
Kiedy zaczęłaś pracować w mediach?
W 1987 roku, zaczęłam od druku.
Ja też pracowałam w druku, między innymi w redakcji miesięcznika z cyklicznymi dodatkami, co oznaczało czasami w miesiącu dwa zamknięcia i wysyłki. Czyli najbardziej stresujące i wymagające siedzenia po godzinach zadania. Albo miałam szczęście, albo mam wybiórczą pamięć. Owszem, siedziało się w redakcji dłużej, a rekord to praca do drugiej nad ranem, ale nie wspominam tego jak patologii.
W jednym piśmie przez trzy tygodnie po osiem godzin dziennie nie robiło się nic, a potem siedziało się przez tydzień do drugiej w nocy. W innym osoba, która szefowała redakcji, miała problemy w życiu prywatnym i nie chciała wracać do domu, dlatego kiedy mogła, trzymała zespół do nocy, żeby czymś wytłumaczyć swoje siedzenie w pracy.
W najlepszych dla polskiej prasy czasach, na początku lat 2000, tygodniki sprzedawały się w nakładach po milion egzemplarzy. Naczelni mieli poczucie misji. A kiedy pojawia się takie poczucie, to wszystko ma znaczenie - kolejność nazwisk w stopce czy literówka w adresie sklepu na końcu pisma. Jeden mój szef, który współtworzył magazyn dla grupy docelowej określanej jako "niewykształceni spoza dużych miast", wierzył, że pomaga czytelnikom. Pani się przeprowadziła, a Telekomunikacja Polska nie przyłączała jej numeru. Była więc interwencja w tygodniku. On czuł się jak rycerz w srebrnej zbroi.
Choć nie wiedział, jaka jest różnica między felietonem a reportażem.
Ja się jednak chciałam skupić na szefach mobbingujących. Ale pewnie jest tak, że czasem tego typu zachowania idą w parze z niekompetencją.
W jednej redakcji przyjęto do zespołu osobę, której jedynym atutem było to, że przyjaźniła się z żoną nowego dyrektora wydawniczego. Nie miała żadnego doświadczenia w prasie, ale zostało dla niej stworzone specjalne stanowisko redaktorskie. Pierwszy tydzień spędziła na oznajmianiu zespołowi, że jeśli nie będziemy dla niej mili, to wszyscy wylecimy, bo ona zna kogoś bardzo potężnego. Nie używała żadnych form grzecznościowych. Raz po prostu powiedziała, że mam jej dać moje słuchawki, bo musiała coś spisać. Odmówiłam. Następnego dnia przyszłam do redakcji, a ona w nich siedziała. Zabrałam je, a po kilku godzinach wylądowałam na dywaniku u naczelnego.
Ja z kolei współpracowałam z człowiekiem, który miał problem z alkoholem i bardzo określoną dynamikę. Do południa akceptował rozkładówki, potem szedł coś zjeść, a właściwie sobie chlapnąć. Wracał pijany, wszystko odrzucał, nie dało się z nim niczego ustalić, bełkotał.
W jednym dzienniku, w czasach przechodzenia z druku zecerskiego na cyfrowy, piła stara gwardia. Przy komputerach pracowały głównie młode dziewczyny, a panowie byli przyzwyczajeni do pracy z pijącymi mężczyznami. Musiałyśmy raz na jakiś czas na nich huknąć, zasugerować, żeby poszli już do domu.
Przypominam sobie w rozmowie z tobą emocje sprzed lat. Nie lubiłam zamknięcia numeru i kolegium z wymyślaniem nowych tematów, bo zawsze był taki moment, że nam się szefowa zacinała. Brakowało jednego headline'u na okładkę albo tematu i dopóki go nie wymyśliliśmy, to siedzieliśmy. Zawsze myślałam, że to cienie i blaski branży – w końcu w "Vogue'u" amerykańskim było, czy wciąż jest, ponoć gorzej.
Jeżeli takie sytuacje mają miejsce przy każdym zamknięciu, kiedy o 17.00 numer ma lecieć do druku, a o 22.00 wciąż się pracuje nad tekstami, to tak, jest to patologia.
