
Dlaczego zdecydowała się pani na odwyk w tym ośrodku, a nie w ogólnodostępnym, "na NFZ"? Chodziło o luksusowe warunki pobytu? O towarzystwo "z wyższych sfer"?
Nie! Gdzieś tam podskórnie czułam lęk i nim ta decyzja była spowodowana. Bałam się, że mogłabym trafić do miejsca, w którym działyby się straszne rzeczy: krzyczano by na mnie, upokarzano.
Rozumiem, że miała pani obawy związane z zafałszowaną wizją terapii, jaką przedstawia kultura masowa. Wybitny specjalista od uzależnień, dr Bohdan Woronowicz, właśnie dlatego jest przeciwnikiem książki i filmu "Pod mocnym aniołem", które przedstawiają siermiężne warunki z psychiatryka sprzed kilkudziesięciu lat. Teraz jest zupełnie inaczej! Znam osoby, które leczyły się w państwowych ośrodkach, widziałam te miejsca. Uczestnikom terapii okazuje się tam szacunek.
Ale skąd ja miałam o tym wiedzieć? O tych ośrodkach praktycznie w ogóle nie pisze się w mediach.
A ponieważ moje uzależnienie było tajemnicą i ukrywałam je zarówno przed dalszą rodziną, jak i znajomymi, to nie było też nikogo, kto sam przeszedł terapię odwykową i mógłby mi doradzić. Decyzję podjęłam tak jak przy zakupach: skoro coś jest reklamowane jako luksusowe oraz jest drogie, to na pewno jest dobre. Nie poszukiwałam standardu pięciogwiazdkowego hotelu, ale poszanowania mojej godności.
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy podjęłam decyzję, żeby się leczyć. Po prostu wiedziałam, czułam, że to ostatni moment. Po przebudzeniu wstałam z łóżka i okazało się, że nie jestem w stanie się utrzymać na nogach. One się pode mną uginały, ja trzymałam się ścian, a mimo to przewracałam się raz na jedną, raz na drugą stronę.
Była pani uzależniona od leków?
Od benzodiazepin. Przyjmowałam je 10 lat, a szczególnie pod koniec brałam ich naprawdę dużo. Chociaż mówiąc szczerze, zaczynałam też ostro. Od czterech–pięciu tabletek.
Na dzień dobry?
Nie! Długo trzymałam się dzielnie do 19–20! Co prawda już kilka godzin wcześniej nie robiłam nic, tylko czekałam, aż wybije moja magiczna godzina i będę mogła zażyć tabletki, jednak rano ich nie przyjmowałam.
"Na noc", "Zgodnie ze wskazaniami" – to było oszukiwanie siebie, ale bardzo się tego trzymałam.
Czekanie, aż wybije "godzina, kiedy już można", z biegiem czasu stawało się na pewno coraz bardziej nieznośne.
Dlatego pod koniec przesunęłam "swoją godzinę" na 18. Czekałam od rana. Byłam wyłączona ze świata. Nie obchodziło mnie nic.
Do samego końca była pani w stanie dotrzymać do wieczora?
Tak. Ale użyła pani dobrego określenia. Dotrzymać! Mąż mi któregoś dnia powiedział: "Z tobą się nie da wytrzymać. Ty praktycznie nie żyjesz, tylko czekasz, żeby móc połknąć tę swoją tabletkę".
Jak to wszystko się zaczęło?
Nie chcę się tłumaczyć, ale od nagromadzenia nieszczęść: najpierw był pożar rodzinnego domu, potem dowiedziałam się, że mam raka, i przeszłam ciężkie leczenie, a na końcu umarła moja mama. W ogóle nie mogłam spać. A leki działały doskonale.
I nie tylko pomagały spać? Od osób uzależnionych od leków wiem, że miewały "fazę" jak po alkoholu czy narkotykach.
O, zdecydowanie! Po moich czterech–pięciu tabletkach układałam sobie życie! Nic nie stanowiło problemu. Jutro zrobię to i tamto, podejdę do tego zagadnienia tak, a nie inaczej, co tam! Pełen luzik.
Zaczęło się od czterech–pięciu tabletek, a w nocy poprzedzającej wspomniany przełomowy poranek, kiedy nie mogła się pani utrzymać na nogach, ile pani zażyła leków?
