
Tekst został opublikowany w 2022 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu
Dwa słowa: letniskowa legenda. I jak to z legendami bywa, i tę otacza swoisty realizm magiczny. – Sam już nie wiem, czy mam z tych domków wspomnienia własne, czy tylko kolektywne, pokoleniowe – zastanawia się Grzesiek. Nie jest pewien, czy spędził w Brdzie choć jedne wakacje, a mimo to doskonale pamięta jej zapach i trzeszczenie wąskich schodów.
Te schody siedzą w głowie też Marcie, dla której wspomnienie wakacji w Brdzie jest jak „cofnięcie kasety do czasów dzieciństwa". – W Brdzie wszystko trzeszczało! – śmieje się. – Nasze psiaki tak się bały tych schodów, że nie było siły, która wciągnęłaby je na górę. Nikt z rodziny na nich zęba nie stracił, ale parę pijackich fikołków się zdarzyło. Mój tata nie należał do szczuplaków, więc byłam pewna, że kiedyś domek się zawali, i oczami wyobraźni widziałam, jak wygrzebuję spod ruin swoje zabawki.
Inne migawki Marty z Brdy to "obrzydliwa ilość owadów i myszy", przed którymi naiwnie kryła się pod kołdrą, ale też superatmosfera. – Kolejki do pryszniców i zlewów, żeby umyć naczynia po grillu, i granie godzinami w świetlicy ośrodka wypoczynkowego w bilard i ping-ponga – wylicza z rozrzewnieniem.
Agnieszka niedawno obchodziła pierwszą rocznicę ślubu i spędziła ją z mężem właśnie w PRL-owskiej Brdzie. – Teściowa pracowała na "Kablu" [w Krakowskiej Fabryce Kabli – przyp. red.] i jeździli do zakładowego ośrodka domków w Zakopanem. Weszliśmy z mężem do tej starej Brdy i przenieśliśmy się w czasie: kuchenka polowa, dwie wersalki i ława, w łazience prysznic z zasłonką, która lepiła się do tyłka, i pajęczyny w każdym kącie. Ale i tak z miejsca się zakochałam. Wyszliśmy przed domek, rozłożyliśmy leżaki, strumyk płynął z wolna, wiewiórki bzykały się na drugim brzegu. Klimat idealny! – śmieje się Agnieszka.
W opowieściach moich rozmówców przewijają się nazwy miejscowości i przedsiębiorstw, które zwłaszcza w PRL-u, ale i później, oferowały swoim pracownikom i ich rodzinom letnie turnusy w Brdach. Czyjś tata pracował w Polfie Tarchomin, więc co lato wyruszało się nad jezioro Roś, czyjś wujek w ZWAR-ze (Zakładach Wytwórczych Aparatury Wysokiego Napięcia), co skutkowało wakacjami w Łebie, a czyjaś mama w Porcelanie Wałbrzych, więc rodzina przez 13 lat z rzędu jeździła na urlop do Brennej.
I nieważne, jak było zimno, wilgotno czy siermiężnie oraz ile pająków spadło w nocy na głowę, wszyscy moi rozmówcy kończą swoje opowieści tak samo: w Brdach było magicznie.
Letnicy i więźniowie
Joanna do Zamrzenicy w Borach Tucholskich nad Zalewem Koronowskim zaczęła jeździć w latach 90. z wujostwem, rodzicami i siostrą. Miała 10 lat. – To był chyba ośrodek ministerialny, a wakacje były, zdaje się, z pracy mojej cioci – łowi w pamięci fakty.
Ośrodek domków letniskowych, w skład którego wchodziły między innymi najbardziej prestiżowe wówczas Brdy, nie tylko leżał nad samą rzeką Brdą, ale także miał niezwykłe sąsiedztwo: jedną z siedzib aresztu śledczego Bydgoszcz-Bysław. Obydwa obiekty rozdzielał tylko budynek nadleśnictwa, w którym latem działał sklepik dla letników, a "pani sklepowa była jak rodzina". – Krążyła legenda, że to więzienie dla "złodziei kosiarek", czyli takich niestrasznych przestępców, i dopiero potem się okazało, że to był jednak areszt dla wielokrotnych recydywistów. Ale nikt się tym w sumie nie przejmował, bo więźniowie byli bardzo sympatyczni i razem tworzyliśmy ciekawą społeczność. Oni pracowali w okolicy, więc stale kręcili się wokół, odbierali nasze śmieci z ośrodka i chodzili rąbać drewno do tego samego lasu, po którym spacerowałyśmy z siostrą i z psem. Jeden z osadzonych uczył dzieci letników jeździć na rowerze, a jak któryś dzieciak nie umiał, to go woził na siodełku. Pan był ze Śląska, raz stwierdził, że "rzyć" go już boli od tego roweru, i to było dla mnie wielkie odkrycie, że można tak mówić na dupę – wspomina Joanna.
