Rozmowa
Dom Pracy Przymusowej w Lublińcu, 1937 r. Od końca 1942 roku mieścił się tu tzw. oddział A Jugendpsychiatrische Klinik Loben (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Dom Pracy Przymusowej w Lublińcu, 1937 r. Od końca 1942 roku mieścił się tu tzw. oddział A Jugendpsychiatrische Klinik Loben (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

"Porwałam się na coś, na co nie byłam gotowa" - piszesz.  

Porwałam się na to, bo temat wydawał mi się niezwykle ważny i w dodatku do tej pory był prawie nieopisany w reportażu. Wiedziałam oczywiście, że będzie trudny, ale nie przypuszczałam, że aż tak. Kiedy zaczęłam nad nim pracować, nie mogłam się już wycofać, bo nie mam tego w naturze - jak już się do czegoś wezmę, muszę to dokończyć.  

Ten temat to zagłada pacjentów szpitali psychiatrycznych i domów opieki w okupowanej przez nazistów Polsce. 

Mamy tu więc drugą wojnę światową, mamy politykę eksterminacyjną i mamy zupełnie zmarginalizowaną i stygmatyzowaną grupę społeczną, jaką są osoby chore psychicznie. Karol Mikulski, lekarz psychiatra, jeden z bohaterów mojej książki, mówił o nich "najnieszczęśliwsi ludzie na świecie".  

Piszesz zarówno o dorosłych pacjentach, jak i dzieciach.  

Cierpienia dzieci było mi szczególnie trudno opisywać. I czytać o nich. Bo musiałam czytać setki makabrycznych protokołów przesłuchań świadków, gdzie znalazło się o wiele więcej opisów zbrodni, niż się spodziewałam. Opisów naprawdę wstrząsających, na granicy pornografii przemocy, trudnych do uwierzenia. W książce jest oczywiście zaledwie kawałek tego, przez co musiałam przebrnąć, bo pierwotnie zamierzałam opisać historię pięciu szpitali, ale ostatecznie skupiłam się na dwóch - w Gostyninie i Lublińcu.  

Piszesz, że pacjenci szpitali psychiatrycznych to najbardziej stabuizowana grupa ofiar. To samo pisała w "Onych" o homoseksualnych ofiarach nazizmu Joanna Ostrowska. Joanna Talewicz-Kwiatkowska mogłaby pewnie podobnie powiedzieć o Romach/Sinti. Trochę tych najbardziej stabuizowanych grup nam się uzbierało i cieszy bardzo, że w końcu przywraca się w naszym kraju pamięć o nich. 

Rzeczywiście, usłyszałam nawet, że wpisuję się w pewien nurt literatury poświęconej wojennym losom marginalizowanych grup społecznych. Być może tak jest, że w końcu nadszedł w Polsce czas, żeby się nimi zająć. Także dlatego, że to naprawdę ostatni moment, by porozmawiać z uczestnikami tych wydarzeń. Większość z nich nie żyje, została już tylko garstka ostatnich świadków.  

Kalina Błażejowska (Fot. Piotr Dębski)

Prof. Tadeusz Nasierowski powiedział ci wprost, że już nie ma z kim rozmawiać, że nie ma naocznych świadków tych zbrodni. 

Profesor jest psychiatrą i historykiem, najwybitniejszym w Polsce ekspertem w tej tematyce, dlatego zrobiłam z nim pierwszą rozmowę do książki. Zapytał mnie ironicznie, z kim chcę rozmawiać. Z wnukami kuzynów ofiar, jak prokuratorzy z IPN-u? To mnie, zamiast zniechęcić, bardzo zmotywowało do napisania książki. Uparłam się, że na pewno kogoś znajdę. 

I znalazłaś. 

