
Zuzanna, 25 lat, Wrocław
Jak byłam mała, wyglądałam jak laleczka. Grube rzęsy wywinięte po same brwi i ciemne loki. Szczególnie te rzęsy przykuwały uwagę, każdy się nimi zachwycał. Wychowywałam się w przeświadczeniu, że to najcenniejsze, co mam. Pewnego wieczoru zaczęłam je wyrywać i chować pod poduszkę. Przyszedł mi do głowy pomysł, że sprzedam je na targu, a wtedy rodzice się nie rozwiodą. Żadne się tym nie zainteresowało, choć obydwoje są lekarzami.
Pamiętam tylko jedną kłótnię. Wiele ich nie było, bo jak mama zaczynała mówić do taty, on po prostu wychodził. Ale tamtym razem rozpętało się piekło.
Ona krzyczy, że on ciągle pracuje, ale do niczego się nie dokłada. A jak już jest w domu, to nic nie robi, tylko siedzi i gra w gry. Ona zamiast męża ma czwarte dziecko. Doprowadza go tymi słowami do szału, nigdy wcześniej go takiego nie widziałam. Ze strachu dzwonię po ratunek do babci – ja, sześciolatka. Kiedy on to dostrzega, wyrywa mi telefon i popycha na ścianę. Niedługo później mama wyrzuca go z domu.
Po rozwodzie my, dzieci, jesteśmy u dziadków, a mama pracuje, ile wlezie, bo z pieniędzmi od taty zawsze jest problem. Alimenty są małe, na prezenty nie ma co liczyć. Chyba że upominki od firm farmaceutycznych, które tata nam daje, jak akurat pamięta o urodzinach. Zwykle jednak nie pamięta, nawet żeby zadzwonić, bo praca. Nie oczekuję nie wiadomo czego, wystarczyłyby zwykłe lody. Do dziś pamiętam, jak w czasach, gdy gałka kosztuje 50 groszy, tata w lodziarni zamawia trzy, wszystkie dla siebie. Mnie i dwóm młodszym braciom daje trochę polizać.
Sąd zdecydował, że musi brać nas do siebie dwa razy w tygodniu. Spotkania polegają na tym, że najpierw idziemy z nim do babci na obiad, bo on nie umie nic sobie ugotować, a potem gra z chłopakami w gry. Ja siedzę wkurzona, bo mnie nie zauważa. Nawet jak wykrzykuję, że jest beznadziejny, nie odpowiada. Tylko postacie z ekranu miotają przekleństwami. Czasem próbuję mu jakoś zaimponować. Piszę wiersze, maluję, śpiewam, tańczę. Gdy robię na basenie 45 okrążeń w 45 minut, wysyłam mu wynik SMS-em. Odpowiada: "OK. Następnym razem spróbuj skrócić czas i zrobić więcej powtórzeń".
Jestem w pierwszej klasie liceum, gdy mama jak co roku zabiera nas na badania kontrolne. Mam powiększone węzły chłonne, płyn w sercu, zmiany w wątrobie i 14-centymetrowego guza. Podejrzewają chłoniaka i przerzuty, dają mi sześć miesięcy życia. Po szczegółowej diagnozie okazuje się, że to ziarnica złośliwa. Taki luksusowy chłoniak, bo ma wysoki stopień wyleczalności, ale i tak spędzam rok w szpitalu. Wierzyłam jeszcze wtedy, że cierpienie uszlachetnia. Jak zachorowałam, to musi być po coś. Może wcześniej nie byłam wystarczająco dobra do kochania? Gdybym była, to tata by mnie kochał. Teraz, dzięki rakowi, wszystko może się zmienić. Modliłam się o to, ale wszystko na nic. W ciągu roku tata jeden raz odwiedził mnie w szpitalu. Nie wiem, czy mu się nie chciało, czy pracował.
W drugiej klasie liceum proszę, żeby mnie woził raz w tygodniu do sąsiedniego miasta na korepetycje. Chcę nadrobić zaległości, ale tak naprawdę to pretekst, żeby spędzić z nim trochę czasu. Gdy prowadzi auto, nie może przyjmować pacjentów. Ale on kalkuluje, że lepiej, jak zatrudni kierowcę, a w tym czasie sam będzie pracował. Zabolało. Chyba nawet dyskutowaliśmy o tym później w sądzie.
