
Za "Gdynię obiecaną" Grzegorz Piątek dostał paszport POLITYKI w kategorii „literatura". Książka jest także nominowana do Nagrody Literackiej "Nike" 2023. Przypominamy rozmowę z autorem.
***
Gdy rozmawialiśmy ostatnio, odgrażałeś się, że po "Sanatorze", "Najlepszym mieście świata" i "Niezniszczalnym" napiszesz książkę nie o Warszawie i groźba została spełniona.
Nie żegnam się oczywiście z Warszawą i pewnie jeszcze niejeden raz o niej napiszę, ale Gdynia też jest bliska mojemu sercu. Miałem okazję pomieszkać ponad trzy lata w Trójmieście i poznać ją bliżej – mityczne miasto modernizmu, szalenie ważne i dla architektury, i dla legendy II Rzeczpospolitej. Zacząłem się po Gdyni coraz częściej włóczyć, rozmawiać z ludźmi, obwąchiwać miasto. Bez tego nie byłoby tej książki.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
I co w tych obwąchiwaniach okazało się najciekawsze?
Najciekawsze jest zawsze wyjście poza utarte szlaki. Właściwie cała książka jest zejściem z utartego sposobu mówienia o Gdyni, jest wyjściem z obrazka na pocztówce. To wyjście pokazuje, że Gdynia jest o wiele bardziej wielowymiarowa, niż nam się wydaje, że nie kończy się na tym ładnym i wygodnym centrum. Sam je doceniam, bo mieszkałem tam parę miesięcy i miałem kwadrans na plażę, kwadrans do lasu i kwadrans do wszystkiego, co potrzebne do życia.
Tą książką, muszę ci powiedzieć, zrujnowałeś mi pewien obraz Gdyni, który miałem w głowie. Zresztą pewnie nie tylko ja. Obraz zaplanowanego od początku do końca przez II Rzeczpospolitą miasta. Tymczasem okazuje się to piękną legendą.
Przepraszam wszystkich za zepsucie tego obrazka, który rzeczywiście mamy w głowach. Kiedy ludzie pytali, nad czym teraz pracuję, i mówiłem, że nad książką o Gdyni, to wszystkim od razu błyszczały oczy, gwałtownie zmieniał się wyraz twarzy, co potwierdza tylko siłę mitu Gdyni – pięknego, wygodnego, modernistycznego miasta nad morzem. I żeby była jasność: taka Gdynia też jest i była, ale istniała także inna i to, co my widzimy jako idealny plan przeprowadzony przez państwo, wcale takie nie było. Gdynia wyłaniała się z chaosu, a przed wojną krytykowano ją za to, co nie wyszło.
"Straciliśmy okazję stworzenia arcydzieła" – pisano.
I nie był to wcale odosobniony pogląd. Niejedna osoba uważała, że mogłoby być naprawdę wspaniale, a skończyło się jak zawsze. Mieliśmy w Polsce międzywojennej naprawdę dobrych urbanistów i oni potrafili zaplanować miasto z głową, jednak okazało się, że brakowało instytucji, które taki plan mogłyby konsekwentnie wdrożyć, i nie zadbano o to, by miasto od początku rozwijało się harmonijnie.
Życie zawsze wyprzedzało plany, nie tylko prywatni inwestorzy, ale i państwowe instytucje działały ad hoc. Kolej zbudowała dworzec na miejscu pruskiej stacyjki, choć więcej sensu miałoby postawienie go w innym miejscu, a port zabrał przestrzeń, na której planowano dzielnicę reprezentacyjną, przez co centrum musiało się rozwijać w innym kierunku. Krótko mówiąc, jeśli chcemy mówić o Gdyni w kategoriach cudu, to polegał on na tym, że dużo dobrego się udało osiągnąć mimo tego pośpiechu i bałaganu.
Opowieść o Gdyni zaczynasz w 1920 roku, kiedy na Pomorze przybywa generał Haller i następują "zaślubiny Polski z morzem". Co przybysze z głębi kraju zastali w Gdyni?
