
Stefan Friedmann: Czego pani się chce o mnie dowiedzieć? Czy mam tak zmyślać, żeby się podobało? Bo to potrafię! Moja przyjaciółka, prof. Maria Tarnogórska z Uniwersytetu Wrocławskiego, która uczy na polonistyce twórczego pisania, a "Dialogi na cztery nogi", które pisaliśmy razem z Jonaszem Koftą, porównuje do "Alicji w Krainie Czarów", mawia, że szczerość i prawda nie ma żadnej wartości literackiej. Czy to nie piękne określenie?
Anna Kalita: Intrygujące, ale my się jednak na szczerość, proszę, umówmy, nawet jeśli literacko wywiad na tym straci. Pan wyznaje zasadę, że do niczego w życiu nie należy podchodzić śmiertelnie poważnie, prawda?
Podchodzić należy śmiertelnie, ale nie poważnie. Nie lubię, kiedy zbyt długo jest zbyt poważnie. Jestem człowiekiem radosnym. A jak akurat nie jestem, to staram się być.
Mój stosunek do rzeczywistości idealnie obrazuje cytat z Woody'ego Allena, który w filmie "Miłość i śmierć" sparodiował "Wojnę i pokój". Po przegranej przez Rosjan bitwie jest mnóstwo trupów, które są grzebane w ziemi. Allen, który jest śmieszny jak cholera w tych swoich okularkach, gra ocalałego żołnierza. Przygląda się tym wszystkim trupom i mówi do popa: "To straszne". A pop na to: "Synu, mogło być gorzej!". Na co Woody Allen: "No tak, mógł jeszcze padać deszcz".
Tak właśnie robię przez całe życie. W każdej sytuacji szukam pozytywów. Tylko że sztuka polega na tym, żeby tego nie pomylić z głupotą. Swoim synom zawsze mówiłem: życie to nie jest kaseta wideo. Myśl, zanim zrobisz, bo jak palniesz głupotę, to tego nie cofniesz.
Wiedział pan, co mówi, ponieważ w młodości sam miewał pod górkę. Do szkoły aktorskiej pana nie przyjęli, bo gdy poproszono: "Powiedz coś wesołego", to pan odparował: "Wesołego Alleluja!".
I usłyszałem: "Proszę wyjść!". A przecież nie zdawałem na medycynę ani astronomię, tylko do wariackiej szkoły, gdzie faceta, który tak odbił piłeczkę, powinni przyjąć z otwartymi ramionami. No, ale to była szkoła! Nie szkodzi, że teatralna. A w szkole trzeba się umieć znaleźć, chodzić w kapciach i kłaniać pani dziekan z drugiego piętra, jak ją tylko dostrzeżesz na parterze.
Z egzaminu do łódzkiej szkoły teatralnej również pana odesłali z kwitkiem, ponieważ nie spodobało się komisji, że na pytanie, dlaczego pan nie chciał studiować w Warszawie, odparł pan: "Bo tam jest za wysoki poziom".
Bo mi się wydawało, że to będzie śmieszne.
To jest bardzo śmieszne!
Gdybym pisał skecz, to moja postać tak by właśnie odpowiedziała. Wie pani, ja w tamtym czasie miałem spóźnioną refleksję na własne żarty. "Trzeba było tego nie mówić" – to do mnie dochodziło dopiero po czasie.
W liceum powtarzał pan klasę, a potem też maturę. Zabolało?
Zawstydziło. Sprawiłem tym przykrość rodzicom i dziewczynie.
A jednocześnie w tamtym czasie robił pan już karierę. W kinach wyświetlali film Stanisława Różewicza "Miejsce na ziemi" z panem w roli głównej. A jeszcze wcześniej, kiedy był pan 15-latkiem, cała Polska pana poznała jako Gienka z Matysiaków. Gdyby to słuchowisko kręcili dziś, to byłby pan celebrytą.
Dlaczego pani mówi "gdyby"? Wczoraj byłem na warszawskiej Pradze i szukałem studia, w którym miałem nagrywać audiobook. Szła pani z pieskiem. Zapytałem: "Gdzie jest ulica Ratuszowa?" "O Jezus Maria! Mój ukochany aktor!" "Bardzo mi miło, ale gdzie jest ta Ratuszowa?" "Pojęcia nie mam!".
Chodziło mi o to, że gdyby Matysiakowie debiutowali dziś, to rówieśnicy w liceum codziennie na smartfonach czytaliby kolejne doniesienia o pańskim życiu. Friedmann gwiazda!
W moich czasach nie używało się takich słów. Gwiazdami byli wielcy artyści z Hollywood.
Sodówka panu nie odbiła?
Nigdy! Ja się popularności wstydziłem. Chciałem być normalny. Schować się w tłumie rówieśników.
Nie wierzę. Jeden z bohaterów wspomnianego przez pana Woody'ego Allena w "Zakochanych w Rzymie" mówi tak: "Życie jest bardzo trudne i bolesne bez względu na to, czy jesteś sławny, czy nie. Ale z tych dwóch – lepiej być sławnym". A sam Allen dodaje: "Tak naprawdę złe strony sławy to wyłącznie niuanse".
W moim przypadku te złe strony przejawiały się w tym, jak mnie traktowali nauczyciele. "Myślisz, że jak grasz w filmach, to ci wszystko wolno?", "Sądzisz, że jesteś nie wiadomo kim?".
Czyli nie dość, że pan się nie odnajdował w sztywnych regułach rządzących instytucjami oświatowymi, to jeszcze pedagodzy zagięli na pana parol.
Wyłączając tę kwestię, popularność była przyjemna. Dlaczego nie (śmiech). Hej! Miałem naście lat, widzom się podobałem, w sklepie się zdarzało, że mi ktoś coś sprzedał spod lady.
A rówieśnicy?
Szli do kina na wspomniany film Stanisława Różewicza i potem pytali: "A tę scenę to jak kręciliście?", "A na motorze sam jechałeś?".
Jednak dziewczