
Bardzo ci dziękuję, że zgodziłeś się podzielić ze mną historią uzależnienia swojej mamy. O jakich lekach będziemy rozmawiać?
O zolpidemie. W aptekach występuje pod różnymi nazwami, ale wszystkie zawierają tę samą substancję czynną.
Historia, którą ci opowiem, trwała niemal 10 lat. A zaczęła się od problemów z kręgosłupem.
Spowodowanych urazem?
Nie. To były zmiany zwyrodnieniowe. Lekarze orzekli, że ponieważ mama jest sprawna i nie ma niedowładu, to lepiej nie ryzykować operacji. Żyła więc z potężnym bólem. W ciągu dnia sięgała po środki przeciwbólowe – ale te lżejsze, nie opioidy – natomiast coraz większym problemem stawały się noce. Potwornie się męczyła z powodu bólu, w ślad za którym pojawiły się problemy ze snem.
W jakim była wieku?
Dobiegała do siedemdziesięciu lat. Wciąż była niezwykle energiczną i aktywną osobą. Zarządzała szkolną biblioteką i sprawiało jej to radość. Żyli z tatą pełnią swego niespecjalnie zamożnego, ale szczęśliwego życia. Jeździli dużo po Europie, chodzili na wystawy, koncerty, do kina i teatru. Jednocześnie widziałem jednak, że ból i bezsenność zaczynają coraz bardziej przeszkadzać mamie w tym życiu. Wręcz je dominować. Wtedy ktoś podsunął mamie lek. Ktoś… Lekarz.
Rodzinny czy inny specjalista?
Kto był pierwszy, tego nie wiem, ale później byli to zarówno lekarze pierwszego kontaktu, jak i specjaliści. Kiedy po latach zorientowałem się, jak to wyglądało, doszedłem do wniosku, że wypisujących recepty lekarzy musiało być kilku, bo mama miała tych leków dużo. Bardzo dużo. Zapas.
I chyba nikt nigdy jej nie ostrzegł, że to jest substancja silnie uzależniająca. Przynajmniej mnie nigdy nie powiedziała, żeby taka rozmowa z lekarzem miała miejsce.
Dopytuję, ponieważ uderza mnie powszechność i łatwość w dostępie do tych leków. "Bezsenność? Depresja?", a poniżej nazwa handlowa jednego z leków z grupy benzodiazepin jako remedium. Taki plakat widziałam w gabinecie lekarza rodzinnego.
Mama wyrażała duży entuzjazm, jak dobrze i łatwo to działa. Brała ćwierć czy pół tabletki – na początku to były naprawdę znikome ilości – i w ciągu pół godziny zasypiała. Sen był głęboki, a rano budziła się wypoczęta. "Jak mnie kręgosłup boli, jak nie mogę zasnąć, to biorę i zawsze działa".
Czyli na początku to nie było codziennie?
Przyjmowała lek doraźnie.
Czy ty miałeś kiedyś problem ze snem?
Nigdy.
To jest koszmar. Sen nie przychodzi, zerkasz na zegarek i liczysz: za cztery godziny musisz iść do pracy, denerwujesz się i jeszcze bardziej nie możesz zasnąć. Rano jesteś wycieńczony, serce wali jak wściekłe. Dlatego rozumiem, jak bardzo poprawił się wtedy komfort życia twojej mamy.
Lek dał jej potężną ulgę. Przez kilka lat przyjmowała go od czasu do czasu. Aż przyszedł moment, kiedy się zorientowałem, że środki nasenne stały się dla mamy codziennością.
Wręczyła mi jedno opakowanie leku i powiedziała: "Synku, jakby mi go kiedyś zabrakło, gdybym była w podbramkowej sytuacji, gdybym nie dostała recepty, to ty mi go wtedy przywieziesz".
Alkoholicy również robią zapasy. To są te niesłynne skrytki w domu, w których – czasem nawet nieświadomie – chowają butelkę na czarną godzinę, żeby absolutnie nigdy, gdy będą potrzebować, alkoholu nie zabrakło. Daje to poczucie złudnego bezpieczeństwa.