Całe opakowanie. 20 sztuk. W ostatniej fazie uzależnienie wyglądało tak, że budziłam się w nocy i połykałam kolejne tabletki. Syn i córki byli wtedy nastolatkami. Powtarzałam, że to przecież nic złego. "Ja tylko biorę swoje lekarstwa". Ale oni widzieli, co się dzieje. Któregoś dnia syn mnie nagrał, po to żeby móc mi rano pokazać, jak wyglądam po ich zażyciu.
Jak?
Jak duch. Po lekach byłam całkiem nieobecna. Mąż również mi mówił: "Musisz z tym coś zrobić, tak nie może być". To jest bardzo spokojny człowiek, nigdy nie robił mi awantur. Zamiast tego wielokrotnie mówił: "Boję się, że się tym zabijesz". Próbował mnie pilnować. Przykrywał kołdrą w łóżku, przytulał. "Kładź się spać, schowałem tabletki, już więcej dziś nie dostaniesz".
Najbliżsi często próbują ukrywać substancje, ale to nie zdaje egzaminu. Jak człowiek musi, to znajdzie. Ale myślę też o tym, że do osób uzależnionych od alkoholu czy narkotyków traci się w pewnym momencie szacunek. A mąż nie mógł mieć do pani pretensji. W końcu dostała pani te leki na receptę.
To nie było tak.
Mąż doskonale wiedział, że uprawiałam doktor shopping – chodziłam od jednego lekarza prywatnego do drugiego, zbierałam recepty i szczęśliwa wracałam do domu z torbą pełną leków.
Ale nie było tego całego okropnego entourage’u, który towarzyszy chociażby alkoholizmowi: smrodu wódki, która paruje z ciała, zataczania się, wymiotów.
Ponoć robiłam różne rzeczy, których potem nie pamiętałam. Potrafiłam się rozebrać do naga na korytarzu, w drodze do sypialni.
Wiecznie byłam poobijana i posiniaczona, bo nie potrafiłam zapanować nad ciałem i się przewracałam. Aż doszłam do tamtego poranka, kiedy czułam, że mąż ma rację i jeżeli natychmiast nie przestanę łykać tych leków, to umrę.
Ponieważ mieszkamy i zarabiamy w Skandynawii, to opłacenie prywatnej, nawet bardzo drogiej terapii w Polsce nie stanowiło problemu.
Ile to kosztowało?
Pięć lat temu za cztery tygodnie pobytu zapłaciłam 16 tys. złotych. Ale ta cena to był pierwszy przekręt, który tam się dokonał.
Tamtego poranka wpisałam w Google hasło "najlepsza terapia odwykowa" i jako pierwszy wyskoczył ten ośrodek. Zadzwoniłam. Telefon odebrała właścicielka. Przemiła kobieta! Jakże empatycznie zareagowała na moją historię: "Jest pani uzależniona od leków? Ja to doskonale znam! Ja też byłam uzależniona od leków. Wyjdzie pani z tego!". I podała mi cenę: dziewięć tys. złotych.
Potem się okazało, że ktokolwiek do tego ośrodka dzwonił – czy uzależniony od alkoholu, czy narkotyków, seksu albo hazardu – ona każdemu mówiła, że osobiście się z tego wyleczyła i ta osoba również się w tym ośrodku wyleczy. Taki chwyt marketingowy na dzień dobry.
A czy dowiedziała się pani, w jaki sposób zostanie wyleczona?
Miało być wszystko! Jednym tchem właścicielka wymieniła terapię, psychologów oraz całodobową opiekę lekarską. Brzmiało pięknie.
Tego samego dnia się spakowałam i poleciałam do Polski. Po przyjeździe okazało się, że kiedy tylko przekroczyłam próg ośrodka, koszt mojego pobytu podskoczył z dziewięciu do 16 tys. złotych.
Bo?
Nawet nie zapytałam. Byłam w takim stanie, że wszystko mi było obojętne. Dopiero później od innych mieszkańców tego ośrodka dowiedziałam się, że to zawsze tak wygląda. Umawiają się na jakąś cenę, ale po przyjeździe gościa oceniają i sondują – skąd przyjechał, w jakiej branży zarabia – czy nie można go naciągnąć na więcej. Skandynawia kojarzy się z dobrymi zarobkami, więc zapłaciłam niemal dwukrotnie więcej, niż się umówiłyśmy. Ale nie oponowałam.
Ośrodek wyglądał elegancko? Przypominał dobrej klasy hotel?
