
„Napisałam tę książkę, bo nie mogę już znieść naszej ojczyzny, Polski" – informujesz we wstępie. Pomogło?
Tak, pomogło, bo dało mi zupełnie inną perspektywę w patrzeniu na Polskę, na to, co dzieje się w naszym kraju. Przede wszystkim zobaczyłam, że pewne rzeczy, które wydawały mi się niezmienne, przygważdżające, dramatyczne, mogą się zmienić i nie zależy to wcale od polityków, czy szerzej – od ludzi władzy, tylko od nas, zwykłych ludzi – w Kościele i poza nim.
Mnie też, przyznaję, ogarnęła po lekturze twojej książki nadzieja na zmiany, choć jest w niej mnóstwo przygnębiających, wręcz strasznych opowieści.
Chciałam napisać książkę, która da czytelnikom i czytelniczkom jakąś nadzieję, pod warunkiem że sama ją najpierw znajdę. Zaczynałam pisać między nadzieją a beznadzieją. Poczucie rozpaczy brało się oczywiście z tego, co się u nas dzieje, z tego, że coraz mniej można, że kolejne dziedziny życia poddawane są państwowo-kościelnej kontroli. Polska mnie naprawdę przygnębiła i kiedy zaczęłam obcować z irlandzkością, samopoczucie mi się poprawiło. Zobaczyłam też, że wszystko, co się tam w ostatnich latach wydarzyło, wynika z długofalowych, dobrze przemyślanych i zorganizowanych zmian, że to się nie wydarzyło z dnia na dzień. U nas ofiary kościelnej przemocy zwykle występują w pojedynkę albo ktoś inny się wypowiada w ich imieniu. W Irlandii ofiary czy raczej ocaleni postanowili połączyć siły, by ujawnić skalę przemocy i nadużyć.
Irlandia i Polska, jak piszesz, są na zupełnie innych kursach. To, z czego Irlandia się wyswobodziła, u nas jest krok po kroku wprowadzane. Tam zniesiono zakaz aborcji, u nas jej zakazano i kolejne kobiety w ciąży umierają w szpitalach. U nas szczuje się na osoby LGBT+, w Irlandii premierem jest wyoutowany gej Leo Varadkar.
Dodajmy, że są u nas także politycy, którzy snują wizje, jak wspaniale by było w Polsce, gdyby zakazano rozwodów i antykoncepcji. To właśnie kurs na katolicką Irlandię. Dlatego postanowiłam opisać, co dzieje się w kraju, w którym takie wizje wcielono w życie. Irlandia nauczyła mnie jednak, że nawet kiedy kraj obrał kierunek na katastrofę, dobre wiatry mogą go z tego kursu zawrócić. Ale gdy zawieją, trzeba być gotowym, żeby z tej szansy skorzystać. Jeżeli udało się w Irlandii, to dlaczego nie u nas?
W Irlandii, w której było naprawdę strasznie.
Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo. Irlandia była przez dekady więzieniem, w którym zasady dyktował Kościół katolicki. Katolicka utopia, w której nauki Kościoła wpisano w prawo państwowe, a biskupi i urzędnicy zajmowali się bezwzględnym jego egzekwowaniem. Irlandia była państwem, gdzie kobiety, które miały nieślubne dzieci, wysyłano do miejsc odosobnienia. Dzieci po porodzie odbierano matkom, bo też miały zniknąć z publicznego widoku. Oddawano je do adopcji albo wysyłano do szkół przemysłowych, które były rodzajem sierocińców. Kobiety w dniu ślubu zwalniano z pracy, bo od tego momentu musiały zajmować się już tylko domowym ogniskiem. Kontakty homoseksualne między mężczyznami karano więzieniem. W kraju panowała też cenzura, zgodnie z którą wszelkie nieobyczajne, niezgodne z katolicką moralnością treści były zakazane.
Wszystko to trwa do czasów bardzo współczesnych, to nie jest głębokie średniowiecze.
Było wiele punktów zwrotnych, ale prawdziwe wyzwolenie przyniosły tam dopiero lata 90. XX wieku. W Polsce, jak widać i słychać, kościelne postulaty nadal mają się dobrze. To dzieje się tu i teraz, tylko od nas zależy, jak będzie dalej.
Przykład Irlandczyków pokazuje to najlepiej.