Pamięta, że więźniowie i wczasowicze spędzali czas podobnie: – Zakład karny miał niesamowite położenie, nawet lepsze niż domki: z własną ogromną zatoką z nenufarami. Tatowie pływali po niej łódkami i godzinami łowili ryby, więźniowie robili to samo. Tylko my za to płaciliśmy, a oni to mieli "za karę", co było niezłym paradoksem – stwierdza.
W latach 90., gdy rodzina Joanny odwiedzała Zamrzenicę, domki Brda lata świetności miały już za sobą.
Próbowano nadać im nową świetność: drewniane podłogi przykrywano gumoleum, a do środka wstawiano meble à la "wczesny Wałęsa" i "wczesny Kwaśniewski". I choć w środku zawsze wisiał zbity termometr rtęciowy, Brdy były dla mnie symbolem aspirowania do czegoś lepszego. Mieszkało w nich wujostwo z moją siostrą i psem, a takie "szare chipsy" jak ja z rodzicami zajmowały tańsze domki parterowe
– wspomina Joanna.
Coroczne wakacje w Zamrzenicy skończyły się dla niej dopiero jakieś 10 lat temu. – Jeździliśmy tam przez 13 lat. Parę lat temu zamknięto też areszt śledczy i przekształcono go w... ośrodek wczasowy – kończy.
Nowy masowy problem: wolne soboty
Pierwsza Brda pojawiła się w Polsce w 1957 roku. Letniskowy domek w kształcie litery A wyszedł spod ręki architektów Zakładów Stolarki Budowlanej w Bydgoszczy, którzy imię nadali mu na cześć przepływającej przez miasto rzeki. Ale choć Brda wydaje się dziś na wskroś polskim wynalazkiem, inspiracja przyszła z Ameryki: 5 maja 1957 roku projekt trójkątnego domku Reese House autorstwa Andrew Gellera trafił na okładkę "The New York Timesa" i narobił niezłego szumu. Nie mówiąc już o tym, że proste szałasowe schronienia ludzie budowali od dawna i to na każdej szerokości i długości geograficznej
A wracając do Polski, Brdy przyjęły się u nas natychmiast, od razu też zostały zawłaszczone przez PRL jako państwowe dobro wypoczynkowe.
W latach 50. i 60. XX wieku tanie domki z prefabrykatów wyrastały niczym grzyby po deszczu w państwowych i zakładowych ośrodkach wczasowych oraz bazach PTTK. O Brdzie własnej, prywatnej wówczas można było tylko pomarzyć – całość produkcji wykupowało państwo.
Zmieniło się to diametralnie w 1974 roku, gdy za rządów Edwarda Gierka wprowadzono najpierw sześć, a od 1975 roku 12 wolnych sobót w roku. "Pojawił się w Polsce, po raz pierwszy w skali tak masowej, problem wypoczynku weekendowego", pisał w pierwszym wydaniu książeczki "Letni domek dla każdego" (Wydawnictwo "Sport i Turystyka", 1976) jej autor Zbigniew Kazimierczuk.
Nowy "problem" w zderzeniu z pragnieniem obywateli, by odpocząć od miasta, i zbyt małą liczbą podmiejskich ośrodków rekreacyjnych (oraz niechęcią państwa do budowania kolejnych) rodził konieczność samodzielnego zagospodarowania przez Polaków oszałamiającej liczby ponad 100 dni wolnych w roku ("Może to zaskakujące, ale obliczmy: 26 dni roboczych urlopu, 52 niedziele, 12 wolnych sobót i 8 dni świąt państwowych i kościelnych", pisał Kazimierczuk).
To w drugiej połowie lat 70. państwo zaczęło usilnie zachęcać Polaków do budowania prywatnych domków letniskowych, a książeczka "Letni domek dla każdego" oprócz niewątpliwego wymiaru praktycznego miała słabo ukrywane znamiona propagandy.
W jej wstępie odwoływano się między innymi do ankiety opublikowanej w "Kurierze Polskim", z której wynikało, że Polacy marzą o "własnej chacie za miastem", i to bez względu na aktualne miejsce zamieszkania ("zupełnym zaskoczeniem było 20 proc. ankiet nadesłanych... ze wsi: I my – pisał jeden z rolników – chcielibyśmy odpocząć od codziennych obowiązków i gospodarskiego pejzażu zamkniętego pomiędzy oborą a stodołą").
Argumenty autora "Letniego domku dla każdego" za budową własnej daczy to dziś opis polskich przemian społecznych w pigułce: od zmęczenia obywateli wciąż świeżą urbanizacją, przez coraz dostępniejsze samochody i wzrost dochodów, na zazdrości względem sąsiadów i aspiracjach skończywszy ("tysiące dacz pod Moskwą, utkane chatami czechosłowackie Sudety i Karpaty, ciągnące się kilometrami wzdłuż zakola Dunaju letnie domki pod Budapesztem i wokół Balatonu – powszechność tego modelu wypoczynku to nie przypadek, to prawidłowość", pisał kwieciście Kazimierczuk). Dla wszystkich, którzy mają "wymagającą pracę", urlop dłuższy niż dwa tygodnie, trzy–czteroosobową rodzinę i problemy z uzyskaniem co roku FWP (Funduszu Wczasów Pracowniczych – przyp. red.] oraz "wyżej cenią własne zdrowie" niż fuchy w soboty, a do tego "mają dochody przekraczające 3 tys. złotych na głowę i odłożone 20 tys. złotych", autor miał jedno, jasne jak pierwszomajowe słońce przesłanie: pomyśl o letnim domku.
Tym bardziej że na Brdzie "rewia letniskowej mody" się nie kończyła: w 1976 roku w 21 polskich zakładach produkcyjnych powstawało seryjnie około 100 różnych typów domków letniskowych. Sęk w tym, że dziś pamiętamy głównie Brdę.
Bryła, funkcja, konstrukcja
Pierwsze wolne soboty czy pierwszy lockdown – marzenie o "chacie za miastem" łączy Polaków od pokoleń, zmieniają się tylko okoliczności. Jeszcze nim wybuchła pandemia, Brdy powróciły triumfalnie w nowych wcieleniach, i to nie tylko w Polsce. W USA jedna z pracowni architektonicznych nowoczesną wersję trójkątnego domku nazwała wprost Odrodzeniem Feniksa (Phoenix Rising). Połączenie świeżego spojrzenia i sentymentu sprawiło, że pół wieku od pierwszego boomu na Brdy słynny domek na lato zaczyna być postrzegany jak domek na lata.
Karolina Rogóż z pracowni architektonicznej SK-Architekci dwie wersje nowoczesnej, całorocznej Brdy – mniejszą, o powierzchni 34,8 mkw., i większą, o powierzchni 80 mkw. – ma w ofercie już od kwietnia 2019 roku. Twierdzi, że w pandemii nie ma dnia, żeby ktoś nie zadzwonił, by o nie zapytać. Brdy kuszą, bo mniejsza wymaga wyłącznie zgłoszenia i może stanąć u klienta w dwa tygodnie, a większa spokojnie pomieści czteroosobową rodzinę.
Rogóż wyczuła potrzeby rynku. Ale pomysł, by odświeżyć klasyczną Brdę, przyszedł do niej już wiele lat temu, gdy jako studentka architektury miała stworzyć "coś nowego ze starego". – Przypomniały mi się trójkątne domki nad jeziorem, do których jeździłam z rodzicami. Gdy po studiach założyłam własną pracownię, pomysł unowocześnienia Brdy ciągle za mną chodził. Tak powstała wersja z dużym przeszkleniem, kominkiem i nowoczesnym designem – wyjaśnia. Tłumaczy, że dobry projekt to taki, w którym współgrają bryła, funkcja i konstrukcja. – W Brdzie można mieszkać przez cały rok, bo domki są ciepłe zimą – mają pompę ciepła, panele fotowoltaiczne, ogrzewanie podłogowe i kominek – i chłodne latem. Konstrukcja opiera się na prefabrykatach bez klasycznych ścian, więc Brdy są tanie w budowie, szybkie w montażu, trwałe i ekologiczne. A bryła jest wyjątkowa – zachwala.
Ile to kosztuje? To zależy, czy klienta interesuje sam projekt, a domek będzie stawiał metodą gospodarczą, czy woli gotowy domek wykończony pod klucz. W pierwszym przypadku ceny zaczynają się od 700 złotych, w drugim – na około 40-metrowy metraż trzeba przeznaczyć co najmniej 100 tys. złotych.
"Znajomi chyba myślą, że zwariowaliśmy"
O tym, jak prostym i efektownym projektem jest trójkątny drewniany domek, może zaświadczyć przypadek Kasi i Patryka, którzy współczesną Brdę zbudowali sobie sami, bez pomocy firm i architektów. Oboje są fotografami, żyją z tworzenia ślubnych sesji i filmów, a z budowlanką nie mają nic wspólnego. – Projekt narysowałem ja. Wymyśliliśmy spory kąt nachylenia dachu, musiał przyjechać planista i zrobić wizję lokalną. Gdy znalazł w okolicy dom o podobnym spadzie, wójt wydał zgodę na warunki zabudowy – opowiada Patryk.
