Reportaż
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Weekend.gazeta.pl wspólnie z Polską Akcją Humanitarną uruchamiają akcję "Pomocnik". W jej ramach przygotowaliśmy darmowy e-book dla rodziców i opiekunów dzieci i nastolatków, które przechodzą trudny czas, zmagają się z kryzysem psychicznym.

Matka: Rozkładam ręce na boki, a potem się nimi obejmuję. To znaczy: bardzo cię kocham. Zaciskam pięści. To znaczy: wytrzymasz. Masuję się po brzuchu: pytam, czy coś jadła. Tak rozmawiałyśmy przez 10 dni. Ja na dworze, czasem w deszczu i zimnie, moja 16-letnia córka po drugiej stronie okna bez klamki. Patrzyłam, jak po policzkach ciekły jej łzy. Kręciła głową. Co odczytywałam jako "już nie dam rady". Czasem krzyczałam: "Niedługo cię stąd wyciągnę", a ona odkrzykiwała: "Od sześciu godzin gapię się w ścianę". Długo tak nie rozmawiałyśmy, bo zaraz pod drzwi pokoju córki przybiegały zdenerwowane pielęgniarki i nakazywały ciszę. Miałam natychmiast odejść od okna.

Córka: COVID na oddział przyniosła 12-latka. Przebywała na oddziale dziecięcym, a ponieważ dziecięcy i młodzieżowy miały wspólne zajęcia, z czasem zarazili się prawie wszyscy. Gdy mój test wyszedł pozytywny, zamknięto mnie w izolatce na 10 dni. Były ze mną jeszcze dwie dziewczyny, 12- i 14-latka. Całymi dniami gapiłyśmy się w ścianę albo spałyśmy. Nie miałyśmy po prostu nic do robienia. Po trzech dniach nie mogłyśmy już na siebie patrzeć. Posiłki podawano nam przez drzwi. Czasem, kiedy było już naprawdę źle, pod drzwi przychodził psycholog i pytał, jak się czujemy. "Zostało ci jeszcze sześć dni. Wytrzymaj" – pocieszał. Sześć dni gapienia się w sufit to cała wieczność. Jedynym wsparciem była dla mnie mama. Codziennie przychodziła pod okno i razem płakałyśmy. Okna izolatki wychodziły akurat na parking. Zanim zachorowałam na COVID, w ogóle się nie widziałyśmy, bo przebywałam w innej części oddziału psychiatrii dzieci i młodzieży w szpitalu w Kujawsko-Pomorskiem. Tam do okien nie mógł dojść nikt postronny, a odwiedziny rodziców w ogóle nie były możliwe z powodu pandemii.

Matka: O konieczności leczenia na oddziale zdecydowaliśmy wspólnie: ja, córka i jej psychiatra. Kilka miesięcy wcześniej lekarz zdiagnozował u niej zaburzenia depresyjne. Pół roku przyjmowała przepisane leki, ale jej stan się nie poprawiał. Nie mogłam na to patrzeć. Myślałam, że pobyt na oddziale pozwoli lepiej dobrać leki, a praca terapeutyczna będzie intensywniejsza. Niczego bardziej nie żałuję, bo sama poprosiłam lekarza o skierowanie do szpitala! Potem, kiedy chciałam wypisać córkę na żądanie, ordynator oddziału groził mi sądem rodzinnym i przymusowym leczeniem dziecka.

Córka: Chciałam po prostu przestać czuć ten okropny smutek. Liczyłam, że pobyt na oddziale okaże się punktem zwrotnym mojego leczenia. Tymczasem już po trzech dniach wiedziałam, że muszę jak najszybciej się stamtąd wydostać. Każdy dzień wyglądał tak samo: rano siedziałam ze wszystkimi pacjentami w świetlicy i układałam wciąż te same puzzle. Czasem opiekunka przynosiła kredki i kolorowaliśmy kolorowanki. Po południu przychodził terapeuta zajęciowy i znowu coś kolorowaliśmy albo oglądaliśmy filmy – zazwyczaj animowane bajki dla najmłodszych, bo były z nami także sześcio- i ośmiolatek. Małe dzieci w ogóle nie rozumiały, co się z nimi dzieje, dlaczego są zamknięte, nudziły się jeszcze bardziej niż my, starsi. Szkoły nie było, bo mieliśmy ferie.

