
Marzena, 34 lata, Damian, 31 lat
Po maturze chciałam zdawać na aktorstwo. Rodzice powiedzieli: „Najpierw zrób prawdziwy zawód". Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że po licencjacie jest się za starym na zdawanie do szkoły teatralnej. Na trzecim roku dziennikarstwa postanowiłam, że wracam na scenę. Wygrywam konkursy, jeden, drugi, trzeci. Profesorka ze szkoły teatralnej zaprasza mnie do zespołu, robimy spektakl w Teatrze Groteska. Chwilę później dostaję rolę w Teatrze Ludowym. Dzień przed premierą dyrektor mnie wyrzuca, bo nie mam skończonej szkoły.
Marzena ma ciepły, słodki głos. Blond włosy opadają na ramiona. Zielona sukienka w orientalne wzory podkreśla kolor oczu. Mówi dużo i szybko. Kiedy się uśmiecha, robią jej się dołeczki w policzkach.
Zostaję przywrócona po kilku spektaklach. To moment, w którym zdecydowałam, że muszę zrobić dyplom. Zdaję eksternę aktorską jako najmłodsza osoba, mam 22 lata. Wtedy otwierają się dla mnie drzwi do tego zawodu. Zaczynam grać poważne role w krakowskich teatrach. Po eksternie każde spotkanie z zawodowym teatrem jest jak pieczątka: tak, zasługuję, żeby tu być. Zbieram się na odwagę i idę na casting do Krystiana Lupy. Dostaję u niego rolę! Duża rzecz. Również dlatego, że spektakl ogląda wielu reżyserów z ostatniego roku. Dostaję liczne zaproszenia do współpracy. Nasz spektakl wygrywa Forum Młodej Reżyserii. Planujemy wystawiać go w Łaźni Nowej w Krakowie. Robimy próby, nie mogę się doczekać! Wtedy znajduję moją mamę martwą w kuchni.
Od tej chwili Marzena nie jest w stanie wyjść na scenę.
Grałam u reżyserów, którzy dziś są na topie. Żyłam w pędzie: spektakl, próby, kolejny spektakl, a w nocy nagrywałam jeszcze jakiś seftape. Nie miałam czasu, żeby się zastanowić, czy takie życie mi odpowiada. A potem świat się zawalił i nie umiałam być ani aktorką, ani człowiekiem. W żałobie zaczęłam się zastanawiać.
Marzena nie umie żyć w domu, który odziedziczyła po mamie. Wyjeżdża z chłopakiem do Szwajcarii. Żyje z pisania tekstów i oszczędności. Półtora roku później związek się rozpada.
W Szwajcarii decyduję, że chcę pojechać do Afryki. Pierwszy raz byłam tam, mając 18 lat. Wszystkie pieniądze, jakie zarabiałam jeszcze na studiach, pracując w kiełbasiarni czy robiąc pierogi, wszystko odkładałam na podróże. To zawsze było dla mnie ważne. Pomyślałam, że podróż pomoże mi odżyć.
Marzena wraca do Polski. Próbuje też wrócić na scenę, żeby zarobić. Przez trzy miesiące łapię różne zlecenia. Dostaję role, ale czuję, że to już nie to samo. Przestałam pasować do tego świata. Po spektaklu zespół zwykle idzie na wódkę. Ktoś mówi: „Zagadaj do reżysera, to sobie coś załatwisz". Razi mnie to. Gram, co mam zagrać, i uciekam do domu.
Przez wspólnych znajomych poznaje Damiana.
Gdy się poznajemy, mówi, że zrezygnował z aktorstwa. A mnie olśniło! „Eureka, to można z tego zrezygnować?!". Ja go podziwiam. Mimo że dużo czasu mi zajęło, żeby móc się nazywać aktorką, to jednak on jest tym wybranym, czyli dostał się do szkoły! A mimo to potrafił zadzwonić do wszystkich agencji i powiedzieć: wypiszcie mnie, nie chcę już być aktorem! Chcesz z nim pogadać? Pracuje niedaleko, zadzwonię po niego!