Zakładam sprawę o podwyższenie alimentów. Dzwoni do mnie, bo dostał wezwanie. Mówię: – Wiem, o czym chcesz rozmawiać, ale proszę, tato, możemy później? Chcę spędzić miło ten weekend, mam osiemnastkę. Właśnie przygotowuję przyjęcie. – Jak pójdziesz do sądu, przestaniesz być moją córką – mówi i się rozłącza.
W tamtym momencie nie czułam się jego córką, więc co miałam do stracenia? Jak mówiłam, że potrzebuję pieniędzy, kazał mi iść do mamy, bo płaci jej alimenty.
Po rozprawie nienawidzę go jeszcze bardziej, przestajemy rozmawiać.
Zaczyna się między nami zmieniać kilka lat później, gdy umiera mój ukochany dziadek. To była nagła śmierć. Po pogrzebie podchodzi do mnie młodszy brat i mówi: "Został już tylko tata. Jak chcesz mieć z nim jakąkolwiek relację, sama musisz się do niego odezwać. On nigdy cię nie przeprosi, nie wyciągnie ręki. Nie zrobi tego, bo nie umie. Przecież wciąż jest dzieckiem".
Zaczynam dzwonić. Rozmowy wyglądają tak, że ja nawijam, co u mnie, jaka pogoda we Wrocławiu i wszystkie inne pierdoły. Tata mówi "cześć" na początku i "cześć" na koniec. Z czasem zaczyna wtrącać pojedyncze słowa. Po kilku miesiącach dorzuca zdanie, co u niego, to przestaje być mój monolog. W końcu sam czasem dzwoni. Opowiadam mu trochę o moim chłopaku.
Tomek pracuje, studiuje dwa kierunki i pisze prace naukowe. Kiedy zaczynamy być parą, mówi: "To chyba żart, że moja laska będzie tylko studiować medycynę i nie robić nic więcej!". Więc zaczynam robić. Działalność naukowa, indywidualny tok studiów, stypendia. On konsultuje moje abstrakty i wszystkie artykuły. Uważa, że nie piszę ich wystarczająco dobrze. Staram się, jak mogę, ale i tak mnie rzuca. Jadę wtedy do rodzinnej miejscowości. Jest mi strasznie źle, więc zapraszam tatę na te nieszczęsne lody. Opowiadam, jak beznadziejnie się czuję. Nie skomentował tego ani słowem, więc w końcu pytam:
– A co u ciebie, tato?
– Wiesz co, ja dzisiaj naciąłem czyraka.
Dziś jest trochę lepiej. Tata wciąż ucieka w pracę, ale dzięki obecnej żonie i naszym rozmowom trochę się otworzył. Jak ze mną gada, już nie patrzy w komórkę. Wcześniej podczas obiadu odbierał telefony od pacjentów i szedł do komputera przeprowadzić wideokonsultację. Dziś tego nie robi. Zrezygnował też z dyżurów i pracy w weekendy. Nie zatrzymuje już samochodu w trakcie jazdy, kiedy dzwoni pacjent.
Przechodziłam różne etapy, najdłuższy był etap nienawiści. Przez 17 lat liczyłam, że z tej mojej wściekłości narodzi się miłość taty. Później analizowałam i próbowałam zrozumieć. Aż w końcu odpuściłam. Zaakceptowałam, że jest, jaki jest. Nie umie inaczej.
Zawsze miałam dobry kontakt z jego siostrą. Powiedziała mi niedawno, że tak bardzo przypominałam mu moją mamę, że długo nie mógł nawet na mnie spojrzeć. Przez lata nie umiał jej wybaczyć, że się z nim rozwiodła. Widział we mnie swoją pierwszą miłość, którą znienawidził, żeby przetrwać. Czuł też tę moją nienawiść. Niedawno sam mi powiedział, że zatrudnił tego kierowcę, bo nie był w stanie spędzać ze mną czasu. Z moją chorobą też nie umiał się zmierzyć, to było dla niego za dużo.
Ja? Trzy lata temu przestałam wyrywać rzęsy. Kończę w tym roku medycynę, którą niedawno przestałam nienawidzić. Skupiam się na rozwoju, więc jest możliwość, że będę dużo pracować, ale nie obawiam się uzależnienia. Przez całe studia bałam się raczej, że skończę jak mama. Anioł w pracy, a w domu detonacja emocji na dzieciach. No ale miała nas trójkę, dom i niewiele pomocy. Ja jeszcze nie mam dzieci, ale już wiem, czego nie robić. Jeśli się pojawią, zrobię wszystko, żeby czuły się wystarczające. Ja dziś się taka czuję.