Nie wiedziałam, kto jest moim lekarzem prowadzącym. Psychiatrów widzieliśmy tylko podczas obchodu, raz w tygodniu. Przychodzili do pokoi i każdego z osobna przy wszystkich pytali "jak się czujesz?", "czy coś się zmieniło od naszego ostatniego spotkania?". Trudno zdobyć się na szczerość w takich okolicznościach. Raz w tygodniu odbywała się też terapia grupowa, w której uczestniczyli wszyscy pacjenci niezależnie od wieku czy rodzaju zaburzeń. Zazwyczaj była ona cały czas przerywana, bo małe dzieci nie potrafiły usiedzieć na miejscach i być cicho. Z psychologiem rozmawiałam trzy razy, ostatnia sesja trwała 15 minut.

Mama: Tłumaczyłam córce: "Słuchaj, może o to chodzi, żebyś się wyciszyła". Tylko jak tu się wyciszyć, kiedy dookoła biegają dzieci, a pacjenci z depresją, jak moja córka, leżą razem z tymi cierpiącymi na schizofrenię czy ADHD.

Córka: Wszystkim dzieciom zależało tylko na jednym: dostać do ręki telefon. Jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Jeden na wszystkich pacjentów. Dziennie mieliśmy prawo do dwóch 10-minutowych rozmów. Sami ustalaliśmy reguły jego używania. Wśród dzieci krążyła lista z godzinami, na którą trzeba było się wpisać. Jeśli jednego dnia ktoś otwierał listę, następnego był na ostatnim miejscu. Czasem, gdy widzieliśmy, że komuś jest naprawdę źle, pozwalaliśmy mu porozmawiać dłużej, nawet 30 minut. Choć dla nas nie starczało wtedy czasu. Czasem ktoś rozmawiał za długo i wszyscy byli na niego źli. Najgorzej, gdy ingerowały pielęgniarki, bo akurat jakiś rodzic domagał się kontaktu z dzieckiem. Wtedy wybuchały awantury, bo wszyscy pilnowali swoich miejsc w kolejce.

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Matka: Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie mogłam przekazać mojemu dziecku nawet książki. Powiedziano, że na oddziale jest biblioteka. "Mamo, tam są same ‘Kubusie Puchatki!’" – skarżyła się córka. Kiedy zorientowałam się, że nie wypiszę jej na żądanie, poszłyśmy na współpracę. Córka miała nie sprawiać kłopotów i robić wszystko, co zasugeruje personel. Ja codziennie próbowałam skontaktować się z lekarzem. Telefonu nikt nie odbierał, godzinami czatowałam pod drzwiami oddziału, zaczepiając przypadkowe osoby. Potem okazało się, że o leczeniu dzieci rozmawia z rodzicami wyłącznie ordynator. W ciągu trzytygodniowego pobytu wyszedł do mnie tylko raz. Kiedy córka zaraziła się COVID-em, nie było rady, mogłyśmy już tylko czekać.

Córka: Na szczęście szkoła zaczęła się zaraz, gdy wypuszczono mnie z izolacji. Czas płynął szybciej. Mama zapewniła ordynatora, że leczenie będę kontynuowała prywatnie. Wyszłam na wolność. Było ze mną gorzej, niż zanim trafiłam na oddział.

Mama: Nie uważam, że tam pracują niekompetentni lekarze czy terapeuci. Jest ich za mało. Każdy robi, co musi, i nic ponad to. Bo jak wytłumaczyć fakt, że nikomu z personelu nie przyszło do głowy, by dzieciom pozbawionym spotkań z rodzicami zapewnić więcej aparatów telefonicznych?