Damian podchodzi do stolika żwawym krokiem. Wysoki, szczupły, przystojny. Ciemne, długie włosy związane na karku. Na rękach i dresowych spodniach ślady przyschniętej białej farby.
Damian: Dostałem się za pierwszym razem, zaraz po szkole, byłem gówniarz. Na fuksówce oberwałem mocno, jeden ze studentów się na mnie uwziął. Ja wysoki, on niski. Wyżywają się ci, którzy mają do tego predyspozycje. Status nie ma znaczenia. Ci, którzy mieli już role w filmach, bywali gorsi od tych bez dorobku. Trzymali nas na baczność do piątej rano. Dawali upokarzające zadania. W życiu byś nie pomyślała, że z ludzi może wyjść takie gówno.
To pierwszy miesiąc, później to są najfajniejsze studia na świecie. Szkolą ze wszystkiego. Z tańca, ruchu, świadomości cielesnej, umysłu, głosu i zmysłów. Do tego prowadzisz filozoficzne rozmowy na temat ludzi i samego siebie. Przez pierwsze dwa lata czułem się jak król życia, bo jednak prestiż.
Na trzecim roku zacząłem czytać książki dotyczące duchowości. Interesuje mnie wszystko: nauka, mistycyzm, historia, religia, buddyzm, chrześcijaństwo. W połączeniu z moim wewnętrznym rozczarowaniem światem i sobą samym to wszystko sprawia, że aktorstwo przestaje mnie interesować. Odrzucali mnie też ludzie. Aktorzy to są trudne osoby. Non stop leje się alkohol, je się dużo narkotyków, wszyscy kombinują. Każdy jest skoncentrowany wyłącznie na sobie. Im ktoś bardziej wchodzi w ten świat, tym trudniej się z nim dogadać. No i współczesna reżyseria. Neonowe światła, kontrowersja na siłę i pióra w dupie - to był trend. A ja lubię klasyczny teatr.
Im dłużej byłem w szkole, tym bardziej docierało do mnie, że nie będę pracował w zawodzie. Choć szło mi świetnie. Przez to, że byłem zdystansowany, wszystko przychodziło mi z dużą łatwością. Ci, którzy się bardzo starali, nawet mi zazdrościli, bo sami byli zablokowani. Na czwartym roku już wiedziałem, że chcę zwiedzić świat. Pojechać do Indii, Nepalu, Afryki. Moja przygoda z aktorstwem skończyła się pół roku po dyplomie. Spróbowałem na deskach w Krakowie i w małym teatrze pod Białymstokiem. Później już nie wróciłem do zawodu. Scenę zamieniłem na gitarę.
Marzena: Następnego dnia po tym, jak się poznaliśmy, Damian pisze do mnie z pytaniem, co bym chciała robić w życiu. Mówię o pomyśle na "Dzieci świata". Zdążyłam już w życiu trochę pojeździć i zawsze rozwalał mnie los dzieci, które spotykałam.
Damian: Pół roku później poszliśmy razem do sklepu, kupiliśmy aparat i w Kenii nakręciliśmy pierwszy odcinek.
Marzena: A kolejny w Birmie. Poznawaliśmy małych bohaterów i nagrywaliśmy, jak pracują. Filmy wypuszczaliśmy na YouTube, mało kto je oglądał, ale za każdym razem udawało się zebrać dwa-trzy tysiące złotych. Jednej z dziewczynek od czterech lat opłacamy szkołę. To oczywiście są koszty. Zarabiamy w Polsce przez kilka miesięcy i jak odłożymy pieniądze, to ruszamy dalej. Damian poszedł na budowę, ja pisałam teksty copywriterskie o śrubkach i rowerach elektrycznych. Wszystko, żeby zarobić i móc nagrać kolejny odcinek. Tak wyglądają cztery ostatnie lata naszego życia. W międzyczasie był jeszcze ślub.