Dlatego zapaliła mi się wtedy po raz pierwszy ostrzegawcza lampka. Pomyślałem, że mama już sobie nie wyobraża zasypiania bez leku. Ona natomiast podchodziła do tematu z dezynwolturą. "A wiesz, że lekarka, który mi dała receptę, powiedziała, że ona sama też ten lek bierze?!" – usłyszałem od mamy któregoś razu. Szalenie ją ta sytuacja ucieszyła. Dała poczucie, że wszystko jest pod kontrolą.
Podejrzewam, że alkoholicy również szukają grup wsparcia w piciu?
Na terapiach to jest stały argument: "W moim zawodzie – możesz tu podstawić, co chcesz: chirurgów, dziennikarzy, budowlańców – wszyscy piją". A tak naprawdę to żadni wszyscy, tylko kilkoro, którzy pozwalają myśleć, że to, jak piją, to jest norma.
Mam poczucie, że mama również szukała i uspokajała się takimi argumentami. I żyła, biorąc codziennie swoje pół tabletki. Aż przyszła choroba taty. To był przełomowy moment w historii jej życia i uzależnienia.
Rodzice przeżyli wspólnie niemal 60 lat. Zgodnie. Pogodnie. Szczęśliwie. Podczas którychś wakacji tata dostał udaru. Poradził sobie z tymi najbardziej widocznymi jego skutkami, ale po jakimś czasie mama spostrzegła, że przestaje kojarzyć, jaki jest dzień, miesiąc, jaka pora roku. Który mamy rok? 1970 czy 2015? To były początki demencji.
Mama musiała być zrozpaczona.
Potwornie. Nie była w stanie dopuścić myśli, że to jest choroba nieodwracalna. Jeździłem z tatą do lekarzy, robiliśmy badania, mama ciągle mnie pytała, kiedy on wyzdrowieje, a lekarze nie pozostawiali wątpliwości, że demencja to jest droga w jedną stronę.
Doskonale rozumiem, że mama nie potrafiła zaakceptować faktu, że traci ukochanego męża.
Wobec tego, co się działo, była i twarda, i nie twarda.
Tata przeszedł kolejne udary mózgu, był w coraz gorszej formie. Pojawiały się wszystkie związane z niedołężnością demencyjną problemy: z ubraniem się, toaletą, jedzeniem.
Mama przekonywała, że da sobie radę. Że uniesie to wszystko, że póki ma siłę, będzie się tatą zajmowała sama. I robiła to wspaniale. Jednak psychicznie podupadała. Widok męża, który przestał mówić i przesypiał 20 godzin na dobę, był dla niej zbyt trudny.
Zorientowałem się, że nie bierze już pół tabletki, ale na przykład dwie. Jedną przed pójściem spać, po czym przebudza się w nocy i połyka kolejną. Zacząłem ją przekonywać: "Mamo, tak nie może być". Niby się zgadzała, potakiwała, ale leki zaczęły stawać się dla niej sposobem na ucieczkę od potwornej rzeczywistości.
Ucieczkę również za dnia?
Niby nie, ale ponieważ w nocy zażywała tak dużo leków, to po przebudzeniu wciąż funkcjonowała w półśnie. Poznawałem to choćby po sposobie mówienia. Mama zawsze mówiła głośno, dźwięcznie, dynamicznie. Miała silny głos. W tamtym czasie to się zmieniło.
Głos był spowolniony i wydawało się, jakby była schowana za szybą?
Tak. Była przytłumiona.
Wtedy sprawy potoczyły się już szybko. Kilka razy miałem problem, by się do niej dodzwonić. Rano wciąż spała tak głęboko, że telefon nie był w stanie jej obudzić. Tata z powodu choroby też nie reagował na dzwonek telefonu. Któregoś dnia rano dzwoniłem, ale ona nie odbierała. Pojechałem do rodziców i okazało się, że jest nieprzytomna. Wezwałem karetkę.
Tata musiał być przerażony.
W tamtym czasie właściwie już nie mówił. Ale widziałem, że jest zagubiony i przejęty.
Kiedy czekaliśmy na karetkę, zdołałem przebudzić mamę. Powiedziała, że zażyła trzy czy cztery tabletki. Przekazałem to ratownikom medycznym, a oni zawieźli mamę na Sobieskiego.
