
Hollywoodzka "Barbie" w reżyserii Grety Gerwig, która bije rekordy popularności, ma feministyczne przesłanie. Takie samo przyświecało Ruth Handler, która w 1959 roku stworzyła tę kultową lalkę. "Moja filozofia polegała na tym, że dzięki lalce dziewczynka może być, kimkolwiek zechce. Barbie reprezentowała fakt, że kobieta ma wybór" – mówiła Handler. A przecież w latach 50. kobieta w USA mogła założyć kartę kredytową, tylko jeśli zgodził się na to jej mąż, a zawodowo spełniała się tylko co trzecia Amerykanka.
Co trzecia biała Amerykanka z klasy średniej. Musimy pamiętać o tym, że w USA do dzisiaj istotną rolę odgrywają kwestie etniczne. Mówiąc kolokwialnie: rasa, a także klasa społeczna, do której człowiek przynależy.
Genialnie opisała to w "Służących" Kathryn Stockett. Czarnoskóre kobiety żyjące w nędzy wykonywały niskopłatne prace, między innymi tytułowych służących u białych, zamożnych housewives. Kobiet uprzywilejowanych i najczęściej niepracujących.
A przecież w czasie drugiej wojny światowej Amerykanki pracowały – i to często w zawodach, które wcześniej były dla nich niedostępne.
Jako pilotki!
To spektakularny przykład. Kobiety oblatywały, czyli dostarczały na lotniska, samoloty bojowe. Kiedy USA przystąpiły do wojny, rząd uruchomił potężną machinę propagandową, by zmobilizować kobiety do zatrudniania się w różnych sektorach gospodarki, w których brakowało rąk do pracy, po tym jak mężczyźni poszli walczyć. Plakat z hasłem "We can do it" przedstawiający Rosie the Riveter – Różę Nitowaczkę…
Robotnicę, która pokazuje to, co w Polsce nazywa się gestem Kozakiewicza…
…do dziś jest kultowy. Przekaz podziałał. Kobiety zatrudniały się w przeróżnych sektorach i doskonale się sprawdzały. Zaznały nie tylko wolności ekonomicznej, niezależności, ale też zobaczyły, jak wygląda życie, kiedy codziennie wychodzi się z domu i przebywa wśród ludzi. Dlatego wiele z nich niechętnie porzucało pracę, kiedy po zakończeniu wojny pojawiła się silna społeczna presja, by białe kobiety z klasy średniej wróciły do domów.
A jednak około 70 proc. z nich zostało housewives.
Szczególnie młode kobiety spełniały to społeczne oczekiwanie. Co bezpośrednio łączy się z tym, że po wojnie w USA nastąpił baby boom.
W Polsce lata 50. to też potężny wyż demograficzny.
To jest charakterystyczna rzecz, że w czasie wojny nagle okazuje się, że kobiety mogą robić wszystko. Znikają stereotypy, jakie to są słabe i do czego to się nie nadają. Mogą robić wszystko! Natomiast kiedy wojna się kończy, są spychane z powrotem do "tradycyjnie kobiecych ról" i pojawia się nacisk, by rodziły dzieci.
Tak też działo się w USA. W domach zostawały również młode kobiety po studiach, bo pamiętajmy o tym, że w Stanach Zjednoczonych, które po wojnie stały się supermocarstwem, był duży nacisk na edukację obywateli, jednak kobiety najczęściej szły do college’u po to, żeby "złapać męża".
To, że kobiety w ogóle były przyjmowane na studia, to zdobycz pierwszej fali feminizmu – z XIX i początku XX wieku. O wspomnianym przez panią zjawisku opowiada film "Uśmiech Mona Lizy". Julia Roberts gra profesorkę, która nie może pogodzić się z tym, że jej studentki zamierzają zostać w domu i – mówiąc dosadnie – podniecać się nową kuchenką czy odkurzaczem.
