
Dorota, Marta, Agnieszka, Iza, Anna, Justyna: od wyroku Trybunału Konstytucyjnego – który praktycznie zakazał aborcji – w polskich szpitalach zmarło sześć kobiet. Tragedii mogło być więcej. Kilka dni temu Aborcyjny Dream Team poinformował o Milenie z Łodzi, której w 14. tygodniu ciąży odeszły wody. Lekarze w szpitalu zalecili jej przyjmowanie nospy, by powstrzymać skurcze, oraz progesteronu na podtrzymanie ciąży. Milena bała się o swoje życie. Poradziłyście jej, by leków nie przyjmowała, i ostatecznie doszło do poronienia.
Historia Mileny nie jest odosobniona. Dzień po niej zadzwoniła kobieta z Pruszkowa. W dniu naszej rozmowy – partner kolejnej ciężarnej.
Wszystkie te kobiety trafiły do szpitali, kiedy odeszły im wody płodowe, i usłyszały od lekarzy, że póki serce płodu bije, to mają związane ręce.
Jeśli pęcherz pęka i dochodzi do wycieku wód płodowych, to nie jest to zdrowa, rokująca ciąża, a jednak lekarze podejmują za kobiety decyzję o ich kontynuowaniu. Co jest okropne.
Tymczasem pacjentki teoretycznie wiedzą, że szpital to nie więzienie i mogą się wypisać na żądanie, jednak tak bardzo boją się sepsy, że niezależnie od tego, co lekarze robią – a raczej czego nie robią – tkwią w szpitalach.
Wymieniłaś imiona sześciu kobiet, które w ostatnich dwóch latach zmarły, ponieważ w szpitalach nie wykonano na czas aborcji. Z posiadanych przez nas informacji wynika, że z tego powodu zmarło więcej Polek, jednak ich rodziny nie chciały rozgłosu w mediach.
Od 16 lat pomagasz kobietom, które chcą przeprowadzić aborcję. Zacznijmy od tych, które chciały zostać matkami, jednak okazało się, że płód jest nieuleczalnie chory, a przepisy zabraniają im przerwać ciążę. Ile jest takich kobiet?
Około tysiąca rocznie.
My nie wartościujemy. Dla nas nie ma znaczenia, z jakiego powodu kobieta decyduje się na przerwanie ciąży. Co nie znaczy, że nie słyszymy o tych powodach.
Prof. Marzena Dębska, która przed wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego pracowała w warszawskim Szpitalu Bielańskim, gdzie przeprowadzano legalne aborcje, opowiadała mi, że już po zmianie prawa wykonała młodej pacjentce USG i okazało się, że dziecko nie ma kończyn dolnych i kości miednicy. Nie miało szans na przeżycie, jednak polskie prawo nakazuje kobiecie donosić taką ciążę.
To są tak dramatyczne historie, że bardzo często dzwonią do nas nie kobiety, ale ich mężowie bądź partnerzy, bo one nie są w stanie rozmawiać. To mężczyźni zajmują się koordynacją wyjazdu do zagranicznej kliniki, dzwonią do nas, pytają o koszty, organizują opiekę dla pozostałych członków rodziny, by mogli towarzyszyć swoim partnerkom.
Dokąd wyjeżdżają Polki?
Głównie do Holandii. W styczniu tego roku Femke van Straaten, dyrektorka kliniki w Heemstede, została zaproszona przez posłanki Lewicy do polskiego Sejmu.
Relacjonowała, że przyjeżdżają do nich Polki w ciążach, które rozwijają się w bliznach po cesarkach, Polki z wyciekającymi wodami płodowymi, Polki w stanie zagrożenia życia. Te kobiety nie chcą leżeć w polskich szpitalach, dlatego że boją się o swoje życie, natomiast w Holandii do 22. tygodnia możliwe jest przerwanie ciąży bez żadnych barier.
O wadach płodu kobiety dowiadują się najczęściej podczas tzw. USG połówkowego, które wykonuje się właśnie między 18. a 22. tygodniem ciąży.
W ostatnich latach do Holandii przyjeżdża tak wiele Polek, u których stwierdzono nieodwracalne wady płodu, że wspominana klinika zorganizowała dla nich specjalne miejsce, by mogły w odosobnieniu przeżyć pierwsze chwile żałoby.
Niektóre Polki przywożą do kraju prochy, ale ponieważ nie dzieje się to oficjalnie, nie mogą zorganizować pogrzebów. Chowają je więc w przydomowych ogródkach. Po cichu. Najczęściej o aborcji nie wie nikt poza kobietą i jej partnerem. Obawa przed stygmatyzacją jest bardzo duża.
Jak wygląda wyjazd do kliniki aborcyjnej od strony organizacyjnej?