Tak, znalazłam kilka osób, ale nie wszystkie są w książce, bo jak wspomniałam, finalnie wybrałam dwa szpitale. W przypadku jednego skupiam się na zagładzie dorosłych, a w przypadku drugiego na zagładzie dzieci. Najważniejszego bohatera tej drugiej części znalazłam dosłownie na finiszu pracy nad książką, wiele miesięcy po jej napisaniu, czym testowałam cierpliwość moich redaktorów. Ale rozumieli, że tak się nieraz zdarza, więc zaawansowany proces produkcji książki został wstrzymany, a premiera przełożona z wiosny na jesień. Wszystko za sprawą telefonu od ocalonego z Dziecięcej Kliniki Psychiatrycznej w Lublińcu.  

To zacznijmy od początku, czyli końca XIX wieku, kiedy coraz większą popularnością cieszą się idee eugeniczne. 

W których wielu widzi szansę na zaprogramowanie zdrowego społeczeństwa. Dodajmy od razu, że eugenika ma złą sławę dopiero od czasów wojny, a właściwie od powojnia, kiedy podczas procesów norymberskich ujawnione zostają jej konsekwencje. Wcześniej uważa się ją za niezwykle pożyteczną społecznie i praktykuje w wielu krajach - od Stanów Zjednoczonych, przez Szwecję, po Iran i Australię.  

A w Polsce? 

W Polsce odbyło się wiele debat na temat przygotowywanych ustaw sterylizacyjnych, które ostatecznie nie zostały uchwalone za sprawą dużego oporu środowiska psychiatrycznego. Większość wpływowych polskich psychiatrów była temu przeciwna. Być może dlatego, że wcześniej wprowadzono przymus sterylizacji określonych grup społecznych w III Rzeszy i to się rozwinęło na taką skalę, że zaniepokoiło naszych lekarzy. Od 1934 roku do końca drugiej wojny w Niemczech wysterylizowano około 400 tys. osób, które uznano za mogące "zdegenerować rasę": od osób z niepełnosprawnościami do alkoholików. Katalog cech uznanych za niepożądane rozszerzał się i wkrótce objął także grupy rasowe. Zresztą nie tylko w Rzeszy. Pionierką w tej materii była Kalifornia, gdzie masowo sterylizowano Latynosów. W Europie z kolei, nawet w czasach nam współczesnych, sterylizowano Romów. Obecnie przymusowej sterylizacji poddawane są w Chinach Ujgurki. A w większości krajów Unii Europejskiej legalna jest przymusowa sterylizacja osób z niepełnosprawnościami. 

Katalog kartkowy w Czytelni Czasopism Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie – zdjęcie zrobione przez autorkę podczas jednej z wielu kwerend archiwalnych (fot. Kalina Błażejowska) , Wykres temperatury jednego z dzieci zamordowanych na oddziale B Jugendpsychiatrische Klinik Loben, zanonimizowana dokumentacja medyczna przechowywana w Archiwum Państwowym w Katowicach (fot. Kalina Błażejowska) , Opuszczony cmentarz zakładowy szpitala psychiatrycznego w Gostyninie (fot. Kalina Błażejowska)

W III Rzeszy władze szybko wyszły poza sterylizację i zaczęto ludzi mordować. 

Idea komór gazowych pojawia się w Niemczech - warto pamiętać - jeszcze przed nazistami. Również w Wielkiej Brytanii na początku XX wieku entuzjaści eugeniki dyskutują o "komorach śmierci", w których można by uśmiercać chore dzieci, robiąc przysługę - jak uważano - społeczeństwu i samym dzieciom, skracając ich "bezwartościowe życie". Takie myślenie spotęgował wielki kryzys gospodarczy lat 30. XX wieku, kiedy osoby przebywające na stałe w szpitalach i domach opieki zaczęto uznawać za zbyt wielkie obciążenie społeczne i nazywać bezproduktywnymi. A po co utrzymywać bezproduktywnych? W ten sposób ruch eugeniczny rósł w siłę. A potem pojawił się Hitler. 

Przygotowujący eugeniczne podglebie pod Holocaust.  