Czyli do Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
Tatę przywiozłem do swojego mieszkania, po czym pojechałem do szpitala. Dyżurująca lekarka powiedziała mi, że mama jest osobą uzależnioną od leków i powinna zostać na oddziale. Dość twardo oświadczyła, że jeśli mama zażyła tak dużą dawkę i obudziła się tak szybko, to znaczy, że organizm jest na tyle oswojony z lekiem, że jest to bardzo niepokojący objaw.
Przyznawałem lekarce rację, ale jednocześnie miałem nadzieję, że całe zdarzenie będzie dla mamy tak wielkim wstrząsem, że to wystarczy. Mama była zresztą bardzo tą sytuacją – karetką, szpitalem – przestraszona. I absolutnie nie chciała zostać na oddziale. Mówiła mi, że to nie miejsce dla niej, że by się załamała. Bardzo mnie prosiła, żebym zabrał ją do domu. Tak zrobiłem. Miałem naiwną nadzieję, że mama zrozumie, że nie może traktować tych leków z taką lekkością, jako sposobu na ucieczkę od rzeczywistości. I że zapanuje nad sytuacją.
Myślę, że i mama, i ty nie chcieliście dopuścić do siebie myśli, że to jest uzależnienie. To jest bardzo nieprzyjemna myśl.
Pewnie tak. Myślałem, że mama była przecież zawsze silną, życiowo ogarniętą osobą i że sobie z tą sytuacją poradzi. Sama.
Rozmawialiście z mamą o lekach?
Zapewniała, że je odstawia, że stara się zmniejszyć dawkę.
A jednak minęły trzy, może cztery miesiące i sytuacja się powtórzyła. To był koniec sierpnia 2016 roku. Następnego dnia miałem debiutować w nowej pracy…
W Radiu Zet?
Tak. No więc w przeddzień dzwonię do rodziców…
Czy to był telefon kontrolny?
Zwykły, codzienny. Ja przez całe dorosłe, samodzielne życie – a wyprowadziłem się z domu dość wcześnie – miałem z rodzicami taki kontakt!
Oczywiście, ale dopytuję, czy – podobnie jak inne osoby, które mają uzależnionych bliskich – w pewnym momencie zacząłeś dzwonić już nie tylko po to, by porozmawiać, ale także by sprawdzić, czy mama się trzyma.
Tak. Wtedy każdy telefon wykonywałem już z duszą na ramieniu. Niepewny, jaką sytuację zastanę po drugiej stronie słuchawki.
Tamtego dnia komórka milczała. Nie przestawałem dzwonić, aż w końcu mama odebrała. Była półprzytomna, załamywał jej się głos, odpływała. Powiedziała, że już sobie nie poradzi. Żegnała się ze mną i z życiem. Kiedy przyjechałem do rodziców, zastałem mamę leżącą na podłodze. Nieprzytomną. Wezwałem karetkę.
Mama trafiła do szpitala MSWiA. Tatę przywiozłem do siebie. Wtedy uznałem, że to musi być koniec. Że mama się zabije tymi lekami. Kiedy się ocknęła na szpitalnym oddziale ratunkowym, powiedziałem jej: "Mamo, tym razem nie pozwolę ci wyjść ze szpitala".
Prosto z SOR-u przewieziono ją karetką do Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Nie wiem, czy dlatego, że widziała moją determinację, czy dlatego, że sama miała już tego dosyć, ale była pogodzona z faktem, że zostanie w szpitalu.
Odtruto ją, a następnie radykalnie zmieniono jej zestaw leków. Potem myślałem o tym, jak wyglądało wcześniej życie mamy, i miałem wrażenie, że uzależnienie powodowało, że kiedy przez parę czy paręnaście godzin nie łykała tabletek, pojawiał się ból. Coś w rodzaju bólu odstawiennego.
A kiedy przyjmowała kolejną dawkę, doznawała ulgi.
Lekarze powiedzieli, że dla w miarę normalnego funkcjonowania w tym okresie przejściowym mama będzie dostawała jeszcze leki nasenne, inne od dotychczasowych, w coraz mniejszych dawkach. Ich zażywanie odbywało się pod kontrolą lekarza, z czasem zaczęto powoli je odstawiać. A ponieważ choroba taty spowodowała u mamy depresję, zaordynowano również leki na poprawę kondycji psychicznej.