Kobieta czeka na termin tydzień, maksymalnie półtora. Cena zabiegu w Holandii to około 1200 euro. Do tego dochodzą koszty dojazdu i noclegu.
Nie wszystkich stać na opłacenie aborcji za granicą, ale na szczęście Aborcja bez Granic jest w stanie wspierać Polki finansowo.
Skąd macie na to pieniądze?
Dwukrotnie dostałyśmy wsparcie od rządu belgijskiego, raz od francuskiego. To nie są wielkie pieniądze – pomoc nie przekroczyła łącznie 100 tys. euro – ale dzięki temu jesteśmy w stanie wspierać kobiety, których nie stać na wyjazd. Większość naszych pieniędzy pochodzi jednak od indywidualnych osób z całej Europy.
Powiedziałaś, że około tysiąca kobiet rocznie przerywa ciążę, ponieważ wykryto wady płodu. A ile Polek w ogóle, łącznie, szuka u was pomocy, ponieważ – niezależnie od przyczyn – nie chce kontynuować ciąży?
Rocznie ponad 40 tys. Za granicę wyjeżdża trochę ponad tysiąc. Zdecydowana większość robi to w domu.
Przyjmując tabletki wczesnoporonne?
Tak. Aborcja farmakologiczna jest znacznie tańsza od zabiegu. Jest bezpieczna, a dla organizmu kobiety naturalna, ponieważ przebiega podobnie jak okres.
Niewielka grupa kobiet wyjeżdża za granicę. Z różnych przyczyn nie chcą tego robić same, stać je, by zapłacić 2–2,5 tys. zł, więc jadą do Czech lub Niemiec, gdzie do 12.–14. tygodnia wykonuje się zabiegi metodą próżniową.
Polega ona na tym, że przez szyjkę macicy wprowadza się rurkę, która wysysa treść macicy.
Mówiąc brutalnie, nie jest to skrobanka.
To jest nowoczesna i bezpieczna metoda, która nie grozi uszkodzeniem ścianek macicy. Ale jak mówiłam: z roku na rok na taki wyjazd decyduje się coraz mniej Polek.
Aborcję przeprowadzają same. W domach. Skąd biorą tabletki wczesnoporonne i ile to kosztuje?
Około 75 euro. Tabletki można zamówić przez internet od organizacji Women Help Women.
I teraz kluczowe pytanie: czy to jest legalne?
Tak.
Polskie prawo nie kryminalizuje osób, które wykonują aborcję same sobie, więc można zamówić na własny użytek tabletki wczesnoporonne. Możemy je legalnie posiadać w domu. Możemy je legalnie zażyć.
A osoby w Polsce, które się na to decydują, nie muszą wcale być osamotnione.
Ty mówisz o sobie, że jesteś doulą aborcyjną.
Czyli towarzyszę kobietom w aborcjach. Zgadza się. Polki mogą uzyskać wirtualne bądź telefoniczne wsparcie w mojej rodzimej organizacji Kobiety w Sieci, w Aborcyjnym Dream Teamie czy skontaktować się z organizacją Dziewuchy Dziewuchom.
Organizacji, które należą do Aborcji bez Granic, jest sześć, a za chwilę będzie ich jeszcze więcej. Coraz więcej jest też aktywistek, które chcą i potrafią pomagać kobietom.
Mówisz, że kobietom, które kupują tabletki, nic nie grozi, ale jestem pewna, że część z nich się boi: że mąż doniesie na policję albo listonosz zobaczy kopertę i doniesie do prokuratury.
Ależ oczywiście! W kobietach jest bardzo dużo lęku. Często, gdy odbieramy telefon, pada pytanie: "Czy ta rozmowa jest nagrywana?", "Czy nikt nas nie podsłuchuje?".
Albo kobieta rzuca tylko: "Jestem w ósmym". Pytam: "Czy możesz swobodnie rozmawiać?". "Niekoniecznie". Więc zadaję kolejne pytania, na które ona odpowiada "tak" lub "nie" albo komunikuje się ze mną skrótami.
Chcę wszystkich uspokoić: telefon Aborcji bez Granic nie jest zarejestrowany w Polsce. Mamy polski numer, natomiast to są połączenia, które absolutnie nie są rejestrowane.
Nikt ich nie podsłucha.
Nie ma takiej możliwości. Kobiety, które się z nami kontaktują, są chronione. To jest nasz priorytet.
Kobietom na tym zależy, ponieważ boją się więzienia czy tego, że ktoś się dowie?
Jeszcze kilka lat temu bały się, że do drzwi zapuka policja i z powodu tego, że zamówiły tabletki poronne, ktoś im zabierze dzieci, a one trafią do więzienia. Teraz świadomość przepisów prawnych jest większa, a obawy dotyczą tego, żeby nikt niepowołany się nie dowiedział.
