
Gdy mówi się o kryzysie dziecka, zazwyczaj cała uwaga skupiona jest na nim. Rzadziej mówi się o tym, co w związku z tym kryzysem mogą przeżywać rodzice.
Dla mnie jako psychoterapeuty w centrum zainteresowania zawsze jest dziecko, to jego dobro jest na pierwszym planie. Żeby mogło ono jednak otrzymać odpowiednią opiekę, często także rodzice powinni mieć swojego psychologa czy psychoterapeutę. I to nie może być ta sama osoba, która pracuje z dzieckiem, ale ktoś, kto zajmie się sytuacją z perspektywy dorosłego opiekuna.
Najczęściej jednak mówi się o tym, co nieodpowiedniego zrobili rodzice, że ich dziecko jest w takim stanie.
Rzeczywiście jest tak, że dużo czasu poświęca się na analizowanie przyczyn, dla których doszło u dziecka do kryzysu. Ważne jest, aby podkreślić: nie chodzi tutaj o szukanie winnych, ale o znalezienie i zrozumienie przyczyny.
Z drugiej strony rodzicom trudno jest dopuścić do świadomości, że i oni mogli mieć swój udział w kryzysowej sytuacji. A dziecko się samookalecza czy podjęło próbę samobójczą. Uznają, że to ono powinno otrzymać pomoc. Łatwiej im też zdecydowanie oddelegować na innych zadanie rozwiązania problemu – na psychologów, nauczycieli. A przecież przede wszystkim od zaangażowania rodziców, w tym na przykład zmiany ich postępowania, będzie zależało to, jak dziecko poradzi sobie z kryzysem. Proszę uleczyć moje dziecko – często rodzice mają takie podejście.
Trudno przekonać rodziców, żeby i oni skorzystali z pomocy specjalisty?
Najczęściej wymaga to kilku rozmów, przełamywania oporu, zmierzania się z przeszkodami. Czasem są one obiektywne, a czasem stanowią po prostu wymówkę. Najczęściej pojawia się argument braku czasu. Niestety, nie tylko u dorosłych, ale i u dzieci. Niektórzy nasi pacjenci faktycznie mają problem z dotarciem na terapię, szczególnie licealiści, ponieważ od rana do późnego popołudnia są na lekcjach. Potem muszą jeszcze zrobić zadanie domowe, przygotować się do sprawdzianu, pójść na zajęcia dodatkowe i na koniec – trochę pożyć. To znalezienie choćby godziny dla siebie bywa czasem bardzo trudne.
A często problemem są po prostu pieniądze. Wciąż nie ma zbyt wielu miejsc, które oferują bezpłatne konsultacje psychologiczne dla rodziców. Choć można oczywiście skorzystać z terapii psychologicznej w ramach publicznej ochrony zdrowia lub finansowanej ze środków samorządowych czy unijnych.
Ale często trzeba długo czekać na wizytę, trzeba dostosować się do terminu.
Niestety. Ale czasem pieniądze też są wyłącznie wymówką. Bo na psychologa brakuje, ale starcza na zakupy czy usługi, które nie są pierwszej potrzeby.
Co może kryć się za tymi wymówkami?
Rodzicom wydaje się, że nie potrzebują pomocy, bo mają wystarczająco dużo zasobów, żeby o dziecko zadbać. Rzeczywiście, dorosły z założenia posiada tych zasobów więcej niż dziecko czy nastolatek, ale każdy ma swoje limity! Nie można dbać o kogoś, jeśli samemu nie jest się zaopiekowanym.
Zazwyczaj nie jest też tak, że jak dziecko ma kryzys, to wystarczy zwrócić się po pomoc i on za chwilę minie. A im kryzys trwa dłużej, tym ma poważniejsze konsekwencje dla rodziny. Uruchamiać się mogą różne emocje, które bywają przerzucane na dziecko. Rodzic na przykład traktuje przeciągający się kryzys dziecka jako własną porażkę. To może wywoływać u niego objawy depresyjne, zacznie wycofywać się z życia rodzinnego. Dziecko z kolei może to odczytać jako brak zainteresowania nim. Obwiniać się, reagować silnymi emocjami, samookaleczeniami. Kryzys dziecka to zawsze kryzys całej rodziny.
Jakie są te pierwsze reakcje rodzica na kryzys dziecka?
Bardzo różne. Od bagatelizowania problemu, przez nadmierną reakcję, nadgorliwość, po absolutne skupienie na kryzysie dziecka, niepozwalanie sobie na żadne słabości, zapominanie o sobie.
Nadgorliwość?
Bywają rodzice, którzy na każdą niepokojącą sytuację związaną z ich dzieckiem reagują natychmiastową interwencją u specjalistów, co może przynieść więcej szkody niż pożytku. Przypomniał mi się taki ojciec, który po tym, jak zobaczył w social mediach zdjęcie swojej córki z piwem, od razu chciał ją zapisać na terapię uzależnień.
Tego bym się nie spodziewała!
W ogóle z nią nie porozmawiał, nie wykorzystał naturalnych umiejętności rodzicielskich, żeby jej wysłuchać, a następnie ocenić sytuację, jej powagę. A taka ostra interwencja może skutkować tym, że dziecko oddali się od nas, przestanie nam ufać.
Bo otrzyma od razu łatkę. W tym przypadku – alkoholika.
Takie etykietowanie jest bardzo niebezpieczne. Dziecko może się poczuć niewysłuchane, odrzucone. Zawsze pierwszą reakcją powinna być rozmowa. Ktoś, już nie pamiętam kto, opowiadał mi o ojcu dwóch córeczek, który żeby nauczyć się konfrontacji z różnymi trudnymi sytuacjami związanymi z jego dziećmi, miał w sobie wyrobić pewien nawyk. Otóż gdy tylko któraś z córek przychodziła do niego z problemem, miał jej zadać pytanie: czy chcesz, żebym cię wysłuchał, doradził, co masz zrobić, czy zainterweniował, rozwiązał problem? Prawie zawsze chodziło o wysłuchanie. A większość rodziców ma poczucie, że nie ma co gadać, czekać, trzeba działać, naprawiać. Czasem też przerzucając odpowiedzialność na innych, co sprawia, że "ja już nie muszę się tym zajmować".
A poczucie satysfakcji jest, bo "zająłem się problemem".
A tak naprawdę jest ucieczką, która bierze się z nieumiejętności tolerowania niepewności. Rodzic nie akceptuje tego, że może nie wiedzieć, jak sobie z daną sytuacją poradzić.
I stąd ta chęć oddania sprawy od razu w ręce specjalistów?
Tak. A przecież piwo wypite przed ukończeniem 18. roku życia nie oznacza jeszcze alkoholizmu. Tak jak nie każda osoba z myślami samobójczymi musi od razu chcieć to samobójstwo popełnić. Oczywiście, że nie należy tego bagatelizować, ale trzeba umieć pewne kwestie wyważyć.
Przypomniałam sobie, jak mój ojciec zabrał mnie do psychiatry, bo było mi smutno z powodu rozstania z chłopakiem. A mi zależało po prostu na tym, żeby się z nim tym podzielić.
Nie zdajemy sobie sprawy, jakie cuda potrafi czynić samo wysłuchanie i jak szkodliwe jest mówienie "nie płacz", "nie złość się". Tylko takie umiejętności trzeba pielęgnować wtedy, kiedy jest dobrze, a nie kiedy mleko się już rozleje. Nauka słuchania w czasie kryzysu przychodzi dużo trudniej.
Nie daje mi spokoju jeszcze jedna rzecz, którą pan powiedział. Jak można zbagatelizować to, że dziecko podjęło próbę samobójczą?
A właśnie, że można. Nie wynika to ze złej woli, ale z braku umiejętności radzenia sobie z emocjami – i dziecka, i swoimi. Z lękiem o dziecko, poczuciem winy. Stąd się biorą te reakcje: nie płacz, nie złość się. Rodzic, mówiąc to, chce dobrze, ale prawda jest taka, że nie może znieść myśli, że dziecko jest w złej kondycji, dlatego chce je uciszyć, zablokować jego reakcje.
