
Film "Lepiej późno niż wcale" będzie można obejrzeć po raz pierwszy w Polsce podczas American Film Festival we Wrocławiu.
W jednej ze scen "Lepiej późno niż wcale" kobiety, które chodzą z główną bohaterką na fizjoterapię, przygotowują film. Opowiadają w nim, co powiedziałyby młodszym wersjom samych siebie. A co by pani sobie doradziła?
Żebym nie martwiła się na zapas, tylko robiła swoje. Od niedawna po raz pierwszy mogę żyć tak, jak chcę.
Dopiero teraz?
Najpierw chodziłam do szkoły, na uczelnię – to miejsca, które mocno kształtują nasze zachowanie i sposób funkcjonowania w grupie. Później założyłam rodzinę, przez cały czas była też praca, która była dla mnie ważna. Potem chorowała mama, ojciec. Trzeba było spłacać kredyt. Zawsze coś musiałam. To, czego naprawdę chciałam, było podległe moim obowiązkom. W tej chwili po raz pierwszy mogę decydować sama o sobie bez większych napięć. Oczywiście nadal mam obowiązki, zobowiązania i stresujące sytuacje w życiu, ale generalnie robię to, na co mam ochotę. I nie mówię tu o wyjazdach na Bahamy, bo to nie o to chodzi. Stać mnie na to, żeby decydować, czego chcę być częścią. Mogę odmówić pracy, bo wybieram coś innego. Sprawiam sobie przyjemności. To jest smak dobrego egoizmu.
Mam wrażenie, że moi rówieśnicy próbują realizować te postulaty nieco wcześniej, wyłamując się z narzuconych przez poprzednie pokolenia schematów postępowania, krocząc własną ścieżką. Może ten egoizm nie zawsze bywa od razu zdrowy, ale próbujemy.
To prawda. Kiedy obserwuję młodsze pokolenie, widzę ogromną różnorodność wyborów życiowych, nieporównywalną do tego, jak wyglądało to w moich czasach. Słyszę opowieści od znajomych, że ktoś woli częściej wyjeżdżać w góry, niż zarobić więcej pieniędzy. Oczywiście wszystko w życiu ma konsekwencje. Wydaje mi się, że jednak wielu z was porzuciło korporacyjny przymus, który wyznaczył kierunek życiowy wielu moich rówieśników, i to jest fajne. Mniej stawiacie na to, żeby mieć. Bardzo mi się to podoba.
Nasz świat stał się bardziej otwarty. Ludzie podróżują, znają języki. W tej chwili nikt się właściwie nie pyta, czy mówisz po angielsku, to stało się przezroczyste. Rzecz nie do pomyślenia w czasach mojej młodości. Poznajemy inne kultury, style życia jak nigdy wcześniej. Możemy pracować za granicą.
Pani kolejny raz wróciła do Stanów Zjednoczonych, by zagrać główną rolę w niezależnym filmie u boku Karen Gillan, znanej z roli Nebuli w filmach Marvela. Czekała pani na taką okazję?
Bywam w Nowym Jorku regularnie, mimo że od ponad 20 lat tam nie mieszkam. Miałam przerwę w pandemii w podróżach i kiedy wróciłam na zdjęcia do "Lepiej późno niż wcale", zaskoczyło mnie, jak bardzo to miasto się zmieniło. Jest potwornie drogo. Nowy Jork jest brudniejszy, wszędzie pachnie marihuaną. Miasto jeszcze bardziej przyspieszyło. Tempo życia jest tam dla mnie niewyobrażalne. Może to kwestia mojego wieku. Kocham to miasto, ale już bym nie chciała tam mieszkać.
Rola w "Lepiej późno niż wcale" to było olbrzymie zaskoczenie i wspaniała przygoda. W ogóle tego nie planowałam. Myślałam, że ten rozdział już jest zamknięty. Dostałam zaproszenie do wzięcia udziału w zdjęciach próbnych do roli Polki, która nie mówi po angielsku. Producenci szukali w naszym kraju aktorki, która zna angielski, bo w pracy z anglojęzycznymi twórcami porozumienie jest oczywiście kluczowe.
Jak panią znaleźli? Przez pani amerykańskie filmy?