Córka: "Z jakiegoś powodu tu trafiłaś" – to zdanie wciąż do mnie wraca. Tak mi odpowiadano za każdym razem, gdy pytałam, co ze mną będzie.

Zobacz wideo

Wszystko idzie zgodnie z planem

Kiedy Alina wspomina ostatnią Wigilię, nie mówi o choince, opłatku, prezentach ani o tym, kto z krewnych jakie przyniósł potrawy. Z Wigilii pamięta pielęgniarkę, która po dłuższej chwili uchyla przeszklone drzwi oddziału, oznajmiając, że Alina i jej mąż nie mogą spotkać się z córką. Alina nie prosi o wiele, chce tylko złożyć dziecku życzenia i chwilę potrzymać je za rękę. Córka zaraz po spotkaniu tę rękę umyje. Nikt się nie zarazi. Pielęgniarka kręci głową, ale godzi się przekazać córce torbę ze świątecznymi potrawami, które przywiozła Alina. Zamykając drzwi, poleca, by zaczekali. Po chwili zjawia się córka. Przez matową szybę Alina ledwo ją widzi.

Wyciągnęłam rękę i pomachałam, co innego mogłam zrobić – mówi Alina.

Wigilia to był 43. dzień pobytu 13-letniej córki Aliny na oddziale psychiatrii dzieci i młodzieży w szpitalu w województwie wielkopolskim. Na izbę przyjęć Alina z mężem i córką przyjechali prosto od psychologa. "Stan psychiczny dziecka zagraża życiu i wymaga hospitalizacji" – orzekł specjalista.

Na konsultację z psychiatrą trzeba czekać pięć godzin. Lekarz dyżurny jest jeden, w izbie kolejka, a na oddziale dzieci więcej niż łóżek, wyjaśniono Alinie. Do tego czwarta fala COVID-19 w rozkwicie – czekać trzeba na mrozie. Alina z mężem postanawiają wrócić rano.

Tym razem lekarz pojawia się już po 15 minutach. Rozmawia na przemian z mamą, córką i ojcem. Dziewczynka na pytania albo nie reaguje, albo delikatnie kiwa głową. Musi zostać na oddziale, oddać buty, zdjąć kolczyki i pasek od spodni, a z ubrań odciąć sznurki. Ze sobą może wziąć dresy, grzebień, szczotkę do zębów, pastę, mydło i podręczniki do szkoły. Ukochane maskotki, z którymi od dziecka zasypia, muszą zostać z rodzicami. Nikt nie tłumaczy dlaczego. Potem Alina słyszy, że nie wiadomo, kiedy zobaczy córkę. Pandemia, rzuca porozumiewawczo pielęgniarka. Wizyty odwołane.

Zdążyłam ją przytulić. Drzwi się zamknęły i zaczął się mój koszmar – referuje Alina.

Przez dwa miesiące szpitalny oddział ogląda oczami córki. Obrazy, które kreśli jej dziecko podczas limitowanych rozmów, potem godzinami prześladują Alinę. Córka siedzi na łóżku i dyszy, ma atak paniki. W pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc. Córka nakłada poduszkę na głowę, bo nie jest w stanie znieść hałasu. Od urodzenia zmaga się z nadwrażliwością na dźwięki, a na oddziale pacjentów jest dwa razy więcej niż łóżek. Niektóre dzieci leżą na korytarzu. Po drugiej stronie słuchawki Alina też słyszy, że jest głośno. Czasem podczas rozmowy inne dzieci zniecierpliwione krzyczą, żeby kończyć, bo teraz ich kolej. Na oddziale jest jeden telefon i wyznaczone godziny, kiedy dzieci mogą dzwonić do rodziców. Każdemu przysługuje 15 minut rano i tyle samo wieczorem. Ale to tylko w teorii, bo kiedy pacjentów jest więcej, córka Aliny na rozmowę ma tylko 5 minut, jeśli w ogóle dostanie słuchawkę. Aby zadzwonić, musi wpisać się na listę, pertraktować z innymi dziećmi i z pielęgniarkami. Dla córki Aliny, która od lat cierpi na fobię społeczną, to wyzwanie ponad siły. Kiedy telefon milczy, Alina wie, że jej dziecko nie odważyło się wyjść z pokoju.