Bardzo lubię ten film. Często go oglądam ze studentkami i studentami, ponieważ on bardzo dobrze pokazuje tamte czasy. Mocna jest między innymi scena, kiedy studentki mają zajęcia z home economics. To jest oparte na faktach.
W żeńskich college’ach rzeczywiście takie zajęcia się odbywały. Studentki uczyły się na nich, jak prowadzić dom, przygotować przyjęcie i nakryć do stołu.
W filmie bohaterki trochę sobie żartują podczas tych zajęć, na co prowadząca mówi: "Może wam się wydawać, że na tych zajęciach jesteście tylko po to, żeby dostać łatwą piątkę, natomiast prawdziwą ocenę wystawi wam ‘on’".
Pan domu!
Który przyjdzie i będzie oceniał, czy dzieci są grzeczne, czy jest porządnie wysprzątane, a żona wystarczająco uśmiechnięta.
Druga fala feminizmu zaczęła się w USA w 1963 roku, kiedy ukazała się książka Betty Friedan "Mistyka kobiecości", opisująca – jak to sformułowała – "problem bez nazwy". Życie Friedan to przykład perfekcyjnej amerykańskiej żony. Ona ukończyła studia wyższe, a po nich została typową housewife. Minęło kilka lat i postanowiła sprawdzić, co robią jej koleżanki ze studiów. Rozmowy z nimi przerodziły się w minibadania socjologiczne.
Friedan odkryła, że kobiety takie jak ona, które teoretycznie mają wszystko, bo spełnił się im przecież "amerykański sen", wszystkie są niezadowolone. Tylko że jak się zapyta, co z ich życiem jest nie tak, to nie potrafią tego nazwać. Stąd "problem bez nazwy".
Psychiatra z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie dr Anna Basińska-Szafrańska, która specjalizuje się w leczeniu uzależnień, o wynalezionych w latach 60. benzodiazepinach powiedziała mi tak: "Amerykanie nazwali je ‘przyjacielem mamusi’. Rankiem, gdy domownicy wychodzili do pracy albo do szkoły, kobiety zostawały z domem do posprzątania i pustką, którą trzeba było jakoś złagodzić. W związku z tym połykały ‘tableteczkę’".
Tak faktycznie było. Kolejny przykład perfekcyjnej pani domu tamtych czasów to Laura Brown, którą w "Godzinach" gra Julianne Moore. Ta postać świetnie obrazuje stan ducha Amerykanek, o których rozmawiamy. O kobiecie, którą gra Moore, można by powiedzieć, że jest spełniona: ma idealny dom na przedmieściach, synka i kochającego męża, któremu za bardzo nie można nic zarzucić. A mimo to czuje się nieszczęśliwa. To właśnie była iskra, która zapoczątkowała drugą falę feminizmu w USA.
Julianne Moore zagrała też w "Daleko od nieba", gdzie również wciela się w housewife, która musi się mierzyć z innym problemem kobiet w tamtych czasach – purytanizmem obyczajowym. Jej mąż ukrywa swoją homoseksualność. Nieszczęśliwi są i ona, i on. W końcu mąż znajduje kochanków, a ona – ponieważ seks to temat tabu – nawet nie ma z kim porozmawiać o swojej sytuacji.
Feminizm lat 60. dzielił się na odłam "radykalny", który koncentrował się właśnie na seksualności, oraz "liberalny", który odzwierciedlał "problem bez nazwy", o którym pisała Betty Friedan.
Nieco upraszczając sprawę, można powiedzieć, że amerykańskie białe kobiety z klasy średniej przeczytały feministyczną biblię lat 60. i stwierdziły: To jest o mnie! "Mistyka kobiecości" była lustrem, w którym zobaczyły swoje życie?
Zdecydowanie tak. W 1966 roku Betty Friedan założyła National Organization for Women – NOW, czyli po polsku "teraz". Jedną z podstawowych taktyk działania tej organizacji były spotkania kobiet, podczas których używały one – jak to się dziś nazywa – metod podnoszenia świadomości.
