
Kto się uzależnia od leków uspokajających? Terapeuci wskazują głównie na kobiety oraz nastolatki.
Polska młodzież na tle Europy faktycznie przez lata była "liderem" w przyjmowaniu benzodiazepin. Teraz doganiają nas Litwa i Czechy, a polskie nastolatki często sięgają po nowe, często niezidentyfikowane substancje psychoaktywne. Natomiast na oddziale leczenia zespołów abstynencyjnych leczą się zarówno bardzo młodzi ludzie, jak i sędziwi. Również kobiet i mężczyzn jest mniej więcej tyle samo.
To głównie przedstawiciele klasy średniej czy mówimy o demokratycznym uzależnieniu?
Bardzo demokratycznym: są kloszardzi, którzy lekami radzą sobie z brakiem alkoholu, a na drugim biegunie luminarze – prawnicy, lekarze i wykładowcy wyższych uczelni. Wydawałoby się, ludzie, którzy potrafią przewidywać skutki swoich poczynań. Niestety, urok pewnych substancji pokonuje zdrowy rozsądek.
Benzodiazepiny oraz tzw. zetki – leki nasenne, antylękowe, uspokajające – przyczepiają się dokładnie do tych samych komórek w mózgu i dają ten sam efekt co alkohol. Powodują uspokojenie, czasem rausz. Tłumią lęk. Człowiek wchodzi w błogostan.
Pacjent łyka tabletkę i mówi: "Fantastycznie to na mnie działa!".
Tymczasem prawda jest taka, że te leki niczego nie leczą.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
Jak to nie leczą?!
One jedynie niwelują objawy. Na chwilę. A kiedy substancja zostaje wydalona z organizmu, objawy wracają.
Uzależnienie psychiczne pojawia się dosyć szybko: trudno sobie wyobrazić życie bez leków, które tak "wspaniale działają". Uzależnienie fizyczne przychodzi później: organizm uznaje wtedy za normę stan po zażyciu leku. Gdy stężenie spada, pojawiają się objawy odstawienne. A ponieważ rośnie tolerancja na substancję, norma stale idzie w górę.
Jeszcze zanim się uzależni, pacjent jest zachwycony działaniem leku, ale po paru tygodniach pojawia się rozczarowanie: działał i przestał. W związku z czym podnosi dawkę i na chwilę odzyskuje efekt. I tak mógłby w nieskończoność. Pacjenci potrafią przyjmować 20–30 tabletek benzodiazepin na dobę. "Zetek" – nawet do stu.
Sto tabletek na dobę?! I człowiek jest w stanie to przeżyć?
Ryzyko oczywiście istnieje i zdarza się, że ludzie umierają. Ale stopniowy rozwój tolerancji powoduje, że można być uzależnionym od dużych dawek i wciąż żyć. Jeśli jednak leki, o których rozmawiamy, połączyć z alkoholem lub opioidami, sytuacja staje się groźna.
Wyobraźmy sobie starszych ludzi, którzy biorą "jedną benzodiazepinkę na spanie", a jednocześnie "na kręgosłup" – opioidowy lek przeciwbólowy. W takiej sytuacji zagrożenie śmiertelnym przedawkowaniem wzrasta dziesięciokrotnie! I to mimo że człowiekowi się wydaje, iż jednego i drugiego leku przyjmuje nieduże, terapeutyczne dawki.
A co się dzieje, kiedy uzależniony pacjent nagle traci dostęp do leku? Alkoholicy na kacu potwornie cierpią.
Zespół odstawienia leków wygląda dokładnie tak samo. Pacjenci miewają delirium, halucynacje, mogą wystąpić ataki padaczki.
Zresztą pierwsza, najbardziej liczna grupa naszych pacjentów to osoby, które pierwotnie były uzależnione od alkoholu, natomiast wtórnie uzależniły się również od leków.
Czyli występuje u nich tzw. uzależnienie krzyżowe.
Tak jest. Traktują leki jak "suchy alkohol", który "doskonale sprawdza się na kaca".