Zwłaszcza że mówimy tu o zwykłych magazynach dla pań. Jeśli ktoś stwierdza, że słowo "palto" jest w Polsce nieużywane, i robi dwugodzinne spotkanie całego zespołu - z fotoedytorem i sekretarką włącznie - na którym o tym peroruje, to jest to patologia. Pewne rzeczy nie są warte kruszenia o nie kopii.
Jak myślisz, dlaczego w redakcjach zespoły dawały się i wciąż się dają gnębić, zastraszać? Dlaczego dziennikarze, wydawałoby się często przebojowi, odważni, sobie na to pozwalali i pozwalają? Czy zawsze tak było?
W PRL-u wszyscy równo klepali biedę, narzekali na kierowników, ale praca była. Pojawił się drapieżny kapitalizm, a ludzie zaczęli lądować na bruku - nie tylko ci, którzy nic nie potrafili, ale także osoby z dużym doświadczeniem. Wiedza i umiejętności przestały być szanowane.
Inżynier z tytułami naukowymi z FSO dostawał wypowiedzenie i szedł na fizycznego do hurtowni pieluch. Polacy panicznie bali się bezrobocia. To sprawiało, że ludzie generalnie w pracy byli w stanie wiele znieść, na wiele się zgodzić. I dziennikarze nie byli tu wyjątkiem.
Pamiętam, że w latach 90. pracowałam w redakcji, w której w weekendy majowe siedziało się nad kolejnym numerem. Kiedy zapytałam na zebraniu, czy nie można było wcześniej tak ułożyć pracy, żeby majówka była wolna, zostałam natychmiast usadzona. Wszelkie formy buntu spotykały się ze straszeniem zwolnieniem, wizją wilczego biletu i braku perspektyw. Na dodatek w prasie każdy zna każdego. Ten lęk przed szefami narodził się właśnie wtedy. Członkowie zespołów nie byli w stanie się zgadać, żeby coś wspólnie zrobić. Przez kilka lat każdy długi weekend spędzaliśmy w pracy...
Raz w życiu też musiałam skrócić urlop - z sześciu do czterech dni - właśnie za czasów druku. Lecieliśmy wtedy rodzinnie do Rzymu, moja mama i teściowie polecieli wcześniej, ja z mężem dolecieliśmy do nich. Bez sensu, bo beze mnie świat by się nie skończył.
My spędzaliśmy w robocie często także soboty. W końcu zespół się wkurzył i napisał skargę do prezesa. Prowodyrem akcji był świetny redaktor - mężczyzna z tradycyjnej rodziny ze wsi na wschodzie Polski. Nie wyobrażał sobie, że 1 listopada nie pojedzie na grób dziadków w rodzinne strony. W efekcie prezes spotkał się z redakcją i z naczelną. Ona wszystkiemu zaprzeczyła, twierdząc, że to my pragniemy pracować w weekendy.
Jak to się skończyło?
Naczelna dostała drugą szansę, ale ostatecznie została zwolniona. W pismach dla pań fluktuacja kadr była olbrzymia, ale naczelne i ich świta stosunkowo długo zachowywały posady. Były duety mobbingujące, które tworzyły na przykład naczelna i trzymająca jej stronę fotoedytorka. Panie potrafiły przyczepić się do jednego wyrazu w małym tekście, na przykład do słowa "kłąb" – bo uważały, że nikt nie będzie wiedział, co oznacza - i zrzucać kolejne wersje tekstu w sposób niemerytoryczny. Później kazały zamieniać każde "i" na "oraz" i odwrotnie, robiąc osobiste wycieczki autorce. Siedziała nad tekstem, a z nią cała redakcja. Szefowa dawała jasno znać, kto jest winny opóźnienia i kiblowania.
Jak przekraczano twoje granice?
Młody naczelny rzucał do mnie w open spasie: "Co teraz robisz?". Odpowiadałam, że przeglądam zdjęcia do tekstu. Na co odpowiadał: "Ha, ha, ha, a myślałem, że się jak zwykle opierd*alasz". Wierz mi, jestem pracowita, on z kolei odpalał rano PlayStation i ciął w gry sportowe. Co więcej, odciągał redaktorów od pracy.