Średniej klasy hotel. To była duża willa w podwarszawskiej miejscowości. Obiecywano złote góry. W internecie jest mowa o "basenie z podgrzewaną wodą", żadnego basenu tam nie było. Miałam obiecane komfortowe warunki pobytu i własny pokój, ale na miejscu się okazało, że będę dzielić pokój z inną kobietą.
Ale to akurat nie miało dla mnie specjalnego znaczenia. Ja tam nie przyjechałam na wczasy. Ja się tam przyjechałam pozbyć swojego największego problemu.
Ile osób przebywało wtedy w willi?
Dwadzieścia parę. Pół na pół – kobiety i mężczyźni. Wiele osób, tak jak ja, przyjechało na tę "terapię" z zagranicy. Najwięcej było Polaków mieszkających i pracujących w Anglii. Większość stanowili alkoholicy i alkoholiczki, lekomanki – razem ze mną były cztery.
A czy na detoksie dla VIP-ów spotkała pani jakichś VIP-ów? Aktorów? Piosenkarzy? Znane z mediów osoby?
Wyznacznikiem bycia VIP-em było to, że człowieka było na ten odwyk stać. Spotkałam tam między innymi brata piłkarza z ekstraklasy, dziennikarkę z komercyjnej stacji telewizyjnej, artystę malarza, modelkę.
Pierwsze, co mi zaproponowano, to "koktajl Mołotowa". Każdy mieszkaniec ośrodka codziennie dostawał swój koktajl, czyli miks tabletek.
W szpitalach psychiatrycznych, na detoksie, również bierze się leki. Po to, by złagodzić pierwsze, najtrudniejsze fizycznie objawy odstawienia substancji, od której człowiek jest uzależniony, a do której nie ma dostępu na odwyku.
Powiedziano, że to mi pomoże oczyścić organizm oraz się wyciszyć.
Co to były dokładnie za leki, tego nie wiem. Codziennie dostawałam swój "koktajl Mołotowa" i to było wszystko. Zostałam zamknięta w tym ośrodku na długie cztery tygodnie bez możliwości wyjścia na spacer.
Zamknięcie i tabletki jestem w stanie zrozumieć, a co z resztą? Jaką terapię wam oferowano? Powinna być zarówno grupowa, jak i indywidualna.
Nie było żadnej terapii! Kiedy drugiego dnia pobytu zeszłam na śniadanie i zapytałam właścicielkę, co będę robić, usłyszałam: "Co chcesz". "A terapia?" – dopytywałam. "Jeszcze nie czas na to".
Inni mieszkańcy ośrodka, ci z dłuższym stażem, uświadomili mnie, że tam się nie odbywa żadna terapia. Można było jedynie poprosić o indywidualne spotkanie z psychologiem, z tym że trzeba było na niego bardzo uważać.
Proszę to wyjaśnić.
On był nastawiony tylko na namawianie, żeby człowiek po turnusie w tym ośrodku pojechał od razu do kolejnego, należącego do tych samych właścicieli. Chodziło o to, by jak największą liczbę osób przekonać, że jeden turnus im nie wystarczy i powinny skorzystać z "dalszego leczenia". Ten psycholog tak naprawdę nie był nami zainteresowany, nie przekazywał nam żadnej wiedzy…
Niczego się tam pani nie dowiedziała? Nawet ogólnie: jakie wspólne mechanizmy rządzą uzależnieniami? Cokolwiek?
Nie. Tylko jeśli ktoś szczerze mówił, że jest mu po odstawieniu picia czy leków ciężko, to od razu słyszał od psychologa: "Tobie będzie potrzebna dalsza terapia"! Z tym że ona nie kosztowała już kilkanaście tysięcy, ale ponad 100 tys. Za osiem tygodni.
100 tys. złotych za terapię odwykową?!
Taką kwotę usłyszał mój mąż, kiedy zadzwoniła do niego właścicielka ośrodka, by mu oświadczyć, że jestem "niezrównoważona" i że ona nie widzi innej możliwości, żeby mnie ratować, jak tylko dalsze leczenie. I padła taka kwota.
A skąd teza o pani "niezrównoważeniu"?
Skończyły mi się papierosy, a z nudów bardzo dużo tam wszyscy paliliśmy. Chciałam więc pójść do sklepu. Obiecano mi, że ktoś z personelu ze mną pójdzie, po czym bez podania przyczyny mi tego odmówiono. Zdenerwowałam się i zaczęłam krzyczeć. I to był powód, by próbować wpływać na mojego męża.
Z nami się jednak nie udało. Nie miałam wątpliwości, że ludzie w ośrodku są nieprofesjonalni. Ale na przykład wspomniany piłkarz z ekstraklasy zapłacił mnóstwo pieniędzy, żeby jego brat pojechał do kolejnego ośrodka.
Co robiliście tam całe dnie, skoro nie było żadnej terapii?
Potwornie się nudziliśmy. Snuliśmy się po ośrodku, paliliśmy papierosy, oglądaliśmy telewizję, gadaliśmy.
I nie buntowaliście się? Nikt z was nie powiedział: "Hej! Nie za to zapłaciłam/zapłaciłem"?
Nie. Wydaje mi się, że wszyscy byliśmy w tamtym czasie tak samo zagubieni.
Skąd mieliśmy wiedzieć, jak powinna wyglądać terapia? Proszę też pamiętać, że wszyscy codziennie jechaliśmy na "koktajlu Mołotowa", co powodowało spowolnienie, wycofanie. Dostawaliśmy tam trzy posiłki dziennie i garść leków. To wszystko.
W tym "luksusowym detoksie", na którym byłam, chodziło tylko i wyłącznie o zysk właścicieli. Nasze uzależnienia to był dla nich biznes. A chcę pani powiedzieć, że nie wszyscy tam byli bogaci! Któregoś dnia przyjechał mężczyzna, po którym – proszę mnie źle nie zrozumieć – było widać, że nie śmierdzi groszem. To był alkoholik. Żona i córka były zdesperowane, żeby go ratować, i uważały, że najdroższe miejsce oznacza najlepsze miejsce.
Ten człowiek pierwsze, co dostał do podpisania, to dokumenty, że bierze kredyt na "leczenie". Na ile go skasowali, tego nie wiem.
Przez telefon obiecano opiekę lekarską.
Kilka razy pojawiła się lekarka – nie wiem, jakiej specjalności – i można się było do niej zgłosić, ale ja nie czułam potrzeby.
A ze wspomnianym psychologiem ile razy pani rozmawiała?
Dwa albo trzy w ciągu całego pobytu. Ale te rozmowy były o niczym.
Czy to w ogóle był terapeuta uzależnień? Miał certyfikat?
Nie wiem. Nie wnikałam. On pytał: "Jak się czujesz?", a ja odpowiadałam: "Dobrze". A na pytanie: "Czy nie tęsknisz za tabletkami?", odpowiadałam, że nie.
Na pewno pani tęskniła do leków.
Wtedy tak. Zaprzeczałam, by mnie nie naciągał na kolejny ośrodek.
A z moim uzależnieniem było tak, że te cztery tygodnie zamknięcia w tym "matriksie" do tego stopnia mną wstrząsnęły, że obiecałam sobie nigdy więcej nie trafić do takiego miejsca. Bezczynność, bezsens pobytu tam były nie do wytrzymania. Czułam się jak w więzieniu. Dotrzymałam danego sobie słowa. Od pięciu lat jestem czysta.
Jak się pani udało rzucić leki, skoro tak naprawdę nikt pani nie pomógł?
Już po wyjściu z tamtego ośrodka znalazłam prywatnie psycholożkę, z którą spotkałam się kilkanaście razy. Ona pomogła mi wiele rzeczy poukładać w głowie.
A my wszyscy, którzy byliśmy uzależnieni od leków i poznaliśmy się w tym "ośrodku", złapaliśmy ze sobą świetny kontakt. I mamy go do dziś! Regularnie rozmawiamy i się wspieramy. "Widzisz, jaka jesteś dzielna! W poprzednim życiu w tej czy tamtej sytuacji połknęłabyś już pięć tabletek".
Czyli stworzyłyście grupę wsparcia. Ale na pewno nie wszystkim udało się wyjść z nałogu.
Nie wszystkim. Część osób uzależnionych od alkoholu po wyjściu "na wolność" dalej piła. A najtragiczniej skończyła się historia mężczyzny, który był narkomanem. On pojechał do tego ich kolejnego ośrodka, po czym wyszedł na przepustkę, zażył narkotyki i zmarł.
Tłumaczyła mi pani, dlaczego się nie buntowaliście, gdy byliście w ośrodku. A potem? Nie próbowaliście czegoś z tym zrobić?