Tabletkę można połknąć przed pracą albo przyjęciem u teściowej i nikt się nie połapie.
Niektórzy niestety uważają, że da się też siąść za kierownicą, bo jak złapie policja, to w alkomacie wyjdzie 0.0. Zażywając lek, można również spotęgować działanie alkoholu, a w Polsce niestety wciąż często praktykowane jest picie na umór.
Druga grupa naszych pacjentów to są ludzie, którzy mają zaburzenia lękowe, depresyjne albo bezsenność.
Czyli słusznie dostali receptę!
Oczywiście. Te leki stworzono w latach 60. ubiegłego wieku, właśnie po to by łagodziły objawy wymienionych schorzeń. Miały stanowić alternatywę dla barbituranów – niebezpiecznych środków, którymi zatruła się Marilyn Monroe.
Bardzo szybko okazało się, że benzodiazepiny fantastycznie działają, a Amerykanie nazwali je "przyjacielem mamusi". W tamtym czasie patriarchat trzymał się mocno, a wiele kobiet – bez względu na aspiracje i wykształcenie – po wyjściu za mąż lądowało jako gospodynie domowe. Rankiem, gdy domownicy wychodzili do pracy albo do szkoły, kobiety zostawały z domem do posprzątania i pustką, która trzeba było jakoś złagodzić. W związku z tym połykały "tableteczkę".
Lepiej to wyglądało, niż walnąć kielicha.
Dlatego benzodiazepiny były nadużywane. Już w latach 80. Anglicy i Kanadyjczycy wydali restrykcje dla lekarzy, w których wskazano, że te leki są bardzo skuteczne, jednak mogą być stosowane wyłącznie krótkotrwale. Do 14 dni! W sytuacjach kryzysów życiowych. By wyhamować największą rozpacz.
W dłuższej perspektywie – nawet latami – można przecież stosować inne leki. Są antydepresanty, które nie uzależniają, prawda?
I przede wszystkim leczą. Tylko że na efekty ich działania trzeba poczekać kilka tygodni. Dlatego – wyłącznie na ten krótki okres – podaje się czasem benzodiazepinę czy "zetkę".
Rzecz polega jednak na tym, że często pacjenci, raz zaznawszy ich działania, mówią: "A po co mi jeszcze ten drugi lek? Ja chcę ten!".
Ponieważ leki antydepresyjne co prawda niwelują objawy depresji, ale nie dają haju?
I działają od razu. I tu dochodzimy do trzeciej grupy pacjentów: ludzi o określonym typie osobowości, którzy wolą łatwe unikanie niż konfrontowanie się z problemami. Zamiast je rozwiązywać, uciekają w sztuczne uspokojenie, euforię. A problemy życiowe przerzucają na rodzinę: "Musisz mi pomóc, bo ja jestem chory, nie mogę normalnie funkcjonować, biorę przecież leki". I często dzieje się tak, że kierujący się współczuciem najbliżsi rzeczywiście biorą na siebie odpowiedzialność za życiowe problemy tych osób własnym kosztem, w ten sposób stając się współuzależnionymi.
Czwartą grupę pacjentów uzależnionych od leków wykreował rynek pracy.
To są "korpoludki", tak?
Również rzutcy przedsiębiorcy, biznesmeni. Osoby, które pracują dużo, w pośpiechu i stresie, a potem potrzebują "złapać sześć godzin snu", żeby rano znowu być świeżym. Tabletki pomagają im utrzymywać tempo tego wyścigu, a więc się uzależniają i zaczynają uprawiać doctor shopping. Chodzą od lekarza do lekarza i każdemu opowiadają bajeczkę, żeby dostać choć jedno opakowanie. A najbardziej cenią tych, którzy dają receptę od razu na kilka opakowań, chociaż tak naprawdę nie powinni tego robić. Skoro lek jest zalecany maksymalnie na 14 dni, to po co komu tyle?
Czy pani ma żal do lekarzy, którzy latami wypisują recepty na uzależniające leki?