Kasia dodaje, że poza jednym spotkaniem z ekipą, która w dwa dni postawiła belki konstrukcyjne domu, i późniejszym szpachlowaniem ścian, które przerosło ich oboje, wszystko – od podłogi i dachu po całe wykończenie – Patryk zrobił sam. – Każdą szczapkę drewna na elewację i płot opalaliśmy ręcznie, zgodnie ze starą japońską techniką naturalnej impregnacji. Trwało to trzy miesiące i już nie chcemy niczego opalać – śmieje się Patryk.
– To pierwszy dom, który Patryk zbudował, więc bałam się, że się zawali, ale jak widziałam, że u niego wszystko musi być pod linijkę, to byłam naprawdę dumna – podkreśla Kasia.
Zawsze pragnęli mieć dom na wsi, a po drodze odkrywali, co to konkretnie znaczy w ich przypadku. – Najpierw była myśl o nowoczesnej stodole, ale przeszło nam, gdy tego typu domy zaczęły pojawiać się w całej Polsce. Mieliśmy wyceny od kilku firm, ale koszty były przerażające, a my nie chcieliśmy się pakować w kredyty – mówią.
Zamiast budować 250-metrową stodołę kupili więc 80-metrowe mieszkanie do generalnego remontu we Wschowie z myślą, że pomieszkają w nim maksymalnie pięć lat. I zamienili je w perełkę designu. – Wtedy zobaczyliśmy, że taka przestrzeń w zupełności nam wystarcza i budowa wielkiego domu byłaby w naszym przypadku błędem – przyznaje Kasia.
Pomysł, by na rodzinnej działce nad Jeziorem Olejnickim zamiast dużego domu postawić małą Brdę, przyspieszyły zmęczenie i pandemia. – Mieliśmy bardzo dużo pracy i doszliśmy do wniosku, że to będzie domek na wynajem, dodatkowe źródło dochodu. Mieszkaliśmy we Wschowie, Patryk codziennie dojeżdżał 30 km na budowę, a ja obrabiałam sesje. Gdy domek już stał, ale jeszcze nie był wykończony w środku, któregoś razu padnięci zostaliśmy na noc i... już nie chciało nam się wracać do miasta – wspomina Kasia.
Na zdjęciu z tamtego poranka widać szampana i dwa kieliszki oraz najbardziej różowy świt nad jeziorem.
Co najbardziej lubią w swoim domu? Widok. Spokój. – Ja uwielbiam światło i przestrzeń, bo choć domek w sumie ma tylko 65 mkw. powierzchni użytkowej na dwóch poziomach, to dzięki wysokim stropom tę przestrzeń naprawdę tu czuć – zapewnia Kasia.
Podoba im się też bryła domu. – Nawet stare Brdy z lat 70. są ponadczasowe i wciąż bardzo ładnie się prezentują, przykuwają wzrok. Jeśli nasz dom postoi tu kilkadziesiąt lat, to raczej nie powinien nikomu się znudzić ani szpecić pięknego krajobrazu – analizują.
Czasem zastanawiają się tylko, czy nie lepiej było wziąć firmę, która postawiłaby domek w kilka tygodni, zamiast męczyć się z budową przez okrągły rok. Ale szybko sami się uspokajają: – Na pewno zajęło nam to dużo więcej czasu i kosztowało dużo więcej niż 100 tys., ale mamy poczucie, że nie oszczędzaliśmy na materiałach i wszystko jest tak, jak chcieliśmy.
Choć wybrali modny projekt domu, mają poczucie, że idą pod prąd. – Śmiejemy się z Patrykiem, że zmieniamy mieszkania na coraz mniejsze. Najpierw mieszkaliśmy z moimi rodzicami w 200-metrowym domu, później w 80-metrowym mieszkaniu we Wschowie, teraz mamy 65-metrową Brdę, a to nie jest nasze ostatnie słowo – mówi Kasia.
Są pewni, że znajomi im nie zazdroszczą. Raczej uważają, że z takim podejściem do życia zwariowali. – Znajomy buduje ponad 300-metrowy dom z garażem na trzy samochody. A dla nas to by było niepoważne i całkiem niepotrzebne – mówi Patryk.
Zamiast wielkiej przestrzeni czterech – czy w ich przypadku dwóch skośnych – ścian wolą nieskończoną przestrzeń za oknem. Niektórzy to doceniają. Kiedyś przyjechał kurier, wyszedł na taras i zaklął: "K..., ale macie widok".
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.