Rozmowa
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Ile lat minęło, odkąd urodziła pani swoje pierwsze dziecko?

Siedemnaście. 

Pani jest lekarką?

Pediatrą. 

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie i niezawodne przepisy kulinarne - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

Na pewno robiła pani wszystkie badania podczas ciąży?

Tak. Ostatnie USG miałam w 30. tygodniu. Lekarz powiedział: " Zobacz, Beata, serce bije, wszystko jest OK". Jednak ja przez cały czas czułam niepokój. Sama, jako lekarz, zawsze słucham matek, bo mają instynkt i ich złe przeczucia często się potwierdzają. Niepokoiło mnie, że słabo czułam ruchy dziecka, ale ponieważ to była moja pierwsza ciąża, myślałam, że może właśnie tak powinno być. Mój pan doktor przez cały czas mnie uspokajał. Aż tamtej soboty zaczęły się plamienia. To był 37. tydzień. Pojechałam do szpitala, trafiłam na bardzo doświadczonego lekarza, który zrobił USG i powiedział: "Ty masz wielowodzie".

Co to znaczy?

Było dużo wód płodowych. Lekarza bardzo zaniepokoiła też głowa dziecka. 

Dlaczego?

Ponieważ była bardzo duża. Ordynator kazał mi rodzić naturalnie, jednak tamten lekarz podjął decyzję o cesarskim cięciu. Poród był strasznie trudny. Cięli mnie w poprzek i wzdłuż aż do spojenia łonowego, żeby w ogóle móc dziecko wydostać. Dostało pięć punktów w skali Apgar. Ucieszyłam się. Moja pierwsza myśl: "Nie będzie tak źle". A potem usłyszałam, jak lekarze mówią, że to bezmózgowiec. Synek miał wodogłowie, a ostatecznie stwierdzono wadę genetyczną mózgu, który się rozrósł i dosłownie rozpychał czaszkę (płacz) .

Tam, gdzie rodziłam, nie było OIOM-u, więc synka przewieziono do specjalistycznego szpitala. Podłączono go pod aparaturę, został ochrzczony i lekarze Krzysztofowi - mojemu mężowi - pozwolili być przy naszym dziecku po tym, jak odłączono je od respiratora. Po dwóch godzinach synek zmarł.

Poród był strasznie trudny. Cięli mnie w poprzek i wzdłuż aż do spojenia łonowego, żeby w ogóle móc dziecko wydostać (fot. Shutterstock)

Jak nazwaliście państwo syna?

Kuba. Ja go nigdy nie zobaczyłam.

Nie pokazano pani dziecka po porodzie?

Nikt o tym nie pomyślał. Zajęli się ratowaniem jego i mojego życia. Bardzo źle się czułam po cięciu. Macica była pokiereszowana. Nie zostałam wypuszczona ze szpitala na pogrzeb, bo mój stan na to nie pozwalał. Nie pożegnałam go. Myślałam wtedy, że życie mi się skończyło. Bardzo rozpaczałam. Noce, dni nieprzespane. Kiedy już mogłam - codzienne wizyty na cmentarzu. To było dla mnie bardzo ważne. Ten grób. Jeśli cokolwiek było tam nie tak, jak chciałam - jak ktoś kwiatek przestawił w inne miejsce - robiłam awanturę. Byłam bardzo drażliwa. Niemiła dla ludzi. Irytowało mnie wszystko, cokolwiek próbowali mówić. Dlatego z nikim nie rozmawiałam. 

W obliczu takiej tragedii każde słowo brzmi banalnie.

"Przykro mi"?! Przykro to może być, jak ci kubek z kawą z rąk wypadnie! Ich słowa nigdy nawet nie zbliżały się do tego, co czułam. Miałam 28 lat, koleżanki rodziły piękne i zdrowe dzieci, a ja się nie byłam w stanie cieszyć ich radością, bo byłam rozżalona. Im się udało, a mnie nie. Proszę pamiętać, że ja wtedy wróciłam do pustego domu.

A mieliście wrócić w trójkę. Na pewno wszystko było gotowe, kupione łóżeczko?

Zanim wróciłam do domu, mąż wszystko posprzątał, ale nie wyrzucił tych rzeczy, tylko je poutykał w różnych miejscach, więc co chwila napotykałam ubranko albo zabawkę, jak otwierałam szufladę. To wszystko było tak bardzo trudne.

Mąż powiedział, że się zmieniłam i nigdy już nie byłam taka sama, jak przedtem. Na pewno straciłam taki pierwiastek spontanicznej radości. Przestałam ufać życiu. Ciągle czułam lęk, że za rogiem czeka nieszczęście.

Czuła się pani tak, jakby się nagle mocno postarzała?