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Inny obraz: córka nie chce iść na stołówkę. Przeraża ją liczba dzieci w jednym pomieszczeniu, boi się, że na oczach wszystkich dostanie ataku paniki. Jedzenia nikt jej nie przynosi. Jest głodna.

Jakaś dziewczynka próbuje się zabić. Potem następna i jeszcze inna. Personel nie jest w stanie ich upilnować, a dzieci namawiają się do okaleczeń i prób samobójczych.

– Moje dziecko zniszczyła pandemia. Wszystkie problemy zaczęły się przez zdalną naukę. Córka przestała wychodzić z pokoju. W końcu kiedy trzeba było wrócić między dzieci, trafiła na oddział – tłumaczy Alina.

Kiedy rano słyszy dźwięk telefonu, ściska ją w żołądku. Chce usłyszeć głos córki, a jednocześnie boi się tego, co usłyszy. Bo opisom towarzyszą błagania ("zabierz mnie stąd"), rozpacz ("dłużej nie wytrzymam"), wyrzuty ("gdybyś mnie kochała, nie pozwoliłabyś mi tu tkwić").

Od początku starałam się traktować słowa córki racjonalnie: oddzielić to, co mówiła tylko po to, by jak najszybciej wrócić do domu, od tego, czy faktycznie uzyskuje pomoc. Za wszelką cenę usiłowałam skontaktować się z lekarzem. Wydzwaniałam pod wskazany numer: nikt nie odbierał albo było zajęte. Kiedy po wielu próbach słyszałam "halo", zaraz okazywało się, że ten akurat lekarz nic nie wie o mojej córce. "Musi pani szukać lekarza prowadzącego" – słyszałam dziesiątki razy. Nawet nie wiedziałam, kto nim jest. Panikowałam. Pisałam maile do dyrekcji szpitala. Co dwa dni przywoziłam córce jedzenie i czyste ubrania. Wreszcie po 10 dniach zadzwoniła pani doktor. Opisała, jakie córka przeszła badania. Zaznaczyła, że nadal jest pod obserwacją i wszystko przebiega zgodnie z planem. Kiedy próbowałam zadać pytanie, przeprosiła, tłumacząc się telefonami do innych rodziców. Mimo wszystko poczułam ulgę, że ktoś nad tym panuje – opowiada Alina.

Po dwóch tygodniach na oddziale przywrócono odwiedziny. Każdy rodzic miał prawo zobaczyć się z dzieckiem raz w tygodniu na 15 minut. Dziecko musiało zapisać się na listę w pokoju pielęgniarek. Córka Aliny nie miała odwagi tam pójść. Kilka dni zwlekała, w końcu zaprowadziła ją koleżanka z pokoju.

Alina z mężem zjawili się w holu sąsiadującym z oddziałem trzy minuty przed wyznaczonym czasem wizyty. Kiedy pielęgniarka otworzyła drzwi, okazało się, że stół i dwa krzesła stoją zaraz za wejściem, na wewnętrznym korytarzu. Córka już na nich czekała. Najpierw wszedł mąż, potem Alina.

– Przytuliłam ją. Pielęgniarka nie zareagowała. Córka nalegała, by ją zabrać. Musiałam być twarda, choć wcale nie chciałam jej zostawiać samej na kolejny tydzień. Miękłam, ale przyszła pielęgniarka, oznajmiając, że następni rodzice czekają. Trzy minuty nam ucięła – wspomina Alina pierwszą z wizyt. – Widzenie dziecka raz w tygodniu na 15 minut to był koszmar, choć wiem, że w innych szpitalach i tego nie było. Mimo wszystko mieliśmy szczęście – dodaje.

Lekarz codziennie spotykała się z córką Aliny na terapii. Rodzice, których Alina spotykała, dowożąc rzeczy, narzekali, że ich dziecko psychiatry nie widziało na oczy. Po miesiącu obserwacji włączono leki. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pobytu w szpitalu córka zaprzyjaźniła się ze współlokatorkami. Otworzyła na kontakt z terapeutą. Podczas jednej z ostatnich rozmów przez telefon powiedziała Alinie: "Wytrzymam tyle, ile będzie trzeba".

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Paweł Małecki / Agencja Wyborcza.pl)

Małych dzieci w ogóle nie przyjmuję!

Ograniczanie kontaktu z rodzicami jest w wielu przypadkach niekorzystne dla procesu zdrowienia. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia – podkreśla dr hab. Barbara Remberk, była konsultant krajowa ds. psychiatrii dzieci i młodzieży, która na prośbę ministra zdrowia wraz z innymi ekspertami przygotowała listę rekomendacji dotyczących codziennego funkcjonowania oddziałów dziecięcych i młodzieżowych w pandemii. Wśród nich nie było zakazu odwiedzin. O jego wprowadzeniu decydowali dyrektorzy poszczególnych placówek zdrowia, także tych, w których pacjentami były dzieci. Pediatrzy dość szybko uznali takie rozwiązanie za zbyt kontrowersyjne i na oddziały dziecięce zaczęto wraz z dzieckiem przyjmować jednego opiekuna. Zmiana ta nie objęła większości oddziałów psychiatrycznych.

Na początku listopada ubiegłego roku, podczas czwartej fali pandemii, 13-letnia córka jednej z moich rozmówczyń podjęła próbę samobójczą, połykając 20 tabletek przepisanych jej leków przeciwdepresyjnych. Trafiła na oddział pediatrii w jednym z dużych miast w województwie kujawsko-pomorskim. Spędziła na nim tydzień, dochodząc do siebie i czekając, aż zwolni się miejsce na oddziale psychiatrii dzieci i młodzieży w tym samym szpitalu. Podczas pobytu na pediatrii towarzyszyła jej mama, ale gdy pacjentkę przeniesiono na psychiatrię, matce polecono wracać do domu. Nie widziała dziecka przez kolejne 34 dni.

Oddziały psychiatryczne dla dzieci są, jakie są, i nie da się ich przebudować z powodu pandemii. Gdyby opiekun miał przebywać z dzieckiem, pomijam, że mogłoby to być niekorzystne dla leczenia, trzeba by znacząco zmniejszyć liczbę łóżek, dlatego każdy przypadek rozpatrywaliśmy indywidualnie – tłumaczy dr hab. Barbara Remberk, która jest też kierownikiem Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. – Podczas pandemii tylko raz uznaliśmy, że obecność rodzica jest dla procesu zdrowienia kluczowa, i umożliwiliśmy pobyt z dzieckiem na oddziale – dodaje.

W klinice leczeni są pacjenci od 14. roku życia. Od dwóch lat nie funkcjonują przepustki: nastolatki nie mogą pójść na weekend do domu. A to – jak mówi dr Remberk – ważny element leczenia, ale jednocześnie zbyt duże zagrożenie dla oddziału. Gdy wybuchła czwarta fala pandemii, zlikwidowano odwiedziny. Wcześniej odbywały się w ograniczonym zakresie w jednym z pomieszczeń na oddziale, a także na świeżym powietrzu. W klinice każdy pacjent może mieć własny telefon, bez funkcji nagrywania. Czas rozmów nie jest limitowany, a jedynie ograniczony przez harmonogram codziennych zajęć. Młodzież kontaktuje się z rodzicami w czasie wolnym.

Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że relacje w rodzinach są różne, więc ten brak widzeń z rodzicami dla jednych jest bardziej uciążliwy, a dla innych mniej. Nastolatki zwykle lepiej niż dzieci są w stanie poradzić sobie z rozstaniem z rodzicami. Musimy ważyć ryzyka. Podczas pandemii kilkukrotnie mieliśmy sytuację, gdy z powodu wirusa cały oddział był w kwarantannie i nie przyjmowaliśmy nowych pacjentów, także tych w stanach zagrożenia życia – tłumaczy dr hab. Barbara Remberk. – Jak wiadomo, placówek świadczących opiekę psychiatryczną dla dzieci i młodzieży jest mało, podobnie jak specjalistów, musimy chronić zasoby, które mamy – dodaje. 

Ordynator jednego z oddziałów psychiatrii dzieci i młodzieży w środkowej Polsce [nazwisko do wiadomości redakcji] uważa, że zalecenia Ministerstwa Zdrowia były w większości nie do zrealizowania.

– Radźcie sobie sami! – tak bym je podsumowała. Choćby to, że każda osoba przyjęta na izbę miała trafić do oddziałowej izolatki i zostać wypuszczona po otrzymaniu negatywnego wyniku testu na obecność COVID-19. Wszystko pięknie, tylko co, gdy na oddział danego dnia musieliśmy przyjąć nie jednego, ale czterech pacjentów? Stworzenie dodatkowych trzech izolatek wymagałoby od nas likwidacji sześciu łóżek. Świeżo przyjętych izolowaliśmy razem. Gdy jeden zaraził resztę, mieliśmy na oddziale COVID, co z kolei wiązało się z ograniczeniem przyjęć – opowiada ordynator.

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Odwiedzin na jej oddziale nie ma do dziś, ale pobyt pacjenta w placówce skracany jest do minimum. Najczęściej trwa dwa tygodnie.

Wiem, że na niektórych oddziałach dzieci przebywają nawet trzy miesiące. Nie wyobrażam sobie, by na tak długo pozbawiać 12- czy 14-latków osobistego kontaktu z rodziną. O dzieciach poniżej 10. roku życia w ogóle nie wspominam, bo tak małych pacjentów w pandemii nie przyjmuję na oddział. Wypisuję rodzicom L4, zalecam pobyt z dzieckiem w domu i zdalny kontakt ze szpitalem – relacjonuje ordynator.

Niektóre programy terapeutyczne, jak te dla pacjentów z zaburzeniami odżywiania, wymagają dłuższej hospitalizacji. W takich przypadkach personel umożliwia spacer z rodzicem na świeżym powietrzu. – Funkcjonują też spotkania przez "okienko": pacjent otwiera okno na oddziale, który znajduje się na pierwszym piętrze, a rodzic stoi na dole i tak sobie rozmawiają – mówi ordynator.

Podobne prowizoryczne rozwiązania funkcjonują na wielu oddziałach. O "okienku" wspominała jedna z moich rozmówczyń, której córka spędziła 20 dni w szpitalu psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży w województwie lubuskim.

Z tego, co mówią specjaliści, wynika, że w pierwszych miesiącach pandemii oddziały psychiatrii dzieci i młodzieży świeciły pustkami. Lockdown wiele zaburzeń zamiótł pod dywan: dzieci przebywały w domu i ich problemy do pewnego stopnia pozostawały niewidoczne. Poza tym groźba zakażenia skutecznie zniechęcała rodziców przed zgłaszaniem się po pomoc. Odkąd dzieci wróciły do szkoły, oddziały pękają w szwach.

Po miesiącach zdalnej nauki dzieci straciły motywację, odwykły od ślęczenia nad książkami, a powrót do szkoły okazał się szokiem. Moi pacjenci mają po 14 sprawdzianów tygodniowo, są straszeni, że nie zdadzą egzaminów, bo sobie nie radzą. W mediach często mówi się o tym, że młodzież cierpi na zaburzenia depresyjne. Myślę, że zaburzenia nastroju i myśli samobójcze są wynikiem nie tyle depresji, ile niemożności poradzenia sobie z zalewającym dzieci lękiem, którego przyczyną jest ciągła presja otoczenia. W pandemii dzieci się nam po prostu pogubiły – ocenia ordynator jednego z oddziałów psychiatrycznych w środkowej Polsce.

Ograniczyć – tak, zakazać – nie

"Dzieci powinny mieć prawo do tego, aby w szpitalu cały czas przebywali z nimi rodzice lub opiekunowie. Nie powinno być żadnych ograniczeń dla osób odwiedzających – bez względu na wiek dziecka" – tak brzmi drugi punkt Europejskiej Karty Praw Dziecka w Szpitalu. Często można ją zobaczyć wywieszoną na szpitalnych ścianach.

Z kolei artykuł 9. Konwencji o prawach dziecka wprost zakazuje rozdzielać dziecko od rodziców, chyba że państwo uzna taki akt za konieczny. Wtedy należy zapewnić bezpośredni kontakt z obojgiem rodziców, "z wyjątkiem przypadków, gdy jest to sprzeczne z najlepiej pojętym interesem dziecka".

Czy w czasie pandemii zakazywanie bezpośrednich kontaktów z rodzicami jest "najlepiej pojętym interesem dziecka"?

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Bartłomiej Chmielowiec, rzecznik praw pacjenta, w odpowiedzi na moje pytanie napisał: "Pacjent przebywający w szpitalu ma prawo do kontaktu z innymi osobami. W stanie zagrożenia epidemicznego prawo do odwiedzin może być ograniczone przez dyrektora szpitala, który ponosi odpowiedzialność za zapewnienie bezpieczeństwa zdrowotnego pacjentom i personelowi placówki'. Jednocześnie rzecznik podkreśla, że 'prawo to nie może być całkowicie zniesione przez wprowadzony przez szpital zakaz odwiedzin. Wprowadzane ograniczenia muszą być adekwatne do sytuacji, a zasadność ich utrzymania na bieżąco monitorowana".

Zgodnie z literą prawa nie ma więc znaczenia, czy mówimy o pacjentach dorosłych, czy o dzieciach. Kluczowa jest różnica między znaczeniem czasowników "ograniczać" a "zakazywać". W artykule 5. Ustawy o prawach pacjenta czytamy, że w przypadku epidemii prawa pacjenta – w tym prawo do kontaktu osobistego, telefonicznego lub korespondencyjnego, gwarantowane w artykule 33. – mogą być ograniczone. Nie ma jednak mowy o zakazie. Taki zakaz owszem, można wprowadzić, ale tylko w przypadku, gdy w Polsce ogłoszono by stan klęski żywiołowej, bo taka sytuacja faktycznie pozwala na zawieszenie części praw gwarantowanych ustawowo.

Widzę cię zza pleksiglasu

– To jest pokój w pokoju. Część pomieszczenia oddzielono od reszty ścianami z płyty gipsowej. W jednej wycięto duże okno z pleksiglasu. Po obu stronach stały stolik i krzesło – wyjaśnia Małgorzata. – Córka siedziała po jednej stronie szyby, a ja po drugiej. Miałyśmy dla siebie dwie godziny. Nie mogłyśmy się dotknąć ani przytulić, ale na siebie patrzyłyśmy i nikt nam w tym patrzeniu nie przeszkadzał. Moją córkę ledwo odratowano po próbie samobójczej. Musiała mieć przetaczaną krew. Leżała na chirurgii w innym szpitalu. Kiedy trafiła na oddział w Lublińcu, miała anemię i była bardzo osłabiona fizycznie. Dla mnie było ważne, że mogłam dwa razy w tygodniu na własne oczy zobaczyć, w jakim jest stanie. Oprócz tego codziennie przez godzinę rozmawiałyśmy przez oddziałowy telefon. Dzwoniłam do skutku, bo często było zajęte – opowiada Małgorzata.