Lisa Steen i Anna Greenfield [reżyserka i scenarzystka filmu – przyp. M.S.] na początku nie wiedziały, że robiłam wcześniej karierę w Stanach. Zorientowały się dopiero, kiedy zobaczyły moje CV. To znaczy, że obroniłam się samym castingiem, a nie wyłącznie dorobkiem. Nagrałam self tape [nagrania, które aktorzy przygotowują sami – przyp. red.] z dwiema czy trzema scenami, spodobałam się i zostałam zaproszona na rozmowę online, podczas której reżyserka i scenarzystka powiedziały mi, że chciałyby ze mną pracować, ale muszą ustalić formalności z producentami i inwestorami. Niedługo później dostałam potwierdzenie, że mamy zielone światło.
Proszę zobaczyć, jakimi paradoksami rządzi się ta branża. Scenarzystka i reżyserka bezskutecznie szukały pieniędzy na nakręcenie filmu o Nowym Jorku w Nowym Jorku. Wszyscy doradzali im przeprowadzkę do Los Angeles, serca amerykańskiej produkcji filmowej. Tak zrobiły. I co się stało? Poznały tam producenta, który pomógł im zrealizować projekt. Co ciekawe, ten człowiek był z Nowego Jorku. Musiały wyjechać na drugi koniec kraju, żeby poznać właściwą osobę, bo w mieście, w którym chciały pracować, nie byłoby to możliwe. To jest kolejny z serii szczęśliwych przypadków, jakimi naznaczony jest ten film. Uważam, że nasze życia składają się z takich impulsów, konsekwencji spotkań, małych decyzji. Przeznaczenie? Nie wiem.
Pani takich "przypadków" miała kilka na swojej drodze. Za pierwszym razem, kiedy wyjechała pani w latach 80., też nie planowała pani kariery w USA. A potem zagrała pani jedną z głównych ról w oscarowych "Wrogach" Paula Mazurskiego u boku Anjeliki Huston.
Zawsze powtarzam, że jeżeli ktoś jest otwarty, to spotkają go dobre rzeczy. Bardzo pomogła mi wtedy Agnieszka Holland, która poleciła mnie Mazurskiemu do roli Jadzi. Nie planowałam wyjazdu do Stanów Zjednoczonych ani tym bardziej nie marzyłam, że kiedyś będę tam pracować jako aktorka. Byłam zakochana, założyłam rodzinę i ostatecznie wyjechaliśmy z moim ówczesnym mężem do USA.
Kiedyś jeden z aktorów zwrócił mi uwagę, że największa część waszej pracy polega na radzeniu sobie z odrzuceniem.
Na 50 "nie" może usłyszysz jedno "tak". Nie da się wykonywać tego zawodu bez gotowości do podejmowania ryzyka. Nie możemy się tego bać. Musi nas to kręcić.
Mój kolega powiedział kiedyś, że nie można nikogo nauczyć być optymistą lub pesymistą. To są pewne predyspozycje, z którymi się rodzimy i którymi przenikamy przez doświadczenia rodziców, dziadków. Nawet jeśli nasze życie potoczy się diametralnie inaczej niż naszych przodków i nauczymy się pewnych mechanizmów zachowania i funkcjonowania, w momencie kryzysu wracamy do pierwotnych odruchów. Dlatego czasami mówi się, że ktoś jest niereformowalny.
Pani też widzi te mechanizmy w sobie?
Przyjaciele śmieją się ze mnie, że jestem kamikadze. Czasami organizm mnie wypycha, ciągnie w kierunku czegoś, co nie jest wynikiem mojej do końca świadomej i przemyślanej decyzji. Nie chodzi o to, że jestem niegrzeczna albo traktuję kogoś podle, ale mam umiejętność wykaraskania się z sytuacji, które są dla mnie niewygodne. Ciągle przytrafia mi się coś nowego, czego się nie spodziewałam.
Ale i tak teraz zwolniłam. Nigdy nie spodziewałam się, że leżenie przez pół dnia na balkonie z książką to będzie dla mnie pomysł na fantastycznie spędzony czas. Zdarzają się dni, kiedy nie mam żadnych planów. Kiedyś, jak telefon milczał przez jedno popołudnie, to wpadałam w panikę, że dzieje się coś złego.
Dzisiaj polscy aktorzy mają większe możliwości pracy za granicą. Polskie kino staje się coraz bardziej widoczne w globalnym obiegu, dostajemy nagrody na najważniejszych festiwalach, pojawiamy się w oscarowych nominacjach, mamy statuetkę za "Idę" Pawła Pawlikowskiego. Na pewno pomagają też platformy streamingowe, które mocno inwestują w rozwój lokalnych produkcji, które później są emitowane na całym świecie.
Zdecydowanie. Zagraniczna kariera stała się dużo bardziej dostępna. Pierwsze etapy castingów odbywają się online, przygotowujemy self tape'y i wysyłamy producentom. To jest naprawdę inny biznes.