Wcześniej byłam otwartą i radosną dziewczyną! Życzącą innym dobrze. A wtedy poczułam się zgorzkniała. Może rzeczywiście było tak, jakbym się postarzała? Coś w tym jest.

Czy oboje z mężem tak samo przeżywaliście tę tragedię?

O nie! Krzysiek całkowicie inaczej do tego podchodził. "Stało się". "Trudno". "Trzeba żyć dalej". "Niczyja wina".

A pani?

A ja szukałam winy w sobie. 

Bardzo mądra psycholog powiedziała mi, że po śmierci dziecka rodzice zadręczają się poczuciem winy i właśnie to ciągłe roztrząsanie: gdzie popełnili błąd?, co mogli zrobić lepiej, by je uratować?, sprowadza na nich straszne cierpienie.

Straszne! Myślałam: "Na pewno coś zrobiłam źle, czegoś nie dopilnowałam". To się ocierało o granice absurdu! Wiedziałam, że mutacja genetyczna nastąpiła na wczesnych etapach ciąży, koniecznie chciałam ustalić - w którym. I co wtedy zrobiłam nie tak? Analizowałam drobiazgowo każdy dzień ciąży! Każdy! Krzysiek to przeczekiwał, kiwał głową, nie dyskutował ze mną. I dobrze. Ja bym sobie wtedy i tak nic nie dała powiedzieć.

Myślałam wtedy, że życie mi się skończyło (fot. Shutterstock)

Poszła pani do psychologa?

Tak. Po pół roku. Poszłam i powiedziałam: "Proszę mi pomóc, bo ja już sobie nie daję rady". Ja po prostu nie potrafiłam tego przeżyć. To jest takie cierpienie, taka rozpacz, że... Jak to wytłumaczyć? Że człowiek nie potrafi wytrzymać w tej rozpaczy sam ze sobą. Strasznie się męczy. 

Miała pani myśli samobójcze?

Nie dopuszczałam do nich i powiem pani dlaczego. Ja jestem osobą wierzącą i praktykującą, chodzę do kościoła. Jak Kuba zmarł, miałam żal do Boga. Jaki ja miałam żal! W trakcie ciąży dużo się modliłam, zwłaszcza że przecież czułam niepokój. "Boże, pomóż mi! Spraw, by to dziecko urodziło się zdrowe". Nie wysłuchał mnie. Później przez jakiś czas nie umiałam uklęknąć do modlitwy, bo byłam na niego obrażona. (płacz) Zaraz po porodzie, w szpitalu, przyszedł do mnie ksiądz. Powiedział coś, co wtedy mi się bardzo nie spodobało. Ja płakałam, że straciłam dziecko, rozpaczałam, oczekiwałam od niego pomocy, a on pokiwał głową i powiedział tak: "Jak popełnisz samobójstwo, to się nie spotkasz ze swoim synem. On jest w niebie, a ty trafisz do piekła". Nie dosłownie, ale taki był tego wydźwięk. Tylko tyle powiedział i poszedł.

Nie dziwię się, że była pani rozczarowana, delikatnie mówiąc.

Ale też przemówiło to do mnie! Bo taka jest prawda. A przecież jedyne, co mnie wtedy trzymało przy życiu, to wiara, że spotkam swojego syna. Dlatego nie dopuszczałam do siebie myśli o samobójstwie. I po latach uznałam, że tamten ksiądz mi pomógł. Może on przewidział moje myśli? Wiedział, że będę chciała to zrobić?

Pani mówi o tej tragedii, o bólu po stracie dziecka w liczbie pojedynczej. Wiem, że mąż inaczej to przeżywał, ale jednak byliście w tym przecież razem.

Ja ten ból odczuwam jako coś mojego. A mąż nie chodzi ze mną do kościoła, nie lubi cmentarzy. Odciął się od tego. 

To jest temat tabu?

Nie. Bywa, że o tym rozmawiamy, ale on tego nie miele tak jak ja. Mój płacz go irytuje.

Może ukrywa swoje uczucia?

Może. Proszę pamiętać, że to on widział naszego synka. To on patrzył na jego zdeformowaną główkę. To on był przy odłączaniu go od respiratora. Ochrzcił go i zorganizował pogrzeb. On to wszystko zrobił sam! Ma prawo zachowywać się tak, jak się zachowuje. Szanuję mojego męża. Szanuję jego postawę. Wielką rzeczą jest to, że my jako para w ogóle to przetrwaliśmy.

W historiach par, które przeżyły traumatyczne wydarzenie - zaginięcie, śmierć dziecka - uderzające jest to, że one często się rozstają. Cierpienie nie uszlachetnia, nie zbliża.

Nie dziwię się, że tak się dzieje, ponieważ po takich przeżyciach pojawiają się różne uczucia i zachowania. Bardzo gwałtowne, jak u mnie, albo postawa zamykania się, jak u mojego męża. Myślę, że bardzo ważne jest to, żeby się jako para po prostu wtedy akceptować.