Świadectwa są rozbieżne. Na pewno była to rybacka, licząca około tysiąca mieszkańców wieś, bardzo stara, bo wzmiankowana już w XIII wieku. Miasto Gdynia jest młode, ale wieś Gdynia była starsza niż Warszawa. Z punktu widzenia stolicy to był koniec świata. Co prawda dochodziła tam kolej, ale docierała tam tylko garstka turystów, by plażować i szwendać się po lasach. Niektórzy nazywali Gdynię "zacofaną", ale wydaje mi się, że ten obraz przejaskrawiano po to, żeby podkreślić, że dopiero wraz z Polską przyszła tam nowoczesność, dobre czasy. Pewne jest natomiast, że była to zaciszna, pięknie położona nadmorska wieś, o której w Polsce mało kto słyszał.
Zaczyna być o niej głośno, gdy zostaje wybrana na główny polski port, który powstaje w opozycji zarówno do niemieckiego Sopotu, jak i jeszcze bardziej niemieckiego Gdańska.
Gdynia była tworzona w ogóle wbrew polskiemu modelowi miejskości, bo polskie miasta były od zawsze wielokulturowe, a Gdynia miała być wyłącznie polska z lekką domieszką kaszubską. To ją z pewnością wyróżniało.
Mówisz o kaszubskiej domieszce, ale ona wydaje się niejako wymuszona. Bardzo ciekawie pisze o tym Tomasz Słomczyński w książce "Kaszëbë". Pisze o tym, jak Kaszubów dyskryminowano, jak zwalczano kulturę kaszubską i język, jak Kaszuby były kolonizowane przez "hordy warszawskie", że posłużę się cytatem z twojej książki.
Czytałem oczywiście "Kaszëbë" Słomczyńskiego i czuję to kaszubskie doświadczenie, bo moja rodzina wywodzi się ze Śląska. To jest podobna historia ludzi z pogranicza, ze swoją odmienną tożsamością, którzy po znalezieniu się w granicach niepodległej Polski uważani są przez Polaków z interioru ze niewystarczająco polskich. Najpierw im się obiecywało idyllę w nowym państwie, a potem się okazało, że to nowe państwo nie jest takie miłe, jak obiecywało, i kolejne instytucje – wojsko, administracja, szkoła – zaczynają się zachowywać właśnie jak kolonizatorzy.
Kiedy Gdynia stała się miastem, kaszubskość przechowano głównie w nazewnictwie, czasami w dekoracji architektonicznej. Tyle. Ale żeby obraz nie był taki czarny, trzeba przyznać, że akurat w Gdyni miejscowi wyszli na tej kolonizacji wyjątkowo dobrze finansowo, bo miasto rozwijało się na ich ziemi, która nagle okazała się cenna. Wiele kaszubskich rodzin wzbogaciło się dość spektakularnie (z rybaków zostali kamienicznikami) i żyje w Gdyni do dzisiaj, czerpiąc zyski z tego, co wydarzyło się sto lat temu.
Gdynia była też bardzo antyżydowska. Czy o tym się dzisiaj w mieście mówi, czy to raczej trup zamknięty w szafie?
Jest to oczywiście – jak wszędzie u nas – trup w szafie. Jakiegokolwiek tematu bym dotknął, pisząc o XX wieku, natychmiast ten trup wypada. Kiedy pisałem biografię prezydenta Starzyńskiego, okazało się, że w kampanii wyborczej stosował antysemickie hasła. Piszę o odbudowie Warszawy i od razu pojawia się kwestia pożydowskiego Muranowa. Piszę biografię Bohdana Pniewskiego i wychodzi jego antysemityzm.
Z Gdynią jest podobnie. Jest się z czego spowiadać, bo antysemityzm kwitł tam i w wymiarze towarzyskim, i ekonomicznym, i administracyjnym. Jest to o tyle smutne, że budowano przecież Gdynię od początku, więc nie było tam żadnych zadawnionych konfliktów. Teoretycznie była szansa stworzenia warunków do jakiejś cywilizowanej koegzystencji. Niestety zmarnowana, bo ludność napływająca do Gdyni z całej Polski przywiozła do niej także antysemityzm. I ta wrogość kwitła, mimo że Żydów tam była garstka. Żydzi nigdy nie przekroczyli pięciu procent populacji.
Wszystko to jest szalenie ciekawe w zestawieniu z koncepcją Gdyni jako "okna na świat". Polacy chcą zbudować arcypolskie miasto, które przecież siłą rzeczy, jako miasto portowe, takim być nie może.