Polega to na tym, że kiedy mam jakiś problem, to wydaje mi się, że tylko ja mam problem i coś jest nie tak ze mną. Natomiast jeśli się spotykam w grupie z innymi kobietami, zaczynamy rozmawiać i okazuje się, że wszystkie mamy podobny problem, to dochodzimy do wniosku, że to nie ze mną jest coś nie tak, tylko albo ze społeczeństwem, albo z systemem, albo prawodawstwem jest coś nie tak.
Pod tym względem możemy powiedzieć, że Amerykanki się w latach 60. obudziły.
Już ani matka, ani mąż nie mogli im zamknąć ust wyświechtanym: "Ale o co ci chodzi? Co ty znowu wymyślasz?".
Lata 60. to był w USA bardzo burzliwy okres. O swoje prawa upominali się Afroamerykanie. Sukcesem ruchu praw obywatelskich było to, że kolejne decyzje Sądu Najwyższego obaliły prawo separate but equal – "oddzielni, lecz równi". Oksymoron! Albo oddzielni, albo równi.
Kobiety poszły za ciosem i domagały się równych płac i równych szans w zatrudnieniu. Wspomniała pani o feministkach pierwszej fali…
Głównym postulatem sufrażystek były, rzecz jasna, prawa wyborcze. W 1869 roku, jako pierwsze na świecie, głosować mogły Amerykanki z Wyoming. Wszystkie obywatelki USA musiały czekać na to prawo do początku XX wieku.
W 1920 roku zostało to zapisane jako 19. poprawka do konstytucji.
Już wtedy amerykańskie feministki domagały się poprawki Equal Rights Amendment. Zapisania w konstytucji – co jest symboliczne – dosłownie jednego zdania, które stworzyła Alice Paul: że w USA wszyscy, bez względu na płeć, są równi. Nie udało się to Amerykankom do dziś, a minęło przeszło sto lat.
Sukcesem było natomiast to, że w 1961 prezydent John Kennedy powołał komisję, która miała na celu zbadanie zjawiska nierównego traktowania kobiet w Stanach Zjednoczonych. Przewodniczącą tego przedsięwzięcia została Eleanor Roosevelt – ikona pierwszej fali feminizmu. Jako Pierwsza Dama wsławiła się tym, że domagała się, by na konferencjach prasowych w Białym Domu pojawiały się kobiety.
A to były lata 30. i 40.!
W tamtym czasie redakcje w ogóle nie zatrudniały kobiet. Ale przecież nie mogły sobie pozwolić na to, by nie wysłać nikogo do Białego Domu, więc gorączkowo rozpoczęły się poszukiwania dziennikarek.
W ten sposób Eleanor Roosevelt otworzyła kobietom w USA drogę do świata mediów. A będąc już leciwą damą, została przewodniczącą powołanej przez Kennedy’ego komisji, która w 1963 roku wydała raport zapowiadający zakończenie dyskryminacji kobiet w sferze zawodowej. Rezultatem były uchwalone w tym samym roku The Equal Pay Act oraz w 1964 The Civil Rights Act. Gwarantowały one równe prawa zarówno kobietom, jak i mniejszościom etnicznym, natomiast problem polegał na tym, że te akty prawne nigdy nie zostały wpisane do konstytucji. Warto też zwrócić uwagę na to, że końcowy raport komisji w dalszym ciągu lansował model tzw. nuklearnej rodziny złożonej z rodziców i dwójki dzieci.
Walka feministek drugiej fali nie była łatwa, a niewątpliwie ich największym sukcesem było uzyskanie prawa do aborcji.