Pokazuje, że zmiana jest możliwa, jeśli społeczeństwo będzie jej chciało. W dodatku społeczeństwo uważające się nadal za katolickie – tak dzisiaj określa się dwie trzecie Irlandczyków. Zmiana nie przyszła więc z zewnątrz. To sami katoliccy Irlandczycy zdecydowali w kolejnych referendach, że chcą zmiany fundamentalnych dla ich życia praw: od prawa do przerywania ciąży do równości małżeńskiej. Mało tego, tych zmian chcieli ludzie bez względu na miejsce zamieszkania czy wiek, nie były to decyzje młodych z wielkich miast. Katolickie nauczanie zostało odrzucone międzypokoleniowo, spektakularnie i demokratycznie.
Jak to się stało?
Trzeba wstać z kolan. Irlandczycy byli przygięci do ziemi, a jednak to zrobili.
Niepodległa Irlandia pojawia się na mapie w 1922 roku, chwilę po powrocie na nią Polski.
To niejedyne podobieństwo. Oba kraje są katolickie, oba muszą się zorganizować na nowo, w obu są silne napięcia religijno-narodowościowe, oba są biedne, oba mają wrogów za miedzą – w przypadku Irlandii to Wielka Brytania, która zatrzymała sobie kawałek wyspy, Irlandię Północną, o której zresztą w Polsce wiemy więcej niż o samej Irlandii - republice, niepodległym państwie ze stolicą w Dublinie.
Irlandii, która buduje swoje państwo, opierając się na instytucjach kościelnych.
Kościół może dźwignąć kraj z biedy, bo ma szkoły, szpitale i zapewnia wsparcie dla ubogich. Taka jest przecież w dużej mierze historyczna rola zakonów: kształcić dzieci, leczyć chorych i nieść pomoc potrzebującym. Z tego wszystkiego korzysta młode irlandzkie państwo, oddając całe sfery życia pod kontrolę Kościoła.
Wszystko to brzmi całkiem sensownie w teorii. Praktyka okazała się jednak inna. Kościół współrządził krajem, a w jego instytucjach rozwijały się na skalę masową rozmaite patologie, które można bez przesady określić mianem horroru. Kobiety i dzieci są poniżane, wykorzystywane seksualnie i jako siła robocza, dręczone psychicznie i fizycznie. Jak to było możliwe aż do takiego stopnia?
W Irlandii obowiązywał jeden model życia: rodzina. Kobieta i mężczyzna żyjący w małżeństwie, gdzie ona wychowuje potomstwo, a on zarabia na jej utrzymanie. Jedyną alternatywą dla tego modelu było życie w czystości – w służbie Kościoła lub w życiu świeckim. Wszyscy, którzy wyłamali się z tego modelu, byli grzesznikami i trzeba ich było za to zesłać do czyśćca, żeby odpokutowali swoje grzechy. A więc kobiety, które zaszły w ciążę bez ślubu, i ich dzieci.
A czemu winne są dzieci urodzone przez niezamężną kobietę?
Ich istnienie jest od początku obciążone grzechem, powstały z niepohamowanej żądzy swoich rodziców. Nie mogą być częścią społeczeństwa, w którym dzieci mają prawo się rodzić tylko w małżeństwach. Muszą zostać wyrwane z niemoralnego środowiska, odkupić winy. Chodziło o seks i kontrolę nad nim. Pisałam o tym także w mojej poprzedniej książce „Dzieci księży". Oczywiście jest to tylko część wytłumaczenia kościelnej przemocy, bo jej mechanizmy są złożone i trudno je streścić w dwóch zdaniach.
Dlaczego państwo na to pozwalało?
W Irlandii istniały trzy rodzaje instytucji prowadzonych przez Kościół przy wsparciu państwa: dla kobiet domy matki i dziecka oraz pralnie magdalenek, dla dzieci szkoły przemysłowe. Nawet jeśli państwo wysyłało tam swoich inspektorów i po takich kontrolach powstawały raporty, w których można było na przykład przeczytać, że „dzieci jedzą gorzej niż krowy tutaj", niczego w związku z tym nie robiono.
Dlaczego?
Przyczyn znów jest wiele, a najważniejszą z nich jest ufundowanie niepodległej Irlandii na sojuszu państwa z Kościołem. Krajem rządzą aż do lat 70. XX wieku dwaj mężczyźni – wieczny premier i prezydent Éamon de Valera oraz arcybiskup Dublina John Charles McQuaid. Obaj byli ortodoksyjnymi katolikami. Arcybiskup wzywał do siebie członków rządu i wydawał im polecenia, a prezydent na oficjalnych uroczystościach klękał i całował go w pierścień. Nie znaczy to, że zgadzał się na całkowity dyktat Kościoła, ale wiedział, jak oprzeć się na jego władzy.
Winny jest więc nie tylko Kościół, ale i państwo.