Przypomina mi się wpis Marcina Dorocińskiego na Instagramie, kiedy ogłosił, że zagra u boku Toma Cruise'a w serii "Mission Impossible". Zdradził w nim, że ten sukces jest zwieńczeniem 10 lat pracy i ponad 1200 przegranych castingów.
Mam duży szacunek do Marcina, że to powiedział, a właściwie się tym pochwalił. To świadczy o tym, że on ma marzenia. Kiedy mu się udało je zrealizować, nie zaczął na przykład opowiadać, że "go znaleźli", tylko pokazał wszystkim kulisy tej tytanicznej pracy. Dzisiaj zresztą nie da się już nikogo "znaleźć", to są pojedyncze przypadki. Nie ma już takich historii jak Harrisona Forda, który ze stolarza stał się jednym z największych gwiazdorów na świecie. Z drugiej strony możemy występować w zagranicznych produkcjach i mamy więcej możliwości niż kiedykolwiek wcześniej.
Kiedy porównuje pani swoje doświadczenia sprzed lat z "Lepiej późno niż wcale", jak zmieniła się praca na amerykańskich planach?
Wszystko dzieje się szybciej. Przez to ludzie są niesłychanie skoncentrowani i bardzo dobrze przygotowani. Nie ma sytuacji, w której ktoś przychodzi na plan i nie wie, o co chodzi. Nie można sobie na to pozwolić, każde opóźnienie w produkcji oznacza gigantyczne straty. A jednocześnie nie zmieniło się to, co jest najgorsze w pracy aktora filmowego, czyli czekanie. Długie godziny na planie. Czekanie, aż scena zostanie przygotowana, zmiana oświetlenia czy ustawienia kamery, czas spędzony na charakteryzacji. Tego nie przeskoczymy.
Zauważyłam też różnicę w podejściu do zawodu aktora. Amerykanie z reguły nie stawiają wszystkiego na jedną kartę. Wszyscy aktorzy mają plan B, jakieś biznesy na boku. Wiedzą, że kiedy nie będą mieli pracy w zawodzie, będą musieli jakoś opłacić rachunki i nie zwariować. Kiedy pojawia się przerwa, nie siedzą i nie marudzą, tylko zarabiają na życie w inny sposób. W Polsce mamy zupełnie inny system, w branży kreatywnej pokutuje przekonanie, że jeśli ktoś nie poświęca się wyłącznie swojej jedynej pasji, to rozmienia się na drobne. Źle pojmujemy to sformułowanie. Z pewnością nie jest łatwo w branży filmowej i nie ma jednego przepisu na to, jak sobie w niej radzić.
Muszę przyznać, że bardzo panią lubię w rolach zadziornych, wrednych bab. Antonina, w którą wciela się pani w "Lepiej późno niż wcale", jest wielką enigmą. Mieszka od kilkudziesięciu lat w USA, ale w filmie nie wypowiada ani słowa po angielsku. Oglądając film, cały czas miałam wrażenie, że ona zna język, ale... po prostu nie chce go używać.
To jest największy komplement, jaki mogła mi pani powiedzieć! Tak kombinowałam tę rolę. Kiedy przeczytałam scenariusz, pomyślałam, że to jest niemożliwe, żeby inteligentna kobieta mieszkająca tak długo w obcym kraju nie nauczyła się języka. Wymyśliłam sobie, że ona doskonale wie, co się dzieje wokół niej, wszystko rozumie, ale po prostu się odcięła. To jest akt buntu zranionej kobiety, która w ten sposób pielęgnowała przez lata swój żal do ludzi. Zamknęła się w swojej skorupie.
Skąd pomysł na tę historię?
Scenarzystka Anna Greenberg nie ma żadnych związków z Polską. Jako młoda dziewczyna wynajmowała mieszkanie na Greenpoincie, dzielnicy Nowego Jorku kojarzonej głównie z polską mniejszością. To miejsce z niepodrabialnym klimatem i historią zresztą znika w oczach, jest poddane gentryfikacji jak cała reszta miasta. Greenberg ma ogromny sentyment do tego miejsca. I podobnie jak bohaterka filmu złamała biodro, co się dość rzadko zdarza w tak młodym wieku. Trafiła do szpitala z dużo starszymi od siebie kobietami z podobnymi problemami. Leżała w jednej sali z Polką, która nie mówiła po angielsku i... była niemożliwa. Wtedy przyszedł jej do głowy pomysł na "Lepiej późno niż wcale", opowieść o nieprawdopodobnej przyjaźni między 20-latką a starszą panią. Śmiałam się, że to jest taka nasza, pokręcona wersja "Thelmy i Louise". Urzekło mnie, że młode twórczynie sięgnęły po tak niekomercyjny i trudny temat.