Damian: Budowlaniec w odbiorze społecznym to zawsze kasta zerowa. Mnie to nie dotyka. Mam w dupie, kto co sobie myśli. Są ludzie, którzy nie będą zwracać na to uwagi. Ale są też tacy z korporacji, wyniośli. Po nich czujesz, że gardzą. Mnie ich żal, bo przecież to oni marnują sobie życie. Jeszcze się nie obudzili.
Nie mówię, po jakiej szkole jestem bo, po co? Jeśli wchodzę w brudnych butach i ubraniu do klienta, który chce remontować łazienkę, a podczas rozmowy okazuję się elokwentny, to wystarczy. Tłumaczę wszystko dokładnie i ludzie mi ufają. Czasem się dziwią, że zamiast disco-polo słucham muzyki klasycznej. Myślę, że mogę spokojnie jeszcze parę lat tak pracować. Mam dużo energii, siedzenie w domu mi nie wystarcza. Nawet jak będę nagrywał swoją płytę, to pewnie złapię jakąś pracę.
Marzena: Najbardziej cieszę się, że potrafiłam odpuścić. Nie myślałam: „pracowałam na to całe życie i teraz to rzucam w pięć minut". Nie przejmuję się, że mam trochę mniej włosów i panie muszą mi robić doczepy. Albo, że mam solidną nogę, a chcą mnie ubrać w obcisłą sukienkę. Zwykle dostawałam role głupich blondynek, teraz nikt mnie już nie ocenia z wyglądu. Jak robimy reportaż, to nikogo nie interesuje, że od dwóch dni śpię w namiocie i się nie myłam. Mogę być reporterką. Od kiedy „Dzieci Świata" są w telewizji, proszę by mnie tak podpisywano, bo na początku dodawali też „aktorka".
Damian: Pociągnął mnie świat i dziękuję mu za to. Będąc tym, kim jestem, jestem szczęśliwszy, niż gdybym miał być aktorem. Znajomy mówi ostatnio: "Gram sześć spektakli i tylko jeden lubię". Szczerze gratuluję, gdy ludzie, których znam odbierają nagrody. Nie czuję zazdrości. Mam gitarę, muzykę i swoje życie, mocno osadzone w świecie, który zobaczyliśmy. To jest taka ładowarka, która jest zawsze podpięta.
Marzena: W dniu emisji wieczorem dzwoni do mnie Ewa Drzyzga.
- Słuchaj, byłam właśnie na spektaklu Krystiana Lupy „Imagine" w Teatrze Powszechnym. Nagle aktorka mówi do widzów "Czy wiecie, że na Madagaskarze dzieci pracują, zamiast chodzić do szkoły?"
- Naprawdę?!
Aktorka zaczęła improwizować fragment naszego reportażu, który emitowano tego dnia rano. Krystian Lupa był jedną z ostatnich osób, z którymi współpracowałam. A teraz podczas jego spektaklu ktoś opowiada fragment mojej nowej ścieżki życia. Fajna pętla.
Radek, 48 lat
Jest jednym z niewielu wybrańców, którym już na studiach udaje się dostać pracę.
Do szkoły filmowej w Łodzi dostałem się za drugim razem. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy człowiek żył tylko teatrem. Na czwartym roku w Wielkanoc dostałem angaż w Teatrze Horzycy w Toruniu. Zachwyt, wiadomo! Byłem pełen ideałów. Wierzyłem, że mój zawód niesie kaganek oświaty, a w teatrze trzeba mówić o ważnych i niewygodnych sprawach. Zapatrzony w Grotowskiego, wierzyłem w wyższe cele. Mój świat był wtedy czarno-biały.
Odcienie szarości pojawiają się niebawem.