Mam duży biust, mówił: "Ale ty masz cycki!". Stawał tak, żeby zaglądać mi w dekolt.
Kiedy opowiedziałam o jego zachowaniach dyrektorowi wydawniczemu, usłyszałam, że "my, kobiety, jesteśmy przewrażliwione". Był więc i brak szacunku ze strony przełożonego, i brak wsparcia w przypadku zgłaszania przekraczania granic.
Kiedy z druku odeszłam, a właściwie zostałam zwolniona z dniem porodu pierwszego dziecka, pracowałam już tylko w internecie. Wciąż jednak spotykałam się ze znajomymi, które tam zostały. I one były umęczone, a ja radosna, szczęśliwa, jeździłam na urlopy i kończyłam pracę o 16. Może w prasie drukowanej proces, terminy, sztywne terminarze, presja sprzyjają patologiom?
Odpowiedzialność w digitalu na pewno jest mniejsza. W internecie błędy poprawia się w kilka minut, druk nie wybacza. Dziennikarstwo internetowe jest stosunkowo młode, pewnie mniejsze jest tu także rozstrzelenie, jeśli chodzi o wiek i doświadczenie - niewielu jest u was dziennikarzy i redaktorów po sześćdziesiątce, z 40 latami doświadczenia. Nie ma sytuacji, że jeden się uczy od drugiego. W papierze doświadczenie było bardzo ważne. Kiedy ja zaczynałam, do naczelnego mówiłam: panie redaktorze, podobnie do kierownika działu, a do szeregowych redaktorów - proszę pana.
A potem na polski rynek wydawniczy weszli Niemcy i ze 100 tytułów zrobiło się 500. Trzeba było zassać do pracy ludzi z mniejszym doświadczeniem, a nierzadko dać im kierownicze stanowiska.
Kiedy kierownikiem zostawał młody człowiek, który miał trzy lata doświadczenia, a miał pod sobą redaktora z długim stażem, ogromną wiedzą, to mogło się zdarzyć, że pokazywał swoją wyższość przez mobbing, krytykę, obrażanie.
W druku są piramidy władzy: redaktor, kierownik działu, sekretarz redakcji, zastępca redaktora naczelnego, redaktor naczelny, dyrektor wydawniczy, dyrektor pionu, prezes. Wiele osób do dziobania i każdy ma kogoś nad sobą.
Dlaczego twoje znajome tkwiły w tej patologii?
Bo pensja była o wiele wyższa niż w internecie.
Dokładnie! Utrata stanowiska oznaczała utratę dobrej pensji.
Mam poczucie, że wiele sprowadza się do indywidualnych relacji. W jednej redakcji mogą być osoby mobbowane i takie, które nie mają takich doświadczeń. Kiedy słucha się tych historii, trudno uwierzyć, że dorosła, samostanowiąca osoba może dać się tak zgnębić.
Pewnie wszędzie, w różnych branżach, zdarzają się straszni szefowie – ja mam doświadczenie w tej jednej. I wynika z niego, że w mediach pracuje sporo sadystów, socjopatów, psychopatów. Ludzi, którzy po prostu są okrutni.
Nie przesadzasz?
To jak określić szefa, który mówi redaktorce na okresie próbnym, że się świetnie spisuje, że dostanie stałą umowę, po czym pierwszego dnia kolejnego miesiąca pojawia się nowa osoba na jej miejsce, bez słowa wyjaśnienia. I biedna redaktorka ląduje z dnia na dzień z niczym.
Szef jednej redakcji zwolnił fotoedytorkę, przez kilka miesięcy nie było następcy, porobiły się więc zaległości. Przyszła nowa osoba i szef zlecił jej natychmiastowe przygotowanie zestawienia wydatków z kilku ostatnich lat. Siedziała nad tym przez dłuższy czas po godzinach, wreszcie wydrukowała i złożyła wszystkie tabele w dużą płachtę.
Zaniosła uszczęśliwiona. A jak wróciła, to usiadła przy biurku i zaczęła płakać. Okazało się, że naczelny rzucił na wydruk okiem, powiedział OK i na jej oczach wrzucił go do kosza.
Ile lat pracowałaś w druku?
Pięć.
Ja 30. Być może byłaś silna, ale może to statystyka - nie trafiłaś na takie sytuacje, bo nie zdążyłaś. Kiedy przyglądałam się koleżankom z redakcji, w której dochodziło do patologii, też się dziwiłam. Ale byłam wtedy młoda i mniej we mnie było strachu przed utratą dobrze płatnego etatu.
Opowiedziałam ci o zachowaniach mojego naczelnego. Kiedy byłam już po czterdziestce, doświadczyłam mobbingu kolejny raz. Czytano moje strony i słyszałam, jak przełożona wybucha wrednym śmiechem.
Zmieniano nazwy moich folderów na dysku ogólnodostępnym na: 'Co za debil to zrobił', 'Słabe', 'Do niczego', 'Okropne'. Albo miałam problemy z pozyskaniem zdjęć przez fotoedytora - ta osoba była w klice mobbującej mnie.
Jak sobie poradziłaś?
Wbrew pozorom takich agresorów daje się łatwo zastraszyć, trzeba znaleźć czuły punkt. Osoba, która mnie mobbowała, miała wypadek w drodze do pracy. Powiedziała, że to przeze mnie, bo się mną denerwowała. Coś we mnie wstąpiło i powiedziałam jej, że to nie dlatego, że o mnie myślała, tylko dlatego, że chroni mnie Jowisz - cokolwiek by to znaczyło - i każdy, kto mnie krzywdzi, doznaje krzywdy. To przerwało tę spiralę. Tacy ludzie karmią się lękiem innych i stawiają znak równości między słowami "szacunek" i "strach".
Wychodzą na jaw kolejne afery, zachowanie mobberów ma szansę przestać być racjonalizowane.
W latach 90. w Kodeksie pracy nie było słowa "mobbing", więc dzisiaj pracownik ma większe oparcie w prawie. Kiedyś wizyty Państwowej Inspekcji Pracy były zapowiadane, teraz nie są, stąd się brała bezkarność szefów, którzy w dniu kontroli kończyli pracę o 17, chociaż normalne trzymaliby zespół do nocy.
Była kiedyś dyrektor artystyczna w jednym z pism kobiecych, która, jak ktoś szedł do sklepu, prosiła, żeby jej też coś kupić. I nigdy nie oddawała pieniędzy za te zakupy. Pani, która zarabiała kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, jadła na koszt swoich podwładnych. Im było głupio prosić o te 10 zł. Była bezkarna, bo wiedziała, że nikt się nie upomni, że pracownik będzie się wstydził swojej małostkowości. W jej przypadku doszło do kontroli PIP, bo przetrzymywała zespół po godzinach. Organ wypisał nawet mandat, ale zaowocował on wewnętrznym dochodzeniem, kto złożył donos.
Zaryzykuję tezę, że w przeważającej części wydawnictw nie ma szacunku dla podwładnych, panuje system feudalny, z ekonomem i chłopem bez praw.
Braku szacunku nigdy nie zrozumiem.
Takie historie też są w mediach znane. Dawny goniec gnębiony przez okropną naczelną po latach zostaje dyrektorem wydawniczym i sobie odbija.
Ale tak jak miałam paskudnych szefów, miałam też naczelnych cudownych: mądrych, motywujących, szanujących pracowników, profesjonalnych. Takich, którzy również zwalniali pracowników, ale potrafili to robić z szacunkiem i empatią.
Najbardziej lubiłam naczelnych, którzy przychodzili do redakcji pracować, a nie uprawiać politykę, rozgrywać ludzi i pilnować stołka. Tworzyli zespół, a nie piramidę zależności.
*Na prośbę naszej rozmówczyni jej imię zostało zmienione.
Ola Długołęcka. Redaktorka o zróżnicowanych zainteresowaniach tematycznych. Kolekcjonuje zasłyszane historie i toczy boje podczas autoryzacji wypowiedzi.
Czym jest mobbing?
Zgodnie z polskim prawem mobbing to działania lub zachowania dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko niemu, które polegają na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu go. Mobbing występuje gdy działania te zachowania wywołują u pracownika zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodują lub mają na celu jego poniżenie lub ośmieszenie, a także izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników. Mobbing może mieć formę biernego zachowania.