Trafiła któregoś razu do naszego ośrodka mama z nastolatką po próbie samobójczej. Dziewczyna wzięła kilkanaście tabletek leków przeciwbólowych – popularnych, łatwo dostępnych. Gdy zaczęła się źle czuć, powiedziała mamie, co zrobiła. Pojechały do lekarza na wizytę kontrolną upewnić się, że nie przyjęła jeszcze innych środków. A potem do psychoterapeuty. Jakie było na początku podejście mamy do całej sytuacji? Że nic poważnego się nie wydarzyło, bo to przecież tylko zwykły lek przeciwbólowy.
Nie postrzegała tego jako próby samobójczej?
Nie. Nie rozumiała, że wystarczyłoby, żeby córka wzięła coś jeszcze innego lub jeszcze więcej tego środka przeciwbólowego, i dziecka mogłoby nie być. Mamie trzeba było kilkakrotnie to powtarzać, żeby zdała sobie sprawę z wagi problemu. Należy nazwać sprawy po imieniu – próba samobójcza to próba samobójcza, a na przykład nowotwór to nowotwór, a jak ktoś umiera, to naprawdę umiera. Bo jeśli będziemy się tak samooszukiwać, to nigdy nie zmienimy swojego postępowania, nie przestaniemy popełniać tych samych błędów.
Ta mama w końcu zaczęła w ten sposób myśleć?
W końcu tak. Ale naprawdę wielokrotnie trzeba było do tego wracać. Bo mama mówiła "tak, tak, ma pan rację", a potem chciała, żebyśmy zajęli się tym, że jej córka nie chce chodzić do szkoły i ma dużo nieobecności, a nie tą próbą samobójczą. Deklaracja to jedno, świadomość – drugie. Na szczęście w końcu się z tym zmierzyła i podeszła do sprawy bardzo poważnie. Przestało być dla niej ważne to, żeby dziecko zdało do kolejnej klasy. Stało się ważne to, żeby córka zaczęła czuć się dobrze, bo jej życie nie jest zagrożone.
Czasem pomaga porównanie choroby psychicznej do choroby somatycznej.
Co ma pan na myśli?
Rodzice czy nauczyciele mają o wiele więcej wyrozumiałości, gdy dziecko cierpi na nowotwór czy ma jakąś wadę serca i z tego powodu nie może uczestniczyć w lekcjach, niż gdy cierpi psychicznie. Bo każdy przecież bywa smutny albo się boi, miewa trudne momenty w życiu. Wystarczy, że pójdzie pobiegać albo spotka się z przyjaciółmi, skupi na nauce, od razu mu przejdzie!
Polacy przecież znają się na wszystkim: na piłce nożnej, szczepionkach, wirusach, na zdrowiu psychicznym także. Skoro mi coś pomogło, to znaczy, że jest to skuteczne i pomoże wszystkim innym.
Dlatego jak powiem, że zaburzenie psychiczne wymaga rehabilitacji, tak jak poważna operacja serca, i nie można przez jakiś czas uczestniczyć w lekcjach, przemęczać się, stresować, to nagle otwiera się w głowach dorosłych jakaś klapka.
Zakładam, że rodzicom trudno jest zaakceptować tę nagłą zmianę w życiu ich dziecka. Że ono nie będzie chodzić do szkoły, realizować celów, kształcić się, bo to może mieć negatywne konsekwencje w przyszłości. Myślą, że dziecko będzie miało na przykład problem ze znalezieniem pracy.
Niestety, żyjemy w kulturze, w której liczy się skuteczność, efektywność, oceny, zaliczanie kolejnych egzaminów, przechodzenie do "kolejnego etapu". Jeśli na jakimś noga się powinie – porażka. Tracimy z oczu sens i wartość tego, co robimy. Za sformułowaniem "Jak było w szkole?" nie kryje się pytanie "Co u Piotrka albo Magdy?" albo "Czy coś się ciekawego wydarzyło?", "Czy mogę ci w czymś pomóc?". To jest pytanie: "Jak poszło ci na sprawdzianie z matmy?".
Dzieci odczuwają ogromną presję, ale taką samą presję szkoła narzuca na rodziców i nauczycieli. "Nie ma czerwonego paska? Tragedia!" "Jest czerwony pasek – uff, z moim dzieckiem jest wszystko OK".
Paradoksalnie bardzo lubimy jednak te oceny, bo na nich łatwo się skupić – są czymś namacalnym. "Dbam o to, żeby dziecko zdało do kolejnej klasy, miało lepsze oceny – jestem dobrym rodzicem". To forma nieświadomej ucieczki od odpowiedzialności.
I chyba od poczucia wstydu, bo to mojemu dziecku się nie udało, bo to mi się nie udało.
Tak. Bo "co ludzie powiedzą". To niestety często się pojawia i – co smutne – nie są to przekonania wyssane z palca. Bo ludzie często krytykują i oceniają, w ten sposób odreagowują własne frustracje. Mają potrzebę łatwych wyjaśnień, więc szukają kozła ofiarnego. To jest bardzo krzywdzące zarówno dla osoby cierpiącej, jak i jej otoczenia.
I niestety, jest to coś, z czym rodzic będzie musiał się zmierzyć. W dużym mieście łatwiej się odciąć, zgubić w tłumie, zmienić szkołę. Ale w mniejszych ten lęk przed ostracyzmem jest dużo większy, bo nie ma dokąd uciec, gdzie się schować.
Z jakimi wyzwaniami rodzice muszą się zmierzyć, gdy już pierwszy pożar zostanie ugaszony, na przykład dziecko po próbie samobójczej trafi pod opiekę specjalistów? Jak powinni się zachowywać, żeby nie doszło do tego po raz kolejny?
Jeśli rodzice mają takie podejście, to jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że sytuacja się powtórzy.
Jak to?
Dorośli chcą wszystko kontrolować, a to nie jest możliwe. Nie da się w stu procentach uchronić dziecka przed ciężką chorobą. Tak samo jest z kolejnym kryzysem psychicznym. Tym, co rodzice mogą zrobić, jest dbanie o relacje z dzieckiem.
Po fazie "ratowania życia", kiedy interweniują lekarze, których zadaniem jest ustabilizować stan pacjenta, zaczyna się faza – jak ja to nazywam – tańca między zapewnieniem dziecku autonomii i kontrolowaniem go. Rodzice mają ogromny problem z zachowaniem równowagi między tymi dwoma podejściami – skaczą ze skrajności w skrajność. Jest to w pewnym sensie łatwiejsze.
Jak to?
To tak jak z dietą – większość osób ma dość słabą wolę, jeśli chodzi o jedzenie. Łatwiej im zupełnie się nie ograniczać, żeby potem zrezygnować ze wszystkiego "tuczącego" i głodować. Trudniej zjeść od czasu do czasu tylko kilka chipsów albo tylko trochę czekolady, trzymać w szafce otwarte opakowanie i sięgnąć po nie dopiero po kilku dniach. Podobnie jest z radzeniem sobie z kryzysem dziecka. Rodzice albo umniejszają problem i go wypierają, albo całą winę biorą na siebie i się umartwiają. I tak samo później – albo kontrolują dziecko na każdym kroku, pozbawiając je prywatności, albo dają mu za dużo luzu.
W czym się ta kontrola przejawia?
W czytaniu tego, co dziecko ma w telefonie. W zabranianiu mu spotykania się z kimś pod nieobecność rodzica. W wymuszaniu nieustannego meldowania się. W braku zaufania, braku wiary w prawdomówność dziecka. To tak jak w związku. Nie chcielibyśmy partnera, który w ogóle się nami nie interesuje, ma gdzieś to, z kim i gdzie wychodzimy i o której wracamy. Ale też nie chcielibyśmy takiego, który jest obsesyjnie zazdrosny, śledzi nas, podważa każde nasze słowo.