Nie mam złych wspomnień dotyczących fuksówki w szkole. Może dlatego, że dużo gorzej przeżyłem tę w teatrze. To były początki mojego angażu w Toruniu, zaprzyjaźniony reżyser zaprosił mnie do roli Tomka Sawyera w swoim spektaklu muzycznym. Dostałem zgodę dyrektora, żeby pojechać i zagrać gościnnie w innym miejscu. Wtem w dniu premiery dostaję wiadomość. Mam się stawić na próbie w Toruniu. Dzisiaj. Byłem za młodym aktorem, żeby protestować. Podkuliłem ogon i tyle. Premierę zagrał kolega, który miał być w drugim składzie.
Różnie mi się układało. Na początku bardzo dobrze, później dobrze. Zaletą pracy w teatrze prowincjonalnym było to, że dużo grałem i byłem rozpoznawalny. Wadą to, że nie było żadnej alternatywy. Monopol jest degenerujący. W małych miastach aktorzy miewają miękkie kręgosłupy. Chylą czoła przed dyrektorem i reżyserami, żeby dostać rolę, bo często nie mają wyboru. Nie byłem wyjątkiem, chociaż miałem dosyć. Alternatywą byłaby na przykład praca tramwajarza, ale wtedy człowiek traci status społeczny, którego bardzo nie chce stracić. Wszyscy więc trzymaliśmy się tego zawodu.
Do czasu przymusowych zwolnień.
Wyproszono mnie z teatru po 13 latach. Odchodziłem razem z dwiema innymi osobami. Myślę, że zaważyły sprawy personalne.
Radek zakłada własną działalność, zajmuje się organizacją eventów i imprez artystycznych.
Nie musiałem się bać o jutro i patrzeć na dno portfela. Ale mimo że obiektywnie było u mnie bardzo dobrze, to zwolnienie bolało. Odbijało mi się czkawką jeszcze kilka lat. Wpłynęło na moje zachowanie w stosunku do kolegów z teatru i na życie prywatne.
Po trzech latach zamyka działalność i przenosi się do Warszawy.
Wyjeżdżałem do Warszawy, do ukochanej kobiety, z nadzieją, że tam będę mógł dalej grać. Ale po tylu latach od skończenia szkoły mało kto mnie pamiętał. Paweł Małaszyński słysząc, że jest wyjątkowo utalentowanym aktorem, chyba powiedział kiedyś: „Takich aktorów jak ja są tysiące. Ja po prostu miałem szczęście być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie". Uważam, że ma rację. W tym zawodzie szczęście ma kilka procent. Pozostali w pewnym momencie mają mocno pod górkę. Musisz się zdecydować, czy chcesz dalej zabiegać, czy cię zmęczył ten rodzaj zarobkowania.
Radka coraz bardziej męczy. Chodzi na castingi, dostaje małe role w produkcjach filmowych. Gra trochę w teatrze alternatywnym, prowadzi warsztaty dla dzieci. Prezentuje markową whisky i czuje, że z każdym dniem bardziej rozmienia się na drobne. Niespodziewanie znajduje zupełnie nowe zajęcie.
Obydwoje z żoną szukaliśmy drogi do zrozumienia siebie od wewnątrz. Potrzebowaliśmy czegoś, co by nas ożywiło, dlatego pojechaliśmy na warsztaty Lomi Lomi. Na miejscu okazało się, że to nie jest kurs masażu, tylko warsztaty innego życia. Przeszedłem pierwszy moduł i wiedziałem, że będę to robił, choć kilka lat wcześniej wyśmiewałem się z kolegi, który wykonywał taki masaż.
W pandemii uciekliśmy z Warszawy do Mrągowa. Wynajęliśmy dom, zaczęliśmy obsadzać grządki i żyć w zgodzie z naturą. Wtedy wróciło do mnie dzieciństwo. Jestem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, a dziadek uczy mnie kosić trawę kosą. Poczułem tamten spokój i harmonię i to wspomnienie mnie obudziło. Uświadomiłem sobie, że chcę mieszkać w naturze. Zrobiliśmy woltę o 180 stopni, zostawiliśmy wszystko i przenieśliśmy się na Mazury na stałe. Tworzymy masujący duet, nazywamy się Rama Tindaya Project i zdarza nam się pracować wspólnie, na cztery ręce.
Kim się najbardziej czuję? Ani aktorem, ani masażystą. Teraz najbardziej wieśniakiem, wolnym człowiekiem. Moi dziadkowie z obydwu stron byli wieśniakami, czuję, że wróciłem do korzeni.
Nie zrezygnowałem z grania do końca. Jak do mnie dzwonią i mówią, że jest jeden dzień zdjęciowy w serialu albo w filmie, to jadę. Ale nie biegam już od castingu do castingu. Nie proszę o angaż. Traktuję to jako hobby. Bardziej niż za graniem, tęsknię za tworzeniem roli. Za tą pracą niewidoczną, przygotowywaniem. Ale dziś inne zajęcie jest moim zawodem i prawdziwym życiem.
Nie żałuję. Żyję w totalnej harmonii z naturą. Tworzymy na Mazurach siedlisko Kochanie, które z trzech stron jest otoczone lasem. Agro-spa z ruską banią i sielską przestrzenią dla gości zmęczonych cywilizacyjnym pędem. Zapraszamy ludzi, którzy chcą uciec od miasta. Raz w miesiącu jeździmy do Warszawy i Olsztyna na masowanie, ale po trzech dniach już mam motorek w tyłku, żeby stamtąd wracać. A kiedy wracam, wychodzę sobie rano na werandę, jem śniadanie i patrzę na jezioro. Czego mam żałować?
Agnieszka, 42 lata
W spełnieniu marzenia pomaga jej wypadek.
To było tuż przed magisterką. Czas rozpaczy, że moje życie nie wygląda tak, jak chciałam. Dużo myślę, o czym pisać i co robić dalej. Wysiadam z miejskiego autobusu i przystaję tuż przed nim. Kierowca naciska klakson. Zamiast zrobić krok w tył, odczytuję to jako sygnał do przejścia przez jezdnię. Zamyślona ruszam przed siebie, prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu.
Złamane obydwie ręce, obrażenia wewnętrzne i zewnętrzne. Wygrzebuję się z tego kilka miesięcy. Wyliczają 40 proc. ubytku na zdrowiu, dostaję odszkodowanie. 20 tysięcy! Wtedy to były gigantyczne pieniądze. Mówię sobie: to jest mój czas, idę po marzenia! Opłacam czesne w Lart Studio, szkole aktorskiej w Krakowie.
Agnieszka wygląda stylowo. Siwe włosy obcięte na pazia, rozdzielone przedziałkiem na środku, kontrastują z młodzieńczą twarzą. Zza dekoltu granatowego swetra wyłania się sznur drobnych pereł. Mówi wartko, z uśmiechem, mocno gestykuluje. Zatrzymuje się, tylko żeby dodać miodu do herbaty. Siedzimy w małej knajpce na krakowskim Podgórzu, w pobliżu jej miejsca pracy.
Cztery lata studiowałam teatrologię, bo nie dostałam się na aktorstwo. Po wypadku i rocznym kursie postanawiam jeszcze raz zdawać do szkoły teatralnej. Waham się, kiedy każą mi zrobić przewrót w przód, bo przecież ręce mam słabe, ale idzie. Przechodzę kolejne etapy, aż słyszę: „Jest pani za stara. Skończyć szkołę w wieku 30 lat to za późno dla kobiety". Faktycznie chodziło chyba o coś innego. Promotor mojej pracy magisterskiej z teatrologii widział mnie na egzaminach. Powiedział potem: „Pani Agnieszko, te lata na uniwersytecie jakoś panią usztywniły".
Agnieszka jednak nie daje za wygraną. Chce pracować jako aktorka i dopina swego.