Zawsze uspokajam, że koperta, w którą są włożone tabletki, jest bardzo dyskretna. Nie ma żadnego logo. Wygląda jak zwykła przesyłka od prywatnej osoby.
W jakim wieku i w jakiej sytuacji życiowej są Polki, które się do was zgłaszają?
Najczęściej są to dorosłe kobiety, które są już matkami.
To jest mit, że ciążę przerywają nastolatki albo studentki. Te kobiety stanowią mniejszość, dlatego że patriarchat, w którym jesteśmy wychowywane, nakazuje nam ponosić konsekwencje swoich czynów.
Młode kobiety, które zachodzą w ciążę, najczęściej ją kontynuują. Polki przerywają raczej nie pierwszą, ale kolejną ciążę. Ponieważ już wiedzą, co to znaczy macierzyństwo, i z przeróżnych powodów nie chcą bądź nie mogą mieć kolejnego dziecka.
Tłumaczą się?
Bardzo często. Jak widzę, że kobieta się zagalopowuje, zawsze mówię: "Słuchaj, mnie nie musisz się tłumaczyć. Ja po prostu chcę usłyszeć, że chcesz przerwać ciążę, że to jest twoja decyzja i nikt na ciebie jej nie wymusza".
A jednak to jest nagminne, że potrzebują się wytłumaczyć. Nawet może nie tyle przed nami, ile przed sobą.
I słuchasz tych historii, że prezerwatywa pękła…
…że to była chwila zapomnienia, że ona była pewna, że tuż po porodzie nie zajdzie w kolejną ciążę, że właśnie straciła pracę i nie może sobie pozwolić na dziecko. Powodów jest całe mnóstwo.
A czy kobiety, z którymi rozmawiasz, czują się jak kryminalistki?
Głównie te, które są w zaplanowanych i chcianych ciążach, ale decydują się na wyjazd do zagranicznej kliniki z powodu wad płodu. To od nich najczęściej słyszę zdanie: "Czuję się jak przestępczyni, która musi uciekać ze swojego kraju".
Przez lata działacze określający siebie mianem "obrońców życia" używali stygmatyzującego określenia "dokonać aborcji", które kojarzy się jednoznacznie właśnie z przestępstwem, zbrodnią. Przekonywali również, że kobiety powszechnie doświadczają syndromu poaborcyjnego.
Proces przerwania ciąży to nie jest jeden dzień. To są często tygodnie życia w ogromnym stresie. Spóźniał się okres, kobieta się denerwowała, czekała, powtarzała sobie, że "to przecież niemożliwe", w końcu kupiła test ciążowy, poszła do lekarza, potem podjęła decyzję, a na końcu tego wszystkiego jest aborcja.
Kiedy to już następuje, pojawia się uczucie ulgi, które oczywiście bywa przeplatane różnymi innymi emocjami: żalem, że "do tego musiało dojść", smutkiem, że "nikt mnie nie wspierał", że "ja tego nie chciałam, ale zmusiły mnie okoliczności". Ale czasem kobiety czują po prostu ulgę. Nic więcej.
Czy zdarzają się kobiety wierzące, które decydują się na aborcję?
Tak. Zawsze podkreślają, że znalazły się pod ścianą. I często pytają, gdzie mogą pójść się wyspowiadać, żeby uzyskać rozgrzeszenie.
Znasz takiego księdza?
Nie. Księża różnie interpretują okoliczności, które przedstawiają kobiety, i dają rozgrzeszenie bądź nie.
Natomiast większość kobiet, które miały aborcję, chce po prostu o tym zapomnieć.
Mówią: "Dziękuję, że byłaś w tym ze mną", a potem już nigdy nie mamy kontaktu.
Ty nie boisz się mówić głośno o tym, że mając już trójkę dzieci, przerwałaś ciążę. Byłaś w przemocowym związku, z którego się uwolniłaś, a innym kobietom pomagasz po to, by nie musiały być podczas aborcji tak samotne, jak ty byłaś wtedy.
Wszystko się zgadza.
W marcu tego roku zostałaś skazana przez Sąd Okręgowy Warszawa-Praga na osiem miesięcy ograniczenia wolności – poprzez wykonywanie 30 godzin prac społecznych w miesiącu – za "udzielenie pomocy w przerwaniu ciąży", dlatego że Annie, która tak samo jak ty chciała aborcji, bo była w przemocowym związku, wysłałaś tabletki wczesnoporonne, które były twoją własnością. Jej mąż zawiadomił policję.
"Pomocnictwo" może być interpretowane bardzo szeroko. To określenie znalazło się w 1993 roku w ustawie regulującej dostęp do aborcji głównie po to, by móc ścigać lekarzy, którzy po cichu wykonywali aborcję w swoich gabinetach.