Magdalena Sękowska, psycholożka, psychoterapeutka, dyrektorka Kliniki Rodzina–Para–Jednostka Uniwersytetu SWPS w Poznaniu
Pracoholizm zawsze oznacza przekraczanie granic, zagarnia osobę i przesuwa jej energię na obszary zawodowe. Jednostka może stać się dla rodziny niedostępna emocjonalnie i mentalnie. Rodzice, którzy pracują nadmiernie, niekiedy nie słyszą swoich dzieci – nie słyszą tego, co dzieci mówią, nie słyszą potrzeb dziecka. Więc nie mogą też na nie w sposób adekwatny odpowiadać. Pracoholicy bywają niecierpliwi i rozdrażnieni, gdy inni chcą ich zaprosić do wspólnego spędzania czasu, do innej formuły bycia niż aktywność zawodowa.
W związku, małżeństwie pracoholizm jednego z partnerów zagraża poczuciu bezpieczeństwa. Może wpływać na oddalanie się dwóch osób od siebie, na zamianę bliskości w czysto informacyjny kontakt. Niedostępność jednego z partnerów może powodować, że w związku zostanie zburzone wzajemne zaufanie i otwartość, zabraknie wspólnie tworzonej przestrzeni – do intymności, do zaciekawiania się sobą, do wzajemnego uczenia się siebie.
Relacje z ludźmi nie są nam dane raz na zawsze. Żmudne dopasowywanie się i rozpoznawanie siebie nawzajem służy budowaniu więzi, która staje się podstawą naszego poczucia bezpieczeństwa. Dla dziecka to rodzic i relacja z nim są podstawową matrycą dla przyszłych związków. Niedostępny, zmęczony, nieprzewidywalny z powodu swojego zaangażowania w świat zewnętrzny – to rodzic, który niesie napięcie, frustrację, niemożność spełnienia. O takim rodzicu dziecko może fantazjować, że jest tak doskonały i świat go tak bardzo potrzebuje, że dla niego jest dostępny warunkowo – jak dziecko będzie grzeczne/mądre/silne/dobre dla brata. Niekiedy dzieci mogą wpaść w pułapkę magicznej obietnicy: jeśli jeszcze tylko się postaram, to zatrzymam mamę/tatę przy sobie.
Bywa, że rodzic dzieli się z dzieckiem swoimi wyobrażeniami: ja też chciałbym być przy tobie, ale widzisz, muszę wyjechać/muszę jeszcze dokończyć projekt. Może to wytwarzać w dziecku poczucie, że nie jest dość warte, by rodzic był przy nim, i wzbudzać ambiwalentne nastawienie do rodzica. Z jednej strony pragnienie bliskości, a z drugiej strony złość za ciągle przeżywaną frustrację.
Iga, 30 lat, Kraków
Pierwsze wspomnienie? Mam pięć lat, obchodzimy w przedszkolu Dzień Matki. Wierszyki, laurki, papierowe tulipany. Dzieci czekają wystrojone, aż wszyscy się zbiorą. Jest już każda mama – oprócz mojej. Zamiast niej przychodzi babcia. Niby normalne, bo to ona się mną zajmuje, ale jakoś mi przykro. Nie płaczę, duszę to w środku. Po powrocie do domu się nie skarżę, bo komu miałabym się skarżyć? Mama i tata to obce osoby. Zresztą i tak nigdy nie ma ich w domu. Wychodzą, zanim wstanę, wracają, kiedy jestem już w łóżku. Ja rano przedszkole, popołudnia z babcią. Kiedy umiera, rodzice przerzucają mnie pod opiekę drugiej babci.
Wspomnienia z rodzicami? W podstawówce po szkole czasem idę do warsztatu. Siadam w kącie i sama zajmuję się sobą. Najpierw biorę się do odrabiania lekcji. Potem trochę się uczę, a jak mi się chce, to rysuję. Czasem dostaję skrawki materiałów i próbuję z nich coś kombinować. Jak już nie mam co robić, patrzę, jak rodzice pracują.
Mama jest krawcową, ma swój zakład. Tata to ratownik medyczny. Po dyżurze czasem śpi, najczęściej jednak idzie do warsztatu wyrobić drugi etat. Mama szyje głównie torebki, więc tata się przydaje: wykrawa materiał, przyszywa guziki albo przygotowuje paski. Tak podzielili się pracą, ale jakby było trzeba, to całą torebkę mógłby sam uszyć, od zera. Nie cierpię tam z nimi siedzieć, traktuję to jak karę. Przychodzę, jak już nie ma wyboru, i próbuję przetrwać. Popołudnie się wlecze jak flaki z olejem, a wracamy do domu, jak jest już całkiem ciemno. Innych wspólnych wspomnień nie mam.