Do Teatru Współczesnego trafiam przez ogłoszenie. Po prostu idę na casting. Teatr prywatny, komercyjny, spektakle dla grup zorganizowanych. Gramy na różnych scenach w Krakowie i całej Polsce, bo to teatr, który podróżuje. Praca polega na kontraktach wyjazdowych. „Pan Twardowski", „Mały Książę", tytuły edukacyjne skierowane do młodego widza. Oprócz wyrobnictwa, bo czasem trzeba grać dwa-trzy spektakle dziennie, zdarzają się autorskie projekty. Szalone akcje, na przykład zagranie „Dziadów" w pięć osób. Nie udajemy, że robimy wielki spektakl. Ale scenariusz jest tak napisany, że przedstawienie okazuje się hitem. Ja gram "niuejdżową" Guślarkę, młodzież jest zachwycona. Robimy wszystko, żeby zainteresować widza, i nam się udaje.
Agnieszka zachłystuje się nowym życiem. W końcu gra, dostaje 100 złotych za spektakl. Wtedy to super pieniądz, można dobrze żyć. Czasem występuje w teatrach z profesjonalną sceną i zapleczem. Innym razem w domach kultury albo domach ludowych. Najgorzej jest w salach kinowych, brakuje kulis i zaplecza. Wkurza się, ale nie narzeka. Robi to, czego zawsze pragnęła. Do czerwca, bo wtedy kończy się praca. Młodzi widzowie zaczynają wakacje.
Niby możesz korzystać z wolnego i jechać, gdzie zechcesz, ale nie masz za co. Nieustannie towarzyszy ci brak poczucia bezpieczeństwa. Ale masz też aspiracje i wiarę, że niebawem coś się zmieni. Okropny konflikt wewnętrzny. Każde lato to nerwówka i ciągłe szukanie zleceń. Ja bywałam klaunem, robiłam dużo chałtur. A od września powrót do teatru. Praca tam to nie był szczyt moich ambicji. Zbierałam doświadczenie, żeby ruszyć dalej.
Po kilku latach na scenie Agnieszka chce zdobyć tytuł prawdziwej aktorki. Przystępuje do egzaminu eksternistycznego.
Jedziesz do Warszawy, do Związku Artystów Scen Polskich. Musisz mieć udokumentowane doświadczenie teatralne i warsztat szkolony pod okiem mentora. Płacisz dwa tysiące, bo tyle kosztuje udział w egzaminie. Teoria, praktyka, piosenka. Koszmarne doświadczenie, ale jak się już uprawia ten zawód, tylko w ten sposób można zostać legalnym aktorem. Egzamin udaje się zdać połowie osób. Ja w komisji miałam panią Szczepkowską, denerwowałam się okropnie, ale zdałam!
Dyplom sprawia, że Agnieszka czuje się pewniej. Składa dokumenty do krakowskich teatrów. Dostaje zaproszenie na rozmowę do miejsca, w którym już ją znają. Zanim zaczęła grać, pracowała tam jako asystentka. Teraz chce dołączyć do zespołu w innej roli. Przed spotkaniem z dyrektorem teatru jest podekscytowana.
Weszłam do gabinetu i słyszę:
„Dyplom pani nabyła w szarej strefie".
„Co, tatuś mieszkanie kupił?"
„Ma pani kiepskie warunki. Jakby postawić obok Tyszkiewicz i Komorowską, to wypada pani idealnie w środku, czyli najgorzej".
„Widzę w życiorysie, że jest pani zdeterminowana. Takimi ludźmi w tym piecu teatralnym trzeba palić".„Pracy u mnie nigdy pani nie dostanie".
Nie wiem, po co mnie zaprosił. Na koniec dodał, że mogę przychodzić na próby chóru, żeby sobie pośpiewać z aktorami. Może chciał mnie poobserwować? Poszłam, jeszcze chciałam zawalczyć. Ale nie dałam rady się przemóc. Zniszczyła mnie ta rozmowa.
Teatr Współczesny dostaje scenę stacjonarną w Krakowie. Agnieszka nie musi się już męczyć z wyjazdami. Ale gra więcej i więcej nowych spektakli.