Próbowaliśmy. Dzwoniliśmy do telewizyjnych programów interwencyjnych, ale grupa uzależnionych "bogaczy" chyba nie jest interesującym tematem dla opinii publicznej, bo nikt się tym nie zainteresował.
Jakie jest pani trzeźwe życie?
Super! Jestem taka dumna, że dałam radę! Nie biorę żadnych leków, nie piję alkoholu. Nauczyłam się tego, że każdy stres, każdą nerwową sytuację można przeżyć. Bez uspokajaczy. Zawsze wcześniej uciekałam od trudnych chwil. A teraz już nie uciekam.
Pani najbliżsi również muszą być szczęśliwi i dumni.
(płacz) Dopiero, kiedy już byłam trzeźwa, syn i córka mi powiedzieli: "Mamo, baliśmy się o ciebie tak bardzo, że kiedy spałaś, my sprawdzaliśmy, czy oddychasz".
Miejsce, w którym przebywała moja rozmówczyni, nadal funkcjonuje. To legalnie działający ośrodek.
KOMENTARZ
Maria Banaszak, certyfikowana terapeutka uzależnień, pracuje w ośrodku Monaru w Głoskowie:
Niestety, nie jestem zaskoczona historią pani Julii. Pacjentów takich jak ona trafia do Monaru sporo. Pamiętam mężczyznę, który trafił do nas z "ekskluzywnego detoksu" dosłownie z siatką relanium. Był nieprzytomny. Silna farmakoterapia bywa w takich miejscach stosowana zamiast psychoterapii i ma gwarantować, że pacjenci nie będą "sprawiać kłopotów".
Słyszałam również, że w prywatnych ośrodkach pomagano pacjentom wypełniać wnioski kredytowe pod zastaw domu czy mieszkania, by było ich stać na opłacenie "leczenia". Znam ośrodki, do których przemycano narkotyki, a personel nie zadawał sobie trudu, by temu przeciwdziałać. Nawroty opłacają się przecież właścicielom tych miejsc. Wszak jeśli pacjent wróci do nałogu, to kolejny raz przyjedzie na "terapię" i zapłaci za pobyt.
Jednak stanowczo podkreślam, iż krzywdzące i nieprawdziwe byłoby twierdzenie, że wszystkie ośrodki prywatne są złe, a publiczne dobre. Znam ośrodki "na NFZ", których funkcjonowanie pozostawia wiele do życzenia, nad czym ubolewam, a także prywatne, które oferują solidną pomoc osobom uzależnionym i mają bardzo dobre wyniki.
Przerażające jest dla mnie to, że z ośrodkami, które są nastawione wyłącznie na zysk i nie oferują osobom uzależnionym praktycznie żadnego wsparcia, nic nie można zrobić. Polskie ustawodawstwo dotyczące nie tylko terapii uzależnień, ale ogólnie psychoterapii, ma luki prawne. Wystarczy wywiesić na drzwiach tabliczkę "Terapia uzależnień" i jest to legalne. A póki są osoby, które chcą za te usługi płacić, ośrodek działa. Nie twierdzę, że wszystkie ośrodki publiczne są świetne, ale na pewno sam fakt podpisania umowy z NFZ gwarantuje, że zatrudniają odpowiednią liczbę wykwalifikowanych specjalistów, a pacjentów odwiedza rzecznik praw pacjenta psychiatrycznego.
Czym się kierować przy wyborze ośrodka odwykowego? Pierwsza rzecz to potwierdzenie kwalifikacji pracujących tam osób. Winni to być certyfikowani specjaliści terapii uzależnień. Można poprosić o okazanie stosownych certyfikatów lub podanie numeru uprawnień bądź skontaktować się z Krajowym Centrum Przeciwdziałania Uzależnieniom i upewnić się, czy dana osoba ma odpowiednie uprawnienia.
Absolutnie konieczne jest, by w ośrodku odbywała się terapia: zarówno grupowa, jak i indywidualna. Przynajmniej raz w trakcie pobytu przebywające na terapii osoby powinien skonsultować lekarz psychiatra.
Podczas wyboru ośrodka proszę zachować rozwagę oraz niekoniecznie kierować się opiniami byłych pacjentów, które zamieszczane są w internecie. Niestety, doświadczenie uczy, że często są to wpisy sfrustrowanych osób, które z uzależnienia nie wyszły i obwiniają o wszystko terapeutów.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. Otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.