Okazuje się, że samo zgromadzenie w jednym miejscu ludzi różnego pochodzenia to za mało, by się na siebie pootwierali. Potrzeba do tego jeszcze świadomej polityki, jakiejś pracy wychowawczej, a w Gdyni wręcz przeciwnie – od początku zakładano, że będzie arcypolska. Z biegiem czasu nasze państwo skręcało coraz bardziej na prawo i wszelkie przejawy oddolnego antysemityzmu zaczęły się wpisywać w oficjalną politykę.
Polskość jest też bardzo ważnym tematem w gdyńskiej architekturze, bo skoro polskie miasto, to polska architektura. Tylko co właściwie nią jest?
Ta polska architektura miała być również anty, czyli nie mogła wyglądać na niemiecką, gdańską czy pomorską. To było najważniejsze. A co to oznaczało? Import czy jak kto woli kolonizację architektoniczną za pomocą wzorców z polskiego interioru – z Krakowa, Sandomierza, z dworków, co na Pomorzu wyglądało oczywiście bardzo dziwacznie i obco.
Dopiero ekspansja modernizmu, architektury, która nie odwołuje się do historii, pozwala wyplątać się Gdyni z tego paradoksu. Dlatego właśnie architektura modernistyczna, z której Gdynia słynie, miała tam taki sens. Ta forma była kulturowo neutralna. Do tego stopnia, że kiedy Niemcy w 1939 zajęli Gdynię i przechrzcili na Gotenhafen, szybko doszli do wniosku, że łatwo im będzie zniemczyć oblicze miasta.
Był jeszcze jeden powód popularności architektury modernistycznej, prawda?
Architektura modernistyczna znakomicie odnalazła się w Gdyni także dlatego, że była tania. Nie trzeba było wydawać pieniędzy na kolumienki, attyki, sygnaturki. Wystarczyły ściany, dach i okna i już można mieszkać czy robić interesy. Gdynia słynęła z tego, czego dziś nie widzimy, bo wszystko jest już ładnie otynkowane, że często nie wykańczano elewacji. Często też wprowadzano się do kamienicy na parter, kiedy jeszcze budowano piętro. Nie było czasu do stracenia, stąd słyszane wówczas w Polsce opowieści o "gdyńskim tempie ". Większość willi i kamienic powstawała nie dłużej niż w rok. Inne tempo miał też biznes. W Gdyni bardzo szybko można się było dorobić, ale też równie szybko zbankrutować.
Skoro już o pieniądzach mowa, to nie możemy się nie zatrzymać przy losie tych najbiedniejszych, którzy Gdynię de facto zbudowali. Piszesz, że jeszcze w połowie lat 30. duża część miasta składała się z drewnianych baraków tworzących slumsy o światowych nazwach, jak Meksyk, Budapeszt czy Pekin, gdzie "szczury wyjadają dzieciom oczy".
To, że te dzielnice nędzy były w Gdyni, to wiemy od dawna. Szokujące natomiast dla mnie było to, jak wielką część miasta stanowiły. I z racji tej skali trzeba powiedzieć, że to było właśnie główne doświadczenie miasta. Nie tych parę ulic na krzyż z modernistycznymi gmachami, ale drewniane budy bez wody, kanalizacji i prądu, w których mieszkała większość ludzi. Prawdziwy, kompletny obraz miasta stanowią więc te dwie Gdynie, a nie tylko ta piękna, modernistyczna, którą dziś podziwiamy. Kilkanaście tysięcy zamożnych gdynian żyło pięknie i nowocześnie, częściowo kosztem kilkudziesięciu tysięcy mieszkających byle gdzie.
Uważam, że potrzebujemy ludowej historii architektury, która pokaże nie tylko wybitne przykłady i reprezentacyjne gmachy. Przecież miasta służą przede wszystkim do mieszkania, więc ich historię powinno się opowiadać przez to, jakie warunki stwarzały do życia. Na tym też powinno moim zdaniem skupić się dzisiaj opowiadanie o architekturze, bo póki co wlecze się ono w ogonie historiograficznej rewolucji. Historia wychodzi poza perspektywę elit, a historia architektury czy dyskurs o tej współczesnej nadal dominują luksusowe wyjątki. W Gdyni one są już dobrze opisane, ale nowe pokolenie badaczy interesuje się architekturą portu czy osiedli mieszkaniowych i to jest bardzo dobry kierunek.
Gdynię projektowali głównie architekci z zewnątrz, z Warszawy czy Lwowa. Czy to miało znaczenie?