Największe natężenie pracy przypada na czas mojego liceum. W weekendy, nawet jeśli ich widzę, to zawsze pochylonych nad robotą. Bo jak nie ma ich w warsztacie, to warsztat jest w domu. Szyją, szyją, szyją. Aż któregoś dnia mama dostaje wysypki na dłoniach. Wypryski się rozwijają i zaczynają wrzodzieć. Niebawem ma ręce całe poranione, widać, że ją boli. Chodzi z tym po dermatologach, aż w końcu jeden mówi: uczulenie na tkaniny. Jedynym rozwiązaniem jest przerwa w pracy. Mama nie bierze tego w ogóle pod uwagę, podobnie jak zmiany zawodu. Dużych pieniędzy z interesu nie ma, ale lubi to, co robi. Próbuje więc jakoś zabezpieczać te ręce. Bez skutku. Wtedy pierwszy raz myślę, że to, jak żyją rodzice, jest chyba niezdrowe. Nie utrzymują kontaktów z rodziną, nie mają znajomych. Nie wiem, czy kiedykolwiek rozmawiali o tym ze sobą. Bo właściwie o czym? Argumenty są logiczne i oczywiste: trzeba pracować, utrzymać dom i rodzinę. Każdy tak robi.
Jak pierwszy raz rzucam studia, słyszę: "To twoje życie, rób, co chcesz". Jak rzucam kolejne, przyjeżdżają powiedzieć: "Nie będziemy cię utrzymywać, teraz musisz radzić sobie sama". Nagle bardzo boleśnie się przekonuję, jak to jest, kiedy za wszystko trzeba samemu płacić. Zaczyna się chodzenie do pracy. Mam z tym duży problem, jakbym była ich totalnym przeciwieństwem.
Pierwsza praca: magazyn, pakuję rzeczy do pudełek. Niby proste, ale mnie przerasta. Nie potrafię się do tego zmusić. Jak myślę, że znów mam tam iść, to zaczynam płakać. Pakuję nocami te paczki i zastanawiam się, co ja tutaj robię. Wytrzymuję kilka tygodni. Druga praca: call center. Na szkoleniu uczą, że trzeba dzwonić i mówić: "Czeka na państwa nieopłacone zamówienie. Proszę jak najszybciej uregulować". Po godzinie rozumiem, że miałabym żyć z okłamywania innych. Wychodzę. Trzecia praca: restauracja. Zatrudniam się jako kelnerka, a codzienny przypływ gotówki motywuje, żeby zostać. Nie lubię tej roboty, ale po kilku tygodniach widzę, że jestem w niej dobra. W dwa dni potrafię zarobić na czynsz z samych napiwków. Kiedy coś mi nie pasuje, po prostu zmieniam knajpę. Skakanie z restauracji do restauracji w obrębie Starego Miasta to norma, nie tylko dla mnie. Takie rotacje są w gastronomii bardzo popularne.
Na studiach też skaczę. Zmieniam, jak tylko pojawia się nowa zajawka. Językoznawstwo komputerowe, pedagogika, dietetyka, informatyka i ekonometria, rok wytrzymuję na filologii angielskiej. Odpuszczam, gdy tylko pojawia się jakaś przeszkoda. Łącznie próbuję dziewięciu różnych kierunków. Z rodzicami widuję się rzadko. Czasem jeżdżę na święta, żeby mama była zadowolona. Raz w Wigilię nie wytrzymuję, po dwóch godzinach wracam do Krakowa. Nie jestem w stanie znieść tej sztucznej, niby-rodzinnej atmosfery. Mnie z tymi ludźmi nic nie łączy. Najgorsze, że od momentu, gdy wyniosłam się z domu, mama do mnie dzwoni. Jakby nagle sobie przypomniała, że ma córkę. Nie wiem, o czym miałabym z nią rozmawiać. Zakładam nam rodzinny czat grupowy, żeby mieć trochę spokoju.