Jest przecież wiele leków, które nie uzależniają. Tamte były typowo antydepresyjne?
Tak. Mama leczyła się na Sobieskiego blisko dwa miesiące. Była piękna jesień, dużo czasu spędzała w ogrodzie. Była w coraz lepszej formie. Naprawdę szybko dochodziła do siebie.
A jak ty się z tym wszystkim czułeś? Miałeś w sobie złość, żal?
Nie. Mama miała prawo się załamać. Obserwowanie odchodzącego człowieka, z którym się przeżyło całe życie, to jest bardzo trudna sytuacja…
Ależ ja rozumiem mamę! Pytam, czy miałeś żal do lekarzy, którzy wypisywali recepty?
Tak. Ale byłem zły też na siebie, że się nie zorientowałem, co się dzieje. Że nie zareagowałem. Że nie zdawałem sobie sprawy, co to za lek. Dopiero później, po całej tej historii, zacząłem czytać, że on bardzo szybko uzależnia. Fenomenalnie działa, jest sukcesem przemysłu farmaceutycznego, tyle że powinien być stosowany jedynie doraźnie, a po około dwóch tygodniach odstawiany.
Zastanawiałeś się, dlaczego lekarze przepisywali go mamie latami?
Mam wrażenie, że wobec osób starszych lekarze stosują zasadę: A cóż jej w życiu pozostało? Jak już te leki bierze i działają, to niech sobie bierze dalej. Zupełnie nie zwracając uwagi na to, jak potwornie człowieka degraduje uzależnienie.
Każde uzależnienie potwornie degraduje. Jak zmieniło twoją mamę?
Szalenie! Ankę Piasecką – tak sama się przedstawiała – która przez całe życie była pogodna, pełna życia, wigoru i werwy, uzależnienie wprowadziło w stan psychicznej i fizycznej degradacji na każdym polu. Żyła albo w cierpieniu, albo w malignie.
Ale po pobycie w szpitalu psychiatrycznym wróciła do czasu sprzed historii z lekami.
Do siebie po prostu.
Mając 80 lat, wróciła do naprawdę dobrej formy. I to szybko. Do dziś myślę, jak dobrze się stało, że mama pozostała wówczas w szpitalu.
Wystarczył ten jeden pobyt w szpitalu psychiatrycznym, by wyjść z uzależnienia?
Tak.
Ludzie używają czasem sformułowań typu "piekło odwyku", które skutecznie zniechęcają do podejmowania choćby próby leczenia, a historia twojej mamy jest niezwykle budująca. Tym bardziej że – jak mówisz – mama brała leki wiele lat.
Dlatego o tym opowiadam.
Dla mamy pobyt w szpitalu to było wybawienie, a jej historia może być nie tylko przestrogą, ale też dać nadzieję. Można z tego wyjść.
Czy kiedy wróciła już prawdziwa Anka Piasecka, to analizowała tę sytuację? Miała przemyślenia odnośnie do tego uzależnienia?
Mówiła, że jej życie stało się wtedy nieznośne, jednak nie obwiniała siebie o to, że się uzależniła. Usprawiedliwiała to sytuacją życiową i ja też myślę, że sprawy nie zaszłyby tak daleko, gdyby nie choroba taty.
Demencja taty postępowała?
Tak. Po wyjściu z uzależnienia mama jeszcze przez rok była w stanie sama się nim opiekować, zachowując na tyle dużo optymizmu, na ile w takich okolicznościach można go mieć. Aż uznała, że dłużej nie da rady. To była bardzo trudna decyzja, wzbraniała się przed nią, ale wspólnie doszliśmy do wniosku, że tata musi zamieszkać w domu opieki. Wybraliśmy taki, do którego miała dobry dojazd. Prawie codziennie była u taty. Przeżyła jeszcze półtora roku.
Odeszła pierwsza, prawda?
Tata zmarł trzy lata po jej śmierci.
Absolutnie rozumiem, że kiedy przez lata obserwowała jego odchodzenie, to było potworne. Nigdy nie jesteśmy gotowi na śmierć ukochanych ludzi. Tyle że jeśli wówczas "pomagamy sobie" piciem, to tak naprawdę możemy mieć pretensje tylko do siebie. W przypadku leków jest inaczej.