Jak wyglądało pani życie bezpośrednio po tej tragedii?

Po sześciu tygodniach wróciłam do pracy. Tyle urlopu macierzyńskiego się wtedy należało po śmierci dziecka.

To był 37. tydzień. Pojechałam do szpitala, trafiłam na bardzo doświadczonego lekarza, który zrobił USG i powiedział: 'Ty masz wielowodzie' (fot. Shutterstock)

Czy fakt, że pani jest pediatrą, nie był dodatkowym obciążeniem? Praca z dziećmi mogła potęgować ból.

W pracy byłam zawsze profesjonalna. I mimo że wszyscy lekarze, pielęgniarki przecież wiedzieli o tym, co mnie spotkało, to nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Mój ból był dla mnie. Przez trzy kolejne lata czułam, że jestem najbardziej nieszczęśliwą osobą na świecie. To wszystko było na granicy obłędu. Uratowało mnie to, że zaszłam w kolejną ciążę.

Wyobrażam sobie, że musiała ją pani bardzo przeżywać.

Bałam się wszystkiego. Jak tylko się dowiedziałam, że jestem w ciąży, poszłam na L4. Fizjologicznie wszystko przebiegało bardzo dobrze, ale moja psychika była na granicy wytrzymałości. Powtarzałam: "Boże, pozwól mi to przetrwać". Przed zjedzeniem każdej rzeczy zastanawiałam się, czy na pewno jest w stu procentach świeża i pożywna. Nawet listek sałaty stanowił przedmiot do analizy. Czytałam nieskończenie dużo publikacji naukowych, książek. Moje zachowania mogły się wydawać paranoiczne. Któregoś razu byliśmy u znajomych i kiedy oni włączyli kuchenkę mikrofalową, ja od razu wyszłam do drugiego pokoju. 

Bała się pani, że fale mogłyby uszkodzić mózg dziecka?

Tak! Oni nie wiedzieli, o co chodzi, ale mąż wiedział i przyjmował to ze spokojem. Nie irytował się nawet, kiedy doprowadziłam to wszystko naprawdę na skraj absurdu i zabraniałam używać w domu tostera albo kiedy pan ogrodnik przyszedł i nawoził nasz trawnik, a ja wypadłam z domu i krzyczałam: "Co pan robi?! Przecież ja jestem w ciąży! Czy to nie zaszkodzi dziecku?". A on: "Ale pani chyba nie zamierza jeść tej trawy?". Dziś się z tego śmiejemy. Niecałe cztery lata po śmierci Kuby urodziła się Pola.

Zdrowa?

Tak. Gdyby nie to, że ją mam, to pewnie bym oszalała. Zawsze mówię, że mam dwoje dzieci. Polka nie zastąpiła mi Kuby! Nie ma dnia, żebym o nim nie myślała. Niedługo będzie miał urodziny i mimo że moi rodzice bardzo przeżyli śmierć pierworodnego wnuka, to teraz z mamą komunikujemy tylko suche fakty: "Zbliżają się jego urodziny", "Kupiłam stroik", "Wyrwałam chwasty wokół grobu". Nie wiem, dlaczego tak jest.

Po tej tragedii zmieniłam pracę, potem się przeprowadziliśmy. Nowo poznanym osobom nie mówimy o tym, co się stało. Nie umiem o tym rozmawiać. 

Ze mną pani rozmawia. Dziękuję, naprawdę to doceniam.

Czułam, że pani nie będzie ciekawska. Że nie powie pani nic na zasadzie: "Boże, ja bym tego nie przeżyła!". Jak strasznie mnie to zawsze irytowało! To mnie ogromnie obarczało! No bo skoro ja to jednak przeżyłam, skoro żyję "normalnie", a ktoś mi mówi, że on by tego nie przeżył, to może ja nie dość kochałam swoje dziecko? A przecież prawda jest taka, że jakaś cząstka mnie wtedy umarła. Stąd te napady płaczu.

Prawda jest taka, że jakaś cząstka mnie wtedy umarła (fot. Shutterstock)

Czy Kuba się pani śni?

Śni mi się, ale ja też sobie go ciągle wyobrażam. Myślę o tym, jak by teraz wyglądał, kiedy odbywały się egzaminy do liceum, to się zastanawiałam, jak by mu poszły, jak przechodziłby bunt nastolatka. (płacz) Nie myślę o nim jako o noworodku, ale jako o siedemnastoletnim chłopaku, który idzie ze mną przez życie.

Jest mi przykro, kiedy pani mówi o swoich odczuciach, że są szalone albo na granicy absurdu, bo ja uważam, że po takiej traumie każde zachowanie jest adekwatne.

Ja po prostu nie chcę nikogo tym obarczać. 