To opowieść o międzypokoleniowej wyrwie komunikacyjnej, ale też o tym, że większość ludzi uważa, że starsi ludzie są niepotrzebni. Nikt nie chce słuchać ich historii. Nie mamy czasu, żeby się zatrzymać, pomyśleć, kim oni są, przez co przeszli. Jest to przykra prawda. A szkoda, bo obie strony mogą z takiej wymiany doświadczeń skorzystać i uczyć się od siebie.
W Antoninie widzę echa zarówno Nory z "Nocy Walpurgi", jak i Jadzi z "Wrogów", chyba najbardziej różnych od siebie bohaterek w pani dorobku. Nora jest zmanierowaną diwą, Jadzia – wcieleniem altruizmu i roztapiającej serce prostolinijności.
Ten zawód pozwala mi przeżyć emocje i robić rzeczy, których prywatnie nigdy bym nie zrobiła. Mogę sobie pozwolić na bycie niegrzeczną. Na tym planie pracowało się wspaniale. Lisa Steen ma rzadki u debiutantów dar dostrzeżenia aktora. Młodzi reżyserzy są czasami tak wciągnięci przez historię, technikalia swojego fachu, że zapominają, że aktor to nie śrubka.
W budowaniu tej postaci bardzo pomógł mi naszyjnik mojej babci. Taki nadziewany na nitkę bursztynek. Moja bohaterka zawsze go ma. Wyobraziłam sobie, że ta biżuteria reprezentuje jej tożsamość – to, kim Antonina była w młodości. Pamiątka po lepszych czasach, dawnych marzeniach i celach. Czułam, że mając go, czuje się silniejsza i może o siebie walczyć.
To nie była łatwa postać, ona idzie przez świat jak po brzytwie. Łatwo popaść z takim nastawieniem w karykaturę. To dużo starsza ode mnie kobieta z początkami demencji, która walczy o możliwość decydowania o sobie. Antonina robi rzeczy dziwne, czasami nieakceptowalne, jest irytująca, ale nie chciałam, żeby wyszła z tego postać wariatki.
Przełamujecie w tym filmie tabu związane ze starością. Pokazujecie umysł i ciało, które zaczynają odmawiać posłuszeństwa, i kobietę, która nie jest gotowa na pogodzenie się z tym. Jak w scenie w toalecie, która jest jednocześnie komediowa i niebywale poruszająca. Kiedy Antonina nie chce zgodzić się na założenie pieluchomajtek, Louise grana przez Karen Gillan postanawia, że ona również będzie je nosić – w geście solidarności.
Często nie wiemy, co kryje się za czyimś zgorzknieniem. Domyślamy się z kontekstu, że córka Antoniny nie żyje, jej relacja z wnuczką jest trudna, a ona sama traci zdrowie. Widzimy w tej scenie, jak Antonina walczy o siebie, mimo że sprawa jest w gruncie rzeczy przegrana. Widząc jej desperację, zaczynamy rozumieć, dlaczego zachowuje się w tak antypatyczny sposób. Staje się ludzka. Podczas kręcenia tej sceny na planie była koordynatorka intymności. Czułam się niesamowicie komfortowo.
W ostatnich latach powstało sporo filmów podejmujących temat rodziny rozumianej niekoniecznie jako więzy krwi. "Lepiej późno niż wcale" też o tym opowiada.
Sama mam takie doświadczenia. Moi przyjaciele, którzy sprawdzili się w różnych kryzysowych sytuacjach, są mi niejednokrotnie bliżsi niż członkowie rodziny. Wiedzą o moich największych problemach i zmaganiach i są przy mnie nie dlatego, że czują się zobligowani przez pokrewieństwo, tylko dlatego, że chcą. Z całym szacunkiem dla mojej rodziny, która również jest dla mnie ważna, uważam, że należy znać swoje korzenie i wiedzieć, skąd się pochodzi.
Na co zwraca pani uwagę, kiedy ogląda pani współczesne filmy, seriale?