Pewna doza kontroli jest potrzebna. Ale ona powinna się raczej przejawiać w zainteresowaniu dzieckiem, słuchaniu go, stawianiu jasnych granic, które zapewniają bezpieczeństwo. Granic, które nie są dla dziecka zbyt ograniczające, nie pozbawiają go autonomii i w końcu – nie oddalają go od rodzica.
To musi być bardzo trudne, biorąc pod uwagę fakt, że przed chwilą prawie straciliśmy nasze dziecko.
I jest! Dlatego tak ważne, aby rodzic, po pierwsze, otrzymał od specjalistów wiedzę na temat tego, co spowodowało kryzys, jakie czynniki wpłynęły na jego zaostrzenie. Tak aby był w stanie zauważyć i umieć reagować na żółte światła, a nie czekał, aż zapali się czerwone. I aby wiedział, jak się zachować, gdy dojdzie znów do kryzysu – nie reagował paniką, nie traktował tego jak porażki.
Po drugie, aby zapewnił sam sobie pomoc i wsparcie – to nie musi być od razu terapia.
Nie?
Czasem wystarczy mieć wspierającego partnera czy rodzinę. Ale z terapii na pewno warto skorzystać. Bo często okazuje się, że projektujemy na dziecko nasze własne nierozwiązane problemy z dzieciństwa. Albo reagujemy nie na emocje dziecka, ale na własne – na swój strach, swoje poczucie winy, swój smutek. Jeśli jednak dorosły ma partnera czy rodzinę, której ufa, której może się zwierzyć, w której czuje oparcie, to czasem wystarczy.
I w końcu – ważne, aby rodzic pozwolił sobie na to, że nie od razu wie, co robić, jak postępować. Żeby nie wpadał w tę pułapkę bezrefleksyjnego "wiem, jak powinien wyglądać świat" lub w poczucie winy "przecież powinienem wszystko wiedzieć". Aby był otwarty na poszukiwania tej dobrej ścieżki.
My, psychologowie, przez cały czas uczymy się pokory w kontakcie z pacjentem, też nie wiemy, co jest słuszne. Nie jest to łatwe i wymaga akceptowania wielu trudnych emocji. Z czasem jednak może dać prawdziwe poczucie satysfakcji i pewność siebie w byciu opiekunem.
Ewa Jankowska. Dziennikarka. Redaktorka. W mediach od 2011 roku. W redakcji magazynu Weekend od 2019 roku. Współautorka zbioru reportaży "Przewiew". Jedna z laureatek konkursu "Uzależnienia XXI wieku" organizowanego przez Fundację Inspiratornia. Jeśli chcesz się podzielić ze mną swoją historią, napisz do mnie: ewa.jankowska@agora.pl.
"Pomocnik" jest dla Was, nie jesteście sami
Gazeta.pl wspólnie z Polską Akcją Humanitarną uruchamiają akcję "Pomocnik". W jej ramach przygotowaliśmy ebook dla rodziców i opiekunów dzieci i nastolatków, które przechodzą trudny czas, zmagają się z kryzysem psychicznym. "Pomocnik" jest dostępny do ściągnięcia za darmo. Na stronie "Pomocnika" czekają też materiały wideo stworzone we współpracy z dr Anetą Górską-Kot oraz liczne artykuły, reportaże i wywiady z ekspertami i ekspertkami. I będzie ich stale przybywać. Bo kryzys polskiej psychiatrii dziecięcej i oficjalne statystyki samobójstw to jedynie wierzchołek góry lodowej. Nie chodzi tylko o próby i śmierci samobójcze, depresje i inne poważne rozpoznania. Pod nimi są setki tysięcy codziennych, samotnych dramatów dzieci i nastolatków, a pandemia tylko te cierpienia spotęgowała. Ich rodzice i opiekunowie też cierpią. "Pomocnik" jest dla Was, nie jesteście sami.