W 1973 roku, kiedy to Sąd Najwyższy w sprawie Roe versus Wade uznał, że ograniczenia swobody dokonania aborcji w pierwszych trzech miesiącach ciąży są niezgodne z konstytucją. 13 lat wcześniej pojawiła się tabletka antykoncepcyjna, która zrewolucjonizowała życie kobiet na całym świecie. W "Latach" francuskiej Noblistki Annie Ernaux uderzające jest, jak potężnie pokolenia kobiet i mężczyzn żyjących "przed tabletką" panicznie boją się ciąży, a kobiety, które zaliczają wpadkę, są de facto ubezwłasnowolnione, nie mogąc decydować o swojej płodności.
Dlatego właśnie prawo do decydowania o swoim ciele i decydowania, czy ja chcę mieć dzieci, a jeśli tak, to w jakim momencie życia chcę je mieć, jest dla każdej kobiety prawem absolutnie fundamentalnym. I proszę zobaczyć, że tak samo jak na początku naszej rozmowy ta kwestia również jest silnie klasowa i rasowa. Na całym świecie do dziś tak jest!
We wszystkich krajach, nawet tam, gdzie prawo antyaborcyjne jest bardzo restrykcyjne, kobiety zamożne jakoś sobie poradzą. Może to być trudniejsze, może być łatwiejsze, ale chociażby "turystyka aborcyjna" jest dla nich rozwiązaniem.
Największy problem polega na tym, że zakaz aborcji pogłębia nierówności społeczne, ponieważ właśnie te kobiety, które najbardziej potrzebują dostępu do bezpłatnej i bezpiecznej aborcji, są jej pozbawione, co implikuje ogromne dalsze problemy w ich życiu i szerzej – w całym społeczeństwie.
Między innymi dlatego, że powiększenie rodziny powoduje jej dalsze zubożenie. Pokłosiem prezydentury Donalda Trumpa jest decyzja Sądu Najwyższego z 2022 roku, która unieważnia tę z 1973 i w efekcie której w połowie stanów aborcji już się nie wykonuje. Prawa nie są dane raz na zawsze.
Dlatego właśnie musimy ich bardzo pilnować! Bardzo trudno jest je dla siebie wywalczyć, natomiast potem bardzo łatwo jest je nam niestety odebrać. W wielu państwach na świecie obserwujemy teraz powrót ideologii konserwatywnej z wizją "tradycyjnej rodziny" oraz "ról kobiecych i męskich".
Pani profesor, kiedy patrzy pani dziś na Amerykanki i Polki, to w którym społeczeństwie prawa kobiet mają się lepiej?
W USA. Pomimo wszystkich złych rzeczy, które się tam wydarzyły. Prawo do aborcji różni się w poszczególnych stanach, a kobiety mogą się pomiędzy nimi swobodnie przemieszczać.
Wielkim sukcesem Amerykanek jest to, że na ich rynku pojawia się właśnie tabletka antykoncepcyjna dostępna bez recepty. To jest odpowiedź na ograniczenie praw kobiet, w tym prawa do aborcji. Tabletkę antykoncepcyjną będzie można kupić bez problemu w drogerii.
Mam nadzieję, że to samo szybko stanie się w Europie. Także w Polsce.
Natomiast kiedy pyta pani, czy w USA, czy w Polsce prawa kobiet mają się lepiej, to odpowiadam, że w Stanach Zjednoczonych, dlatego że tam w dalszym ciągu lepiej niż u nas funkcjonuje demokracja.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>
Grażyna Zygadło. Profesorka Uniwersytetu Łódzkiego. Dr hab. nauk humanistycznych. Pracuje na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych UŁ. Specjalistka w zakresie tematyki mniejszości etnicznych i kulturowych w USA oraz polityki równych szans i różnorodności. Prowadzi zajęcia w dziedzinie interdyscyplinarnej amerykanistyki i gender studies. Autorka monografii "Culture Matters: Chicanas’ Identity in Contemporary USA" (2007), "’Zmieniając siebie – zmieniam świat’ – Gloria E. Anzaldúa i jej pisarstwo zaangażowanego rozwoju w ujęciu społeczno-kulturowym" (2019) oraz kilkudziesięciu publikacji krajowych i zagranicznych.
Anna Kalita. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.