Ale można sobie wyobrazić, że sąd uzna, iż pomocnictwem jest zamówienie dla kogoś tabletek wczesnoporonnych lub zawiezienie kobiety do kliniki aborcyjnej. Prawo jest skonstruowane tak, by kobiety zostawały w tym same. By inni bali się im pomagać.
Ty się nie bałaś.
Nie, dlatego że ja zobaczyłam w Annie siebie. Ona tak jak ja była w 12. tygodniu ciąży, tak jak ja była w przemocowej relacji, tak jak ja była już matką. Jakbym ratowała siebie! Miałam tabletki w domu. Leżały. Zaraz by się przeterminowały. Czemu miałabym nie pomóc kobiecie, które potrzebowała pomocy?
Tabletki przejęła policja. Czy Anna donosiła ciążę?
Nie. W sądzie zeznawała przez ponad dwie godziny. Przepłakałam cały ten czas, kiedy opowiadała, że wcześniej kupiła cewnik Foleya, a kiedy zabrano jej tabletki i nie było dla niej żadnej bezpiecznej metody, poszła do łazienki i włożyła w siebie ten cewnik. Chodziła z nim wiele dni. Kiedy wypadał, wkładała go z powrotem. W ten sposób doprowadziła się do stanu zapalnego, doszło do pęknięcia pęcherza płodowego oraz wycieku wód płodowych i ropy, która zebrała się w macicy. Anna otarła się o śmierć. Do szpitala zgłosiła się w środku nocy, a po poronieniu przespała trzy dni. Anna udzieliła dużego wywiadu, w którym opowiedziała swoją historię.
Sąd wysłuchał tak dramatycznej historii, a jednak cię skazał. Nie na więzienie, ale jednak skazał. Odwołałaś się od wyroku. Znasz termin kolejnej rozprawy?
Nie.
Bałaś się?
Okropnie. Bałam się, że zostanę skazana na karę więzienia. Wiedziałam, że to będzie proces polityczny, i brałam pod uwagę, że Zbigniew Ziobro będzie chciał mieć osadzoną aktywistkę aborcyjną.
A czy chociaż przez chwilę przemknęło ci przez myśl, że może już dosyć zrobiłaś? Że wystarczy tego stresu? Myślałaś, żeby się wycofać?
Ani przez moment. Robię to, ponieważ czuję, że muszę to robić. Żaden proces, żaden wyrok skazujący mnie nie przestraszy. Wręcz przeciwnie. Zmobilizowało mnie to, by jeszcze głośniej krzyczeć, że ja się nie zgadzam z polskim prawem, że to prawo jest złe i nie wolno zostawiać kobiet samotnych w sytuacji, kiedy są im zabierane ich prawa do decydowania o sobie i swoim życiu.
Pomagałam i pomagam kobietom, które chcą zrobić aborcję. Podkreślam to słowo: ja im pomagam.
I jesteś dumna z tego, co robisz?
Bardzo.
A czy twoje dzieci są z ciebie dumne?
Moje dzieci są już dorosłe, więc to je trzeba by było o to zapytać. Powiem tylko tyle, że najmłodsza córka, która w tym roku kończy 19 lat, nagrywa ze mną TikToki, więc ewidentnie się mnie nie wstydzi.
Aktywizm to jest praca? Robisz to zawodowo? Dostajesz pensję?
Od kilku lat tak.
A ile cię to kosztuje, poza stresem związanym z procesem? Dostajesz pogróżki?
To jest margines. Mieszkam w małym mieście. Przasnysz liczy 17 tys. mieszkańców. Tu chodziłam do szkoły, tu do szkoły chodziły moje dzieci. My się tu wszyscy znamy.
Pani w spożywczym wie, czym się zajmujesz.
Wszyscy wiedzą, czym się zajmuję. I nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś mi w twarz powiedział: "Jesteś morderczynią" albo: "Zabijasz dzieci". Ja słyszę: "Trzymaj się", "Nie daj się".
A co ty powiesz kobietom, które są w ciąży i boją się, że jeśli coś pójdzie nie tak, to w szpitalu nie otrzymają pomocy na czas?
Mówię im: 22 29 22 597. Dzwońcie do Aborcji bez Granic. Nie jesteście same.
Weekend może być codziennie – najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>
Justyna Wydrzyńska. Z wykształcenia chemiczka, przez lata pracowała w firmie produkującej aparaturę wysokiego napięcia. Od 16 lat jest doulą aborcyjną – towarzyszy kobietom, które decydują się na przerwanie ciąży. Mieszka w Przasnyszu. Jest matką trójki dorosłych dzieci. Działa w organizacji Kobiety w Sieci i Aborcyjny Dream Team, będącej częścią Aborcji bez Granic. W marcu 2023 r. została skazana za pomocnictwo w aborcji na osiem miesięcy ograniczenia wolności poprzez wykonywanie nieodpłatnych prac społecznych.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.