Była to, można powiedzieć, droga od pomysłu na "komory śmierci" dla chorych do komór gazowych w obozach zagłady z uwzględnieniem innych testowanych metod, jak trucie najpierw tlenkiem węgla, a potem spalinami w specjalnych ciężarówkach, których rury wydechowe były podłączone do szczelnie zamkniętej naczepy z ludźmi. Tak właśnie między innymi mordowano pacjentów z Gostynina. Holocaust pochłonął, jak wiemy, 6 mln Żydów. Jeśli zaś chodzi o liczbę zamordowanych pacjentów szpitali psychiatrycznych, szacuje się, że jest to co najmniej 300 tys. osób, z czego około 20 tys. ofiar w Polsce. Ale to niepełne dane, na pewno ta liczba była wyższa. 

Ofiar mordowanych w oddaleniu, na uboczu. 

Szpitale psychiatryczne w Polsce były zwykle miejscami trudno dostępnymi, oddalonymi od miast, leżącymi gdzieś na uboczu, wśród lasu. Były też nieczęsto odwiedzane. Wszystko to sprzyjało podczas wojny popełnianiu tam zbrodni, o których społeczeństwo nie wiedziało.   

Wiedział za to na pewno personel, także polski, w Gostyninie bardzo przeżywający to, co dzieje się z pacjentami, a w Lublińcu wykonujący żarliwie polecenia Niemców. 

Rola polskich pielęgniarek w Lublińcu była do tej pory pomijana, także w powojennym śledztwie. Nie drążono tematu ich współodpowiedzialności za los dzieci i nie postawiono im w Polsce żadnych zarzutów. Jedna z tych pielęgniarek zmarła tuż przed tym, jak zaczęłam pisać książkę, więc nie miałam okazji z nią porozmawiać. Spóźniłam się, jak zresztą z wieloma innymi świadkami. Ta pielęgniarka, co ciekawe, pracowała w szpitalu w Lublińcu także po wojnie, aż przeszła na emeryturę. Nie poniosła żadnych konsekwencji. 

Wielu by pewnie powiedziało, że one same były ofiarami i musiały wykonywać polecenia Niemców. 

To prawda, mamy tu oczywiście pytanie, na ile one były sprawczyniami, a na ile ofiarami. Ja nie jestem od wydawania wyroków, ale wielu Polaków po wojnie zostało skazanych za współpracę z Niemcami. Nie należały do nich pielęgniarki z Lublińca. Dlaczego? Skoro ci, którzy przeżyli, jak pan Henryk Lelonek, opowiadali, że między zachowaniem polskich i niemieckich pielęgniarek wobec dzieci nie było żadnej różnicy. Zapytałam go, czy Polki były dla dzieci lepsze. Odpowiedział: "Tam nie było lepszych". Jedne i drugie się nad nimi znęcały. 

Zostawmy już te polskie pielęgniarki i zajmijmy się tymi, którzy to wszystko wymyślili i nadzorowali, czyli Niemcami. Większość lekarzy, którzy torturowali pacjentów, przeprowadzali na nich eksperymenty medyczne i w końcu ich mordowali, nie została ukarana. Mało tego, wielu z nich było po wojnie szanowanymi lekarzami w Niemczech. 

Odpowiedzialność ponieśli właściwie tylko ci, których zaraz po wojnie udało się złapać i osądzić w Norymberdze oraz przed trybunałami radzieckimi. Reszta, czyli zdecydowana większość, prowadziła spokojne i wygodne życie w Republice Federalnej Niemiec, bo niemiecki wymiar sprawiedliwości zupełnie się nie kwapił do sądzenia zbrodniarzy. Śledztwa albo nie były podejmowane, albo ciągnęły się bez końca, często były umarzane, procesy rzadkie i karykaturalne. Niemcy, mówiąc krótko, robili wszystko, by kary, jeśli je w ogóle wymierzano, były najłagodniejsze. Wiązało się to z tym, że wiele wysokich stanowisk w aparacie państwowym, w tym również w wymiarze sprawiedliwości, zajmowali w RFN byli naziści, z czego chyba wiele osób nie zdaje sobie nawet sprawy. W Bundestagu w 1951 roku jednogłośnie uchwalono specjalną ustawę, by im to ułatwić, gdyż - jak to uzasadniano - państwo potrzebuje wysokiej klasy specjalistów, w tym lekarzy. To, co ci lekarze robili podczas wojny, okazywało się niejednokrotnie drugorzędne. 