Powiem tak: lekarze wychowali całe pokolenia pacjentów uzależnionych od tych leków, ponieważ – jak twierdzą – nie zdawali sobie sprawy ze skutków ich długotrwałego stosowania. A prawda jest taka, że wytyczne docierały do Polski już 30 lat temu! Sama wielokrotnie o nich pisałam i opowiadałam na konferencjach. Może choć odrobinę się przyczyniłam do tego, że młode pokolenie lekarzy bierze pod uwagę doniesienia naukowe.
Jest i rzesza lekarzy, którzy mają dłuższy staż i niechętnie zmieniają nawyki. A dawanie pacjentom benzodiazepin czy "zetek" to jest pójście na niebezpieczną łatwiznę.
Uzależniony pacjent jest bardzo zadowolony, jak dostaje receptę!
I lekarz też, dlatego że pacjent nie przesiaduje w jego gabinecie, nie płacze i nie marudzi, tylko regularnie wpada: "Pani doktor! Ja tylko po swoją receptę!". Wszyscy są zadowoleni – do momentu, kiedy się zaczynają pojawiać problemy zdrowotne – psychiczne oraz somatyczne – związane z wieloletnim stosowaniem tych leków.
Jakie problemy?
Na przykład nadciśnienie, niepokój, lęk, bezsenność i wiele innych, których przedtem nie było. Lekarze nie kojarzą, że to są objawy odstawienne. Pacjent regularnie bierze lek, a objawy pojawiają się między dawkami. Zastosowane medykamenty, na przykład na nadciśnienie, słabo działają.
I wydaje się, że to jest choroba lekooporna?
Tak, a dzieje się tak dlatego, że na zespół odstawienny działa najlepiej ta substancja, której uzależnionemu organizmowi brakuje.
Dlatego właśnie detoks kojarzy się ze strasznym cierpieniem.
Pacjenci się detoksykacji boją i dlatego unikają terapii. Tymczasem na oddziale leczenia zespołów abstynencyjnych w Instytucie Psychiatrii i Neurologii odstawienie leku nie oznacza cierpienia. Pacjent otrzymuje osłonę przeciwko objawom odstawiennym.
Inne leki? Na przykład antydepresyjne?
Też, na późniejszym etapie. Kluczowe jest natomiast to, że odstawianie leku, od którego ktoś jest uzależniony, odbywa się pod laboratoryjną kontrolą stężenia substancji w surowicy krwi. Jedni metabolizują szybciej, inni wolniej, co przesądza o tempie detoksu.
Zdecydowanie odradzam pacjentom detoksykację w większości ośrodków prywatnych. Nastawienie na zysk powoduje skracanie pobytów. A zespół odstawienny często występuje z opóźnieniem – czasem dwu–trzytygodniowym – w stosunku do odstawienia substancji.
Dopiero wtedy następuje tąpnięcie?
Tak. I nagle okazuje się, że pacjent, który triumfalnie wraca do domu, a w karcie informacyjnej z detoksu ma napisane "Wypisany w stanie dobrym", doznaje nagle objawów odstawiennych, kiedy jest zdany tylko na siebie. I co wtedy robi? Biegnie do pierwszego z brzegu lekarza i błaga o receptę na lek. I jest, jak było.
Terapeuci powtarzają, że aby przestać pić czy brać narkotyki, trzeba przede wszystkim chcieć. W przypadku leków jest tak samo?
Zdecydowanie tak. Często rodziny sobie wyobrażają, że wystarczy do nas człowieka przyprowadzić, a my go już wyleczymy. Ale to tak nie działa. Pacjent musi współpracować.
Ale powiedzmy sobie szczerze: przez detoks – który u nas trwa osiem tygodni – przejdzie każdy, jeśli tylko rodzina zabroni mu się wypisać na żądanie, grożąc wycofaniem dalszej pomocy.
A co potem? Czy konieczna jest jeszcze psychoterapia?
Na ogół zdecydowanie tak.