Bierzemy je z błogosławieństwem lekarza. Skoro je przepisuje, to żeby nas uleczyły, a nie zrobiły krzywdę. Takie poczucie usypia czujność. Ono, jak myślę, odegrało kluczową rolę w uzależnieniu mojej mamy.
Oczywiście lekarstwa są dla ludzi. Ich mądre ordynowanie przez lekarzy oraz mądre stosowanie przez pacjentów najczęściej bywa zbawienne. Historia mojej mamy jest przestrogą dla pacjentów i lekarzy, by nie podchodzili do tematu zbyt lekko. Bo potem jest równia pochyła. Człowiek potrzebuje więcej i więcej. Z ćwierć tabletki robi się tabletka, potem dwie. Uzależniony patrzy na zegarek i czeka na wieczór, aż będzie mógł je połknąć. Z tabletki nasennej z czasem robi się tabletka ratunkowa.
"Ratunkowa", bo bez niej nie da się funkcjonować. Maria Banaszak, terapeutka z Monaru, zwróciła moją uwagę, że po pandemii pacjentom jest łatwiej zdobyć leki. Płacą kilkadziesiąt złotych i dostają recepty online.
Zastanawiałem się nad tym przed naszą rozmową. Czy nie istnieje centralny system, w którym można sprawdzić, czy przypadkiem pacjent nie ma już zapisanych tyle leków, że widać, że zażywa je z prędkością światła?
Istnieje. Każda recepta, każda wizyta, każde "zdarzenie medyczne" jest raportowane do systemu.
No właśnie.
Lekarz, którego bardzo cenię, powiedział mi tak: "Proszę pamiętać o zasadzie serialowego doktora House’a, który powtarzał, że wszystkim – i lekarzom, i pacjentom – zdarza się kombinować". Twoja mama też robiła zapasy. Ludzie się bardzo wstydzą uzależnień. Czy ty też?
Nie. Wstyd wynika z potocznej opinii, że uzależnienie jest dowodem na słabość. Ducha, charakteru, osobowości.
Moja mama na pewno nie była słaba. Mimo trudów życia – głodu czasu okupacji, pół roku spędzonego w piwnicy prawobrzeżnej powstańczej i popowstańczej Warszawy, zamordowania jej ojca, a potem PRL-owskiej biedy i szarości życia – zachowała pogodę ducha, werwę, optymizm i siłę.
Potrzebowałeś jednak doby, żeby na moją prośbę o tę rozmowę odpowiedzieć "tak".
Ale nie z powodu wstydu. To intymna, osobista historia. Nie tylko mamy i taty, nie tylko moja, ale dotycząca też moich bliskich. Musiałem także ich zapytać o zdanie. Zdecydowałem się z tobą porozmawiać, bo myślę, że ta opowieść może nie tylko zwrócić uwagę na ważny problem społeczny, ale też pokazać, że człowiek może sobie z tym problemem poradzić. Uzależnienie to nie jest sytuacja bez wyjścia.
Nie jest, ale osób, które mówią o uzależnieniach otwarcie, dając temu trudnemu testowi swoją twarz i nazwisko, jest niewiele. Z tego, co mówisz o swojej mamie, wnioskuję, że nie miałaby nic przeciwko naszej rozmowie.
Jak znam jej otwartość na świat, jestem absolutnie przekonany, że powiedziałaby: "Synku, opowiedz moją historię. Może ona zmieni na lepsze czyjeś życie".
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>
Konrad Piasecki. W 2015 r. wybrany Dziennikarzem Roku w prestiżowym plebiscycie magazynu "Press". Zaczynał w Radiu Kolor. Przez 10 lat był gospodarzem porannej rozmowy w RMF FM, a przez dwa lata w Radiu Zet. Prowadził "Polityczne graffiti" w Polsacie oraz "Krakowskie Przedmieście 27" w TVP, a aktualnie jest gospodarzem programów "Kawa na ławę" oraz "Rozmowy Piaseckiego" w TVN24. Wydał książkę "Zamki na piasku. 20 obrazków z życia dziennikarza". Ma żonę i dwie córki. Jego matka Anna pracowała w szkole, była bibliotekarką. Odeszła w 2018 r. Ojciec Jacek, informatyk, zmarł w styczniu 2022 r.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.