Nie mówię im o depresji, nie przychodzi mi to nawet do głowy. Pierwszy epizod próbuję leczyć książkami i afirmacjami – powtarzam zdania, w które chcę uwierzyć. Lektury z perspektywy czasu oceniam jako słabe, wtedy pomagają mi utrzymać się na powierzchni. Cały czas jednak wraca poczucie, że coś ze mną bardzo nie w porządku. Depresja się pogłębia. Ratuje mnie środowisko. Trafiam na ludzi, którzy chodzą do pracy i potrafią się tym cieszyć. Dla mnie to nowe i dziwne, ale fajne. Chcę tak samo, więc próbuję o siebie zawalczyć. Kiedy dostaję diagnozę ADHD, puzzle w końcu zaczynają się składać. Wtedy mówię rodzicom. Ojciec stwierdza, że to na pewno po mamie. Mama – że po ojcu. Terapeutka podejrzewa, że po obydwojgu. Osoby bez zaburzeń nie byłyby w stanie utrzymać takiego trybu życia jak oni.
Mam 26 lat, gdy znajduję branżę, w której chcę się rozwijać. HR w korporacji. Nie unikam obowiązków. Zdarzyło mi się zrobić nadgodziny ze dwa razy, kiedy chciałam coś dokończyć, ale poza tym dbam o work-life balance. O pracy myślę raczej pozytywnie. Osiem godzin od poniedziałku do piątku pomaga mi utrzymać rytm dnia, nocy i tygodnia. Struktura i finanse, poza tym nic większego się dla mnie za pracą nie kryje. Nie wierzę w tę teorię o pasji. Osoby, które miały pasje i przekuły je w zarobki, straciły zapał do tego, co kochały. Ja na swoje zainteresowania mam czas po pracy, taki system u mnie działa najlepiej. Sprawdziłam metodą prób i błędów. Dobrze mi tu, gdzie jestem.
Momentem przełomowym w relacji z rodzicami jest pandemia. Mama dzwoni, że mają z tatą pewną propozycję, ale musimy porozmawiać osobiście. Przyjeżdżają i tata wali prosto z mostu: "Może kupimy ci mieszkanie?". Ja w szoku. Kiedy wspominałam o tym kilka lat wcześniej, usłyszałam, że nie ma mowy nawet o pomocy przy kredycie, bo jestem nieodpowiedzialna. Teraz robię studia, mam pracę i chłopaka, więc zmienili zdanie. Ale najbardziej chodzi chyba o to, że koledzy z pracy taty zaczęli umierać na covid jeden za drugim. Nie wiadomo, co będzie.
Szukanie i wybór mieszkania, potem urządzanie, to wszystko nas do siebie zbliża. Bardzo dużo jeździmy razem po marketach budowlanych. To daje chyba najwięcej. Pierwszy prawdziwie wspólny czas. Czekałam na to 28 lat, a teraz nie wiem, jak się zachować. Czuję się bardzo dziwnie, czasem rośnie mi gula w gardle. Bo to trochę obcy ludzie, a trochę rodzice. Na początku po każdym takim spotkaniu potrzebuję czasu, żeby dojść do siebie. Teraz staram się do nich pisać, raz na tydzień na pewno. Jak coś się u nas wydarzy, coś ciekawego zobaczę albo przeczytam, to im wysyłam. Opowiadam, co tam na terapii jeszcze mi się przypomniało. Na przykład, że babcia mnie biła. Oni czasem pytają, jak koty, co u nas. Bywa, że wpadają w odwiedziny.
Magdalena Sękowska
W Polsce ciągle istnieje etos ciężkiej pracy i etos zapracowanej osoby, jako takiej, która zmaga się z wyzwaniami życia i się nie poddaje. Klimat tego, że "ciągle muszę jeszcze coś robić, czymś się zajmować i spełniać czyjeś oczekiwania", może wpływać na dziecko, które będzie się uczyło, że trzeba działać więcej lub intensywniej, by inni je akceptowali. Że "ciągle nie jestem dość dobry" – a to pułapka uzależnienia oceny samego siebie od innych. Taka postawa może skutkować tym, że nie bierzemy pod uwagę własnych potrzeb oraz sygnałów z własnego ciała jako wskaźników już przekroczonej granicy.
Ale też to w domach uczymy się tego, jak ważna jest praca, co to znaczy dobrze pracować, jak praca się łączy z naszym życiem osobistym. Samą pracą nie zaspokoimy wszystkich ważnych dla nas potrzeb. Do ich realizacji potrzebujemy i pracy, i relacji – i zaangażowania, i dystansu. Pracoholizm rodzica, tak jak wszelkie inne wzorce, możemy powielić w naszym dorosłym życiu. Możemy też mocno kontrolować swoje funkcjonowanie, by nigdy tego wzorca nie powtórzyć.
***
Maria Organ. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Najchętniej pisze o kobietach i oczekiwaniach społecznych. W wolnych chwilach czyta i tańczy.