Psychoterapia odwykowa – i to w certyfikowanych ośrodkach, nie tylko indywidualna – jest niezbędna u osób uzależnionych w addyktywny, czyli narkomański, sposób. Często są to – uwaga – ludzie, którzy nigdy by siebie narkomanami nie nazwali, a jednak nauczyli się brać leki dla osiągania pożądanego stanu psychicznego: euforii, miłego odurzenia, ucieczki. I wymagają terapii identycznie jak osoby uzależnione od alkoholu – po to żeby od nowa nauczyć się przyjmować trudne emocje, stres, lęk bez substancji.
Od leków nasennych uzależniona była mama Konrada Piaseckiego, która przeszła detoks właśnie w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, psychoterapii już nie potrzebowała.
Są pacjenci, którzy uzależnili się jatrogennie – brali leki nie po to, by uciec przed realnym życiem, tylko po prostu przyjmowali je skrupulatnie, bo im lekarz kazał. Oni po detoksykacji często nie potrzebują psychoterapii, ponieważ mają prawidłowe, nienaruszone mechanizmy radzenia sobie w życiu.
Terapia jest absolutnie konieczna w przypadku osób młodych, które przed uzależnieniem w ogóle nie zdążyły wypracować zdrowych mechanizmów funkcjonowania w życiu. Jeśli pacjenci tej lekcji nie przepracują, to potem wracają na detoks. A kiedy pytamy: dlaczego wróciłeś do benzodiazepin, odpowiadają: pokłóciłem się z dziewczyną, więc musiałem coś wziąć.
Pacjenci często próbują unikać wymogu terapii. Wskazują na zewnętrzne przyczyny nałogu: "winne są" traumy z dzieciństwa, zły los. Wzbudzają współczucie otoczenia. Wciągają kolejne osoby w pułapkę współuzależnienia. Tymczasem każdy wynosi z przeszłości jakiś bagaż. Niektórzy rzeczywiście ciągną wielki tobół. Ale gotowość do uciekania w substancje od tego wprost nie zależy.
Jaki procent osób wychodzi z uzależnienia od leków?
Na oddział wraca około pięciu procent pacjentów. Z reguły to osoby, które nie podjęły potem psychoterapii odwykowej. Reszta – pacjenci z całej Polski – znika nam z horyzontu. Możemy tylko mieć nadzieję, że żyją długo i szczęśliwie.
Ilu pacjentów rocznie leczy się w oddziale Instytutu?
Około 130. Zbieramy tylko wierzchołek góry lodowej. W piśmiennictwie naukowym podaje się, że tego typu leków nadużywa lub jest od nich uzależnionych około dwóch do pięciu procent populacji – w zależności od kraju. Od opioidów jest uzależnionych drugie tyle.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
A czy pandemia pogorszyła sytuację?
Na szczęście my nie obserwujemy większej niż zwykle liczby pacjentów zgłaszających się ze świeżym problemem uzależnienia od leków. Być może częściej wizytują lekarzy rodzinnych?
Patrząc z perspektywy poradni psychiatrycznej, pandemia poturbowała Polaków psychicznie, ale zareagowali prawidłowo, to znaczy częściej zgłaszają się do psychiatrów po leki przeciwdepresyjne. Najwyraźniej dobre rezultaty przynoszą kampanie społeczne, które uświadamiają, że chorób i zaburzeń psychicznych nie należy się wstydzić, a zamiast do lekarza rodzinnego, który zapisze relanium czy xanax, należy pójść do specjalisty, który zaordynuje właściwe leczenie.
Anna Basińska-Szafrańska. Doktor nauk medycznych. Specjalistka psychiatrii. Długoletnia ordynator Oddziału Leczenia Zespołów Abstynencyjnych (OLZA) w Zespole Profilaktyki i Leczenia Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Jest autorką kilkudziesięciu publikacji i takiej samej liczby wystąpień konferencyjnych. Opracowała autorską metodę detoksykacji benzodiazepinowej.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.