Bardzo lubię serial "Czarna lista". Główną rolę gra James Spader, to jest aktor z teatralnym dorobkiem, który buduje postać całkowicie inaczej niż reszta młodszej od niego obsady. Wolniej mówi, niesłychanie szanuje słowo, widać, że cyzeluje każdą kwestię dialogową. On gra, jak to się mówi, "starym ściegiem", a młodzi zasuwają w zupełnie innym tempie i konwencji, czasami bez zastanowienia. To jest absolutnie fascynujące warsztatowo do obserwacji. Niestety, widzę czasami, że młodzi sięgają po jakiś wymyślny zabieg i traktują go jako wymyk, bo nie radzą sobie warsztatowo. Wtedy taki efekt wow jest bliżej cyrku niż sztuki.
Wydaje mi się też, że aktorzy stracili moc przyciągania widzów do kin. Kiedyś chodziło się na każdy kolejny film z Bradem Pittem, Harrisonem Fordem. Teraz tego wszystkiego jest tak dużo, że nie sposób nadążyć nawet za ulubionymi gwiazdorami. Smutno mi na myśl, że w tym zalewie tytułów są gdzieś ukryte perełki, których nigdy nie zauważę. Jednocześnie ciągnie mnie w stronę starego kina, dawnych mistrzów. Jak to wszystko pogodzić i znaleźć na to czas?
Może my też mamy trochę dość tego zabójczego tempa, jakie serwuje nam popkultura. Mnóstwo moich znajomych wraca do klasyki filmowej i serialowej. Ostatnio wszyscy zaczęliśmy oglądać "Columbo".
Wspaniały serial! Nie ma wątpliwości, że tempo życia stało się zabójczo szybkie. Zawsze się boję, żeby z tej gonitwy nie wyniknęła bylejakość. Jednocześnie jest to fascynujące, bo gwałtowne zmiany zawsze prowadzą do stworzenia czegoś nowego, również w sztuce. Dobrym sprawdzianem dla twórców jest ćwiczenie – jeżeli potrafisz pracować z klasycznym tekstem i stworzyć na jego podstawie rolę, spektakl, serial czy film, poradzisz sobie też z eksperymentalną formą. Kiedy opanujemy podstawy, możemy wszystko.
Ciągnie panią teraz znowu do Hollywood?
Nie mam takich planów. Czuję się spełniona w moim zawodzie. Nie chcę udawać młodszej, niż jestem, ani przekonywać wszystkich, że jestem kapitalna i na pewno ze wszystkim sobie dam radę. Mnie to już nie interesuje. Antonina była jedną z głównych ról. To była codzienna praca przez kilkanaście godzin dziennie w upale. Dużo filmowaliśmy na ulicach, ujęcia trzeba było powtarzać, bo ktoś z przechodniów wszedł w kadr albo akurat przejechała straż pożarna. Bardzo męczące. Cudowne, ale nie będę udawać, że łatwe. Niczego już nie chcę udawać. Dopóki jest zdrowie, można mieć plany, marzenia. Przyjdzie coś nowego? Zaciekawi? To będzie.
A póki co cieszę się z każdej nowej przygody i podchodzę do wszystkiego, co się dzieje w moim życiu, z dystansem. Po zdjęciach do "Lepiej późno niż wcale" żartowałam z Karen, z którą grałyśmy scenę wspólnego nocowania, że teraz mogę napisać w CV, że spałam z nią w filmie.
Z gwiazdą Marvela!
Jeszcze lepiej. (śmiech)
Małgorzata Zajączkowska. Aktorka teatralna i filmowa. W latach 1979–1981 aktorka Teatru Narodowego w Warszawie. Grała w filmach Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Barbary Sass. W 1981 r. wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie pod nazwiskiem Margaret Sophie Stein występowała m.in. w filmach Paula Mazurskiego "Wrogowie", "Strzały na Broadwayu" Woody'ego Allena. Pracowała m.in. z Glenn Close, Christopherem Walkenem, Anjeliką Huston, Johnem Cusackiem. W 1999 wróciła do Polski, zagrała m.in. w "Żółtym szaliku" Janusza Morgensterna, "Nocy Walpurgi" Marcina Bortkiewicza, "Moim wspaniałym życiu" Łukasza Grzegorzka, serialach "Złotopolscy", "Na dobre i na złe".
Małgorzata Steciak. Dziennikarka. Publikowała m.in. w ''Gazecie Wyborczej'', ''Wysokich Obcasach Extra, Polityce, na portalu Filmweb.pl. Wcześniej była redaktorką portali Onet.pl, Gazeta.pl. Stała współpracowniczka Weekend.gazeta.pl, Vogue.pl. Prowadzi edukacyjne zajęcia filmowe dla młodzieży w ramach programu Filmoteka Szkolna. Kiedy nie pisze o kinie, zajmuje się technologią VR i AR w firmie CinematicVR.