Szukanie winnych to ślepa uliczka, jak mówi w mojej książce Marie Keenan, która prowadzi programy sprawiedliwości naprawczej, czyli szukania sposobów na zadośćuczynienie ofiarom za krzywdy, których doznały. Równie dobrze można powiedzieć, że winne jest społeczeństwo, bo przecież to rodziny odrzucały swoje córki i przyprowadzały je pod drzwi kościelnych instytucji. Musimy więc patrzeć na sprawę szerzej, jak na swego rodzaju system. Zamiast szukać winnych, lepiej jest się wspólnie zastanowić, co się wydarzyło, wziąć na siebie swoją część odpowiedzialności i wprowadzić takie zmiany, żeby to się już nigdy nie powtórzyło.
W przypadku Irlandii nie tylko w konkretnych instytucjach, ale znacznie szerzej.
Bo ofiar jest dużo więcej. Osoby LGBT nie miały przecież żadnych praw. Kobiety musiały zrezygnować z pracy zawodowej, a ich życie było wyznaczane kolejnymi porodami. W Irlandii rodziny z ósemką czy dziesiątką dzieci nie były wcale rzadkością. Mnóstwo ludzi zostało zmuszonych do emigracji. Panujący w Irlandii system powodował więc cierpienie dużej części społeczeństwa.
Przyczynił się do tego również ultrakonserwatywny Jan Paweł II, którego Irlandczycy przyjęli najpierw entuzjastycznie, a potem się okazało, że jego nauczanie było jeszcze dokręceniem śruby.
Jestem pewna, że w moim rozdziale o pielgrzymce papieża do Irlandii odnajdą się ci czytelnicy, którzy pamiętają nastrój polskich pielgrzymek. Irlandczycy - tak jak Polacy - wsłuchiwali się wtedy w każde jego słowo. Co się stało później? Myślę, że niezwykle ciekawe spojrzenie w tej sprawie mają bohaterowie mojej książki, jak choćby Mary McAleese, była prezydentka Irlandii, głęboko wierząca katoliczka, która w dużej mierze poprowadziła Irlandię do zmian, o których rozmawiamy. To ona, kierując się ewangeliczną zasadą „miłujcie nieprzyjaciół swoich", przez lata zabiegała o pokój w Irlandii Północnej i jest jego główną architektką. A kiedy przestała już być prezydentką republiki, zaangażowała się, jako matka geja, w referendalną kampanię na rzecz równości małżeńskiej. McAleese jest jedną z tych osób, które mocno wierzą, że Kościół katolicki można zmienić od wewnątrz, że to jest zadanie dla katolików.
Osób wierzących w tę zmianę, a nawet będących w jej awangardzie, masz w książce więcej.
Jest w niej opowieść Bernadette, która kiedyś została umieszczona w szkole przemysłowej, a teraz pomaga innym ocalonym. Historia Tony’ego, ekskomunikowanego redemptorysty, świetnego kaznodziei, któremu zakazano odprawiać mszy, więc zaczął głosić reformę Kościoła w salkach parafialnych. Historia Toma, profesora socjologii, który napisał bardzo ważną, demaskatorską i ciągle aktualną książkę o tym, jak Kościół katolicki trzyma władzę, czy historia Ailbhe Smyth, która po siedemdziesiątce stanęła na czele kampanii referendalnej dotyczącej zniesienia zakazu aborcji i musiała ułożyć plan, jak ten cel osiągnąć.
Mimo wielu historycznych zmian jedno się nie zmieniło. W Irlandii nadal większość uczniów uczy się w katolickich szkołach.
Ale to są już zupełnie inne szkoły, gdzie ani ksiądz, ani tym bardziej biskup nie powiedzą rodzicom, co mają robić. W programie nauczania nie są przemycane żadne nienawistne treści, wszystko się odbywa w przyjaznej atmosferze. Dzisiaj jest tak, że to Kościół musi zabiegać o katolików, o wspólnotę. Irlandia jest dowodem na to, że Kościół musiał się zmienić, dlatego że zmienili się ludzie, którzy go tworzą.
„Kościół przez wiele lat wygrywał bitwy, ale na końcu przegrał wojnę" – mówi jeden z twoich bohaterów. W Polsce będzie podobnie?
To zależy tylko od nas.
Marta Abramowicz. Ur. 1978. Dziennikarka, badaczka, psycholożka. Autorka książek „Zakonnice odchodzą po cichu" i „Dzieci księży". 27 września nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się jej nowa książka „Irlandia wstaje z kolan".
Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, Wysokich Obcasów i polskiej edycji Vogue, gdzie prowadzi także swój queerowy podcast Open Mike. Mieszka w Poznaniu.