Oddział psychiatryczny dzieci i młodzieży w Lublińcu, na którym pięć tygodni spędziła córka Małgorzaty, ma 40 łóżek, zajmuje dwa piętra i jest częścią większego kompleksu – Wojewódzkiego Szpitala Neuropsychiatrycznego. Gdy wybuchła pandemia, szpital – tak jak wszystkie placówki w Polsce – wprowadził zakaz odwiedzin. Na oddziale przebywają dzieci w każdym wieku, by ułatwić kontakt z rodzicami, dyrektor placówki kupił wówczas dodatkowe smartfony i laptopy. Pacjenci widzieli rodziców podczas wideokonferencji.

Zakaz był dla nas od początku problematyczny. Źle wpływał na dobrostan pacjentów, szczególnie tych młodszych. Latem 2020 roku uznaliśmy, że nie da się go dłużej utrzymać. Zezwoliliśmy na krótkie wizyty po uprzednim okazaniu negatywnego wyniku testu. Szukaliśmy jednak innego rozwiązania, bo nie każdego stać na wykonanie testu dwa razy w tygodniu. I tak z inicjatywy dyrektora pojawił się pomysł przebudowy sali odwiedzin – tłumaczy Krzysztof Knefel, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Wojewódzkiego Szpitala Neuropsychiatrycznego w Lublińcu.

Małgorzata wspomina spotkania z córką oddzieloną pleksiglasem jako traumatyczne: obie płakały, a córka nie przestawała błagać, by mama zabrała ją do domu. Jednocześnie Małgorzata nie wyobraża sobie, że spotkań mogłoby w ogóle nie być. To ona znalazła nieprzytomną córkę i wezwała karetkę. Nie wyobraża sobie, że po tym wszystkim nie zobaczyłaby jej przez pięć tygodni. Miała szczęście: dyrektor placówki w Lublińcu, jako jeden z nielicznych w Polsce, myślał podobnie.

***

Spośród szpitali, o których opowiadają bohaterki mojego tekstu, tylko placówka w Lublińcu odpowiedziała na moje pytania o funkcjonowanie w czasie pandemii.

Imiona bohaterek zostały na ich prośbę zmienione.

Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Zdobywczyni nagrody Grand Prix Festiwalu Wrażliwego w 2019 r. Jej teksty ukazują się też w Dużym Formacie Gazety Wyborczej

"Pomocnik" jest dla Was, nie jesteście sami

Gazeta.pl wspólnie z Polską Akcją Humanitarną uruchamiają akcję "Pomocnik". W jej ramach przygotowaliśmy ebook dla rodziców i opiekunów dzieci i nastolatków, które przechodzą trudny czas, zmagają się z kryzysem psychicznym. "Pomocnik" jest dostępny do ściągnięcia za darmo. Na stronie "Pomocnika" czekają też materiały wideo stworzone we współpracy z dr Anetą Górską-Kot oraz liczne artykuły, reportaże i wywiady z ekspertami i ekspertkami. I będzie ich stale przybywać. Bo kryzys polskiej psychiatrii dziecięcej i oficjalne statystyki samobójstw to jedynie wierzchołek góry lodowej. Nie chodzi tylko o próby i śmierci samobójcze, depresje i inne poważne rozpoznania. Pod nimi są setki tysięcy codziennych, samotnych dramatów dzieci i nastolatków, a pandemia tylko te cierpienia spotęgowała. Ich rodzice i opiekunowie też cierpią. "Pomocnik" jest dla Was, nie jesteście sami.

POBIERZ POMOCNIK