Gdyby pani wiedziała, co się wydarzy po porodzie, to mimo to nie zdecydowałaby się pani na aborcję, prawda?

Myślę, że nie. Myślę, że urodziłabym z racji moich przekonań religijnych. Myślę też, że mąż miałby przeciwne zdanie, ale uszanowałby moje uczucia, zgodziłby się ze mną i scenariusz byłby taki sam. Ale od razu też pani powiem, że po wyroku Trybunału Konstytucyjnego rozmawiałam o tym z Polą, moją nastoletnią już córką. Ona przecież wie, że ma brata, który umarł, więc zapytała mnie, co ja sądzę o tym, co się teraz dzieje wokół aborcji. Powiedziałam, że z jednej strony jest Kościół katolicki, w który wierzę, i są przykazania Mojżeszowe, w których napisano: "Nie zabijaj", ale z drugiej strony ja wiem, co to znaczy stracić dziecko. Dlatego wiem też, że powinniśmy pozwolić kobietom podjąć decyzję, jaką drogą pójdą. Cokolwiek w takiej sytuacji kobieta postanowi, będzie to bardzo trudne, niemniej to ona, a nie nikt inny, podejmie słuszną decyzję. 

Tak pani powiedziała córce? Że kobiet nie wolno zmuszać do donoszenia ciąży?

Tak. Pan Bóg dał nam wolną wolę i w tej sprawie kobieta też powinna mieć prawo do decyzji. Przecież osoba wierząca, jak ja, nie podda się aborcji, nawet jeśli dowie się w 12. tygodniu ciąży, że dziecko ma np. zespół Edwardsa. W Polsce istnieją dziś hospicja perinatalne! Ale mówienie kobiecie: "Musisz urodzić!" jest dla mnie nie do przyjęcia. Również dlatego, że jako pediatra widzę, jak wygląda życie matek, które wychowują ciężko upośledzone, chore dzieci!

Jak ktoś tak autorytatywnie dziś krzyczy o ratowaniu życia nienarodzonych, to ja bym go chciała zapytać, czy on cokolwiek zrobił, by pomóc tym matkom i tym dzieciom, które już są na świecie? Bo to jest droga przez mękę. Te kobiety nie mają żadnego życia poza opieką nad swoimi dziećmi i patrzeniem na ich nieszczęście, nie pracują, żyją z niskich zasiłków, są na łasce instytucji i najczęściej zostają z tym wszystkim same, bo mężczyźni nie chcą się udręczać i odchodzą. 

Zobacz wideo Beata prowadzi rodzinny dom dziecka. Adoptowała pięć córek

Znam młodą kobietę, która jest właśnie w trzecim miesiącu i po USG napisała do mnie: "Wszystko jest dobrze, badanie nie wykryło wad". Pomyślałam: a gdyby wykryło? Co dziś ma powiedzieć lekarz, kiedy na USG widzi wady?

Nie wiem. Sama się nad tym zastanawiam. Dotąd bywało tak, że kobieta po przepłakaniu informacji o wadzie genetycznej mówiła: "Donoszę ciążę, chcę zostać mamą i pochować dziecko" i wtedy lekarz jej w tym towarzyszył. A jeśli czuła, że psychicznie nie udźwignie ciąży, o której wie, że się skończy śmiercią dziecka po porodzie i chciała ją rozwiązać, to mieliśmy przecież klauzulę sumienia. Jeśli lekarz sam nie podejmował się aborcji, to odsyłał kobietę do kogoś, kto to robił. Lekarze są lekarzami, mamy obowiązek korzystać z najnowszych osiągnięć medycyny. A co będzie teraz? Przeczytałam gdzieś taką wypowiedź, że kobiety zaczną skakać z mostów i ja się też tego boję. Obawiam się, że ten wyrok Trybunału spowoduje wielkie cierpienie. 

A jak pani ocenia swój stan dziś, siedemnaście lat po śmierci Kuby?

Oczywiście, że w tym banalnym powiedzeniu, że czas leczy rany, coś jest, i odczucia są słabsze, ale one jednak są i zawsze będą. Mam na nie przestrzeń, kiedy wracam z pracy. To jest godzina spędzona w samochodzie. Czas dla mnie i dla niego. Wciąż zdarza się, że wtedy strasznie płaczę, zalewam się łzami. 

Sama. Bo pani nie chce obciążać innych swoją rozpaczą.

A kiedy zajeżdżam pod dom, przełączam się na tryb "już w porządku". 

Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim, dziennikarka. Współpracowała m.in z Gazetą Wyborczą Wrocław, Dziennikiem Polska Europa Świat i Dziennikiem Gazetą Prawną oraz UWAGĄ! TVN. W 2016 roku nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za materiał "Tu nie ma sprawiedliwości" o krzywdzie chorych na Alzheimera podopiecznych domu opieki.