Coraz więcej produktu oznacza coraz mniej czasu na proces twórczy. Już nie ma kiedy stworzyć postaci w każdym szczególe. Trzeba korzystać z wypracowanych gagów, które się sprawdzają. Grać bez przerwy, czasem z grypą albo przeziębieniem.
Tłumaczy sobie, że taki jest rytm tej roboty. Ale czuje, że dotarła do ściany.
Wtedy wymarzyłam sobie, że chcę się wybić na niepodległość i zrobić swój monodram. Inspiracją była książka „Girlboss" Sophii Amoruso. Po konsultacjach doszłam do wniosku, że zamiast opowiadać historię Amerykanki, lepiej opowiedzieć historie kobiet z Nowej Huty. Tak powstał spektakl „Szefowa". To było miłe urozmaicenie codziennej pracy. Nie wiedziałam, że gram siebie z przyszłości.
Bo po 10 latach na scenie Agnieszka znów trafia do szpitala.
Guz jajnika na 10 centymetrów. Jakby za każdy rok stresu moje ciało płaciło centymetr podatku. Groziło mi wycięcie całej macicy. Udaje się ją uratować, ale po operacji już nie byłam w stanie wrócić do teatru. Obwiniałam mój styl życia i pracę. Zagalopowałam się, ale nie dało się inaczej. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo musiałam być nieszczęśliwa, skoro wyhodowałam coś takiego. Powiedziałam wtedy, że to koniec, na zawsze.
Agnieszka dopija herbatę i wkłada wełniany płaszcz. Jest już spóźniona, ale idziemy spacerem. Kilka minut później otwiera ciemnobrązowe drzwi kamienicy przy Józefińskiej. Na oknie białymi literami wyklejony jest napis „Obcy w mojej szafie".
Myślałam: co ja mogę robić w życiu? Zawsze lubiłam łazić na ciuchy, w teatrze ogarniałam magazyny teatralne, jeszcze jako asystentka pomagałam scenografom i kostiumologom. Na domówkach ludzie otwierali moją szafę i zawsze coś wybierali. Miałam różne odjazdowe ubrania, które dało się ciekawie skomponować.
Najpierw zrobiłam „Salonową wyprzedaż porzuconych ubrań". U siebie w mieszkaniu. Przyszło mnóstwo ludzi, także nieznajomych, dostałam zastrzyk gotówki. Pomyślałam, że muszę to robić cyklicznie. Pół roku później znalazłam miejsce dla mojego vintage shopu. Dziś jestem szefową.
Czasem dorabiam na ceremoniach. Wkręcił mnie kolega z teatru, który bywa didżejem na weselach.
- Aga, będę grał u pary chłopaków. Oficjalnie nie mogą wziąć ślubu, więc chcą ceremonię humanistyczną. Może im odprawisz?
- Co takiego? - pytam, bo pierwsze słyszę.
- Szukają kogoś, kto by udzielił im symbolicznego ślubu, z ich grona wszyscy się wstydzą.
Poszłam na spotkanie. Powiedzieli, że są ze sobą 15 lat. Chcą zrobić imprezę na barce płynącej w stronę Tyńca i sobie coś przyrzec. Potrzebują czyjegoś głosu. Zobaczyła mnie w akcji wedding plannerka i poszło.
Czy tęsknię? Czasem wracam do ukochanych ról. Wiem, że gdybym usłyszała muzykę, zobaczyła znowu scenariusz, to wskoczyłabym w ten świat od razu. Nie tęsknię za pracą, ale za rolami i kontaktem z publicznością.
Prowadzenie własnego biznesu to też nie jest bułka z masłem, ale żyję dużo spokojniej. Mam wrażenie, że bałam się stanąć na własnych nogach. Aż życie doprowadziło mnie do takiego momentu, w którym właśnie odrabiam tę lekcję. Płacę ubezpieczenie, ZUS, utrzymuję biznes, wynajmuję mieszkanie. Nie przewróciłam się, stoję.
Maria Organ. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Najchętniej pisze o kobietach i oczekiwaniach społecznych. W wolnych chwilach czyta i tańczy.