To już jest czas, w którym architektura dąży do standaryzacji, staje się coraz bardziej międzynarodowa. Lokalność staje się drugorzędna, ale nadal istnieją różne tendencje, szkoły, wzorce. Myślę, że to jest wielki walor Gdyni, która nawiasem mówiąc, nie wytworzyła swojego stylu architektonicznego. Była, jak piszę w książce, samouczkiem architektury polskiej, dzięki czemu mamy w Gdyni przykłady rozmaitych trendów.
Koszary Marynarki Wojennej na Oksywiu wyglądają petersbursko, bo Marian Lalewicz, ich projektant, kształcił się w Petersburgu. Osiedle Gdyńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej przypomina warszawski Żoliborz, a luksusowe kamienice – te ze Lwowa czy Katowic. Polski modernizm w pigułce.
Gdynia była w międzywojniu miastem zarządzanym głównie centralnie z Warszawy. Czy gdyby kierował jej rozwojem lokalny samorząd, byłaby inna?
Gdynia nie była demokratycznie zarządzanym miastem, właściwie jako pierwsza padła ofiarą wojny sanacji z samorządami. Ale czy gdyby rządził tam samorząd, miasto byłoby lepiej zarządzane? Nie wiem. Lokalni liderzy często byli uwikłani w lokalne interesy. W latach 20., gdy samorząd jeszcze istniał, to właśnie radni rzucali urbanistom kłody pod nogi, bo nieraz byli właścicielami działek, więc zależało im bardziej na własnym interesie niż na interesie miasta.
Tak naprawdę największym nieszczęściem Gdyni było to, że na samym początku państwo wykupiło teren pod budowę portu, ale nie wykupiło terenu pod budowę miasta, więc ta kaszubska ziemia szybko stała się przedmiotem spekulacji. Urbaniści mieli związane ręce, państwo musiało potem kupować ziemię pod różne publiczne inwestycje po rynkowych stawkach. Nawet jeśli budowano jakieś tanie mieszkania, to na peryferiach, bo w centrum było już za drogo.
Piszesz o Gdyni spełnionej i Gdyni zawiedzionej. Co byś przypisał jako najważniejsze do jednej i drugiej?
Do Gdyni spełnionej przypisałbym wszystkie miejsca, które się udały mimo przeszkód, które służyły i służą mieszkańcom w codziennym życiu. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to wspomniana hala targowa, która jest architekturą zapierającą dech w piersiach, budynkiem naprawdę wspaniałym. Do Gdyni zawiedzionej zaliczam dowolny slums, choćby na wzgórzu Bernarda, który przetrwał wojnę, PRL i dopiero niedawno został wyburzony.
Gdynia uchodzi dzisiaj za znakomite miejsce do życia, jest w czołówce wszelkich miejskich rankingów. Co jest źródłem tego sukcesu?
Myślę, że dobre wrażenie robi to, że Gdynia jest architektonicznie dość jednolita i harmonijnie zabudowana, co ją wyróżnia na tle polskiego burdelu architektoniczno-urbanistycznego. Miasto znakomicie wykorzystuje swoje położenie między zalesioną wysoczyzną a zatoką. Gdynia jest też jedynym dużym polskim miastem, które naprawdę leży nad morzem – nie jest do niego odwrócona tyłem ani bokiem, jak Gdańsk. Myślę, że sukcesem Gdyni jest to, że przez sto lat nikt jej nie popsuł i niezmiennie udaje się jej podtrzymać przedwojenną legendę o sobie samej.
Grzegorz Piątek. Krytyk architektury, publicysta, pisarz. Autor wielokrotnie nagradzanej książki o odbudowie Warszawy ("Najlepsze miasto świata") oraz biografii prezydenta stolicy Stefana Starzyńskiego ("Sanator") i architekta Bohdana Pniewskiego ("Niezniszczalny"). Nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukazała się jego książka o międzywojennej Gdyni "Gdynia obiecana". Można ją kupić w formie elektronicznej w Publio
Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, polskiej edycji "Vogue’a", gdzie prowadzi także swój queerowy podcast "Open Mike", oraz felietonistą poznańskiej "Gazety Wyborczej". Pracował w Polskim Radiu, pisał m.in. do "Wysokich Obcasów", "Przekroju", "Exklusiva", "Notatnika Teatralnego", "Beethoven Magazine" czy portalu e-teatr.pl.