Lubliniec, 1934 r. (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

W Gostyninie pacjentów gazowano w specjalnych samochodach, a ciała wrzucano do masowych grobów. Czy wiemy, ile osób i kogo zamordowano? 

Pracownicy szpitala odtworzyli po wojnie około stu nazwisk zamordowanych pacjentów - częściowo na podstawie zachowanych dokumentów, częściowo na podstawie własnej pamięci. Tak było prawie we wszystkich szpitalach, a potem zebrał to prof. Zdzisław Jaroszewski, który bardzo chciał dokonać całościowej ewidencji ofiar i je upamiętnić. Prosił więc lekarzy z różnych szpitali, by takie listy przygotowano, i wydał je w postaci katalogu w 1989 roku. 

Mimo to miałaś problem z tym, by pisać o wielu ofiarach, używając ich imion i nazwisk.  

Bo z jednej strony nazwiska są udokumentowane, ale gdy łączyłam je z odnalezioną dokumentacją medyczną, już nie mogłam ich podawać, musiałem je więc zanonimizować. W Polsce dane medyczne można ujawniać po stu latach od ostatniego wpisu. W każdym archiwum musiałam więc podpisywać oświadczenia, że zobowiązuję się do nieujawniania tożsamości pacjentów. 

Czyli najpierw tych ludzi zamordowano, a dzisiaj polskie prawo nakazuje dodatkowo zacieranie pamięci o nich?  

Niestety. Dlatego należy sobie zadać pytanie, czy tę dokumentację należy uznać za medyczną, czy raczej za dokumentację zbrodni? Moim zdaniem w wielu przypadkach jest to dokumentacja zbrodni, która powinna być ujawniona, a ofiary pod imieniem i nazwiskiem upamiętnione. W Lublińcu nie leczono dzieci, tylko je tam segregowano na "produktywne" i "nieproduktywne", by te "nieproduktywne" zabijać. 

By tam trafić, wystarczyło się źle uczyć, być lekko krnąbrnym albo moczyć łóżko. 

Rzeczywiście wszystko mogło podpadać pod kategorię "dziecko aspołeczne" albo "psychopatyczne" - od niepełnosprawności fizycznej i intelektualnej do złego zachowania. Często te decyzje były uznaniowe, a nawet zdarzało się, że były dziełem przypadku. Protesty rodziców na niewiele się zdawały, oddanie dzieci do Lublińca zwyczajnie wymuszano. Szacuje się, że umieszczono tam około 1,5 tys. dzieci, do dziś odnaleziono niespełna 300 teczek. Podaje się różne liczby zamordowanych - od 151 do 302. Najdokładniejszą metodą sprawdzenia liczby zabitych dzieci byłaby ekshumacja, ale żaden śledczy, także polski, nigdy o to nie wystąpił. Ciekawe, że IPN ma cały zespół genetyków badających DNA z odnalezionych mogił "żołnierzy wyklętych" - i bardzo dobrze - ale zamordowanymi w Lublińcu dziećmi już się nie interesuje. 

Ile było takich dziecięcych oddziałów? 

Na terenie Rzeszy 37, w tym na terenach dzisiejszej Polski cztery. Oprócz Lublińca - w Kocborowie, we Wrocławiu i w Dziekance. Wszystkie działały bardzo podobnie. Albo były to tylko dziecięce oddziały specjalistyczne, gdzie trafiały dzieci przeznaczone do zabicia, albo dodatkowo miały pododdziały selekcyjne, jak w Lublińcu - tam oceniano, które dzieci zabić, a które mogą się jeszcze przydać. Te wybrane do zabicia dostawały luminal w zawyżonych dawkach, który w ciągu kilku tygodni doprowadzał je do śmierci. Zdarzało się, że niektórzy to przeżyli, jak wspomniany Henryk Lelonek, któremu udawało się wypluwać tabletki. 

Tablice upamiętniające pracowników i pacjentów zamordowanych przez Niemców (fot. Kalina Błażejowska) , Opuszczony cmentarz zakładowy szpitala psychiatrycznego w Gostyninie (fot. Kalina Błażejowska)

Mordowanie pacjentów w tym tzw. schemacie luminalowym było udawaniem leczenia. Po co Niemcy to robili, skoro mogli w biały dzień zamordować każdego? 

To rzeczywiście ciekawe, że pozory stwarzano nie tylko w Niemczech czy Austrii, ale także w okupowanej Polsce. W Kraju Warty - czyli przyłączonej do Rzeszy Wielkopolsce - Niemcy stworzyli coś, co nazwali Centralą ds. Przenoszenia Chorych. Tak naprawdę zajmowała się mordowaniem pacjentów psychiatrycznych i zacieraniem śladów zbrodni. Na jej potrzeby stworzono fikcyjny urząd stanu cywilnego, który wystawiał sfałszowane akty zgonu i wysyłał je do rodzin zabitych. Mało tego, informowano te rodziny, że za odpowiednią opłatą mogą zadbać o groby bliskich na cmentarzach szpitalnych - choć te groby nie istniały, bo ofiary zakopywano w lasach. A po co to maskowanie? Podejrzewam, że Polacy zostali objęci tym systemem z automatu. On wcześniej działał w Rzeszy i został stworzony dla niemieckich obywateli, których władza uważała za niewartych życia. Mordowano ich w tzw. ośrodkach zabijania, rodzinom wysyłano urny z prochami - nieraz przypadkiem dwa razy - i listami kondolencyjnymi. Kiedy informacje o masowej zbrodni przeniknęły do opinii publicznej, wywołały niepokój i oburzenie. Wtedy właśnie wstrzymano akcję T4 (gazowanie w ośrodkach) i zaczęła się "dzika eutanazja". Czyli zabijanie powolne, z pozorami leczenia - podawanie zawyżonych dawek leków, wstrzykiwanie trucizn, głodzenie. 

Chciałabyś, żeby twoja książka doprowadziła w końcu do właściwego upamiętnienia tych zapomnianych ofiar nazizmu? 

Jest to coś, z czego bym się bardzo cieszyła. Chciałabym, żeby w końcu został uchwalony dzień pamięci o zagładzie osób z zaburzeniami psychicznymi, który zresztą jest już dawno wymyślony przez środowisko psychiatrów i historyków skupionych wokół wspomnianego prof. Nasierowskiego. Wybrano nawet datę, 22 września, kiedy doszło do pierwszej udokumentowanej likwidacji pacjentów szpitala psychiatrycznego w Kocborowie. Niestety państwo polskie z jakiegoś powodu na tę inicjatywę nie reaguje, kolejne parlamenty tego nie przegłosowują, choć mamy uchwalonych wiele innych dni pamięci. Nie ma też pieniędzy na porządny pomnik, od lat trwa zbiórka. I teraz spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak jest? I jak to o nas świadczy? 

Autopromocja: książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio >>>

Kalina Błażejowska. Ur. 1987. Reporterka i publicystka. Absolwentka filmoznawstwa i dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 2013-2016 była redaktorką "Tygodnika Powszechnego", z którym wciąż współpracuje. W 2014 r. zdobyła Nagrodę "Newsweeka" im. Teresy Torańskiej dla młodych dziennikarzy, w 2015 została wyróżniona tytułem Dziennikarza Roku Małopolski. W 2014 r. wydała "Uparte serce. Biografia Poświatowskiej", która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Gryfia. Mieszka na zmianę w Krakowie i Barcelonie. 

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, Wysokich Obcasów i polskiej edycji Vogue, gdzie prowadzi także swój queerowy podcast Open Mike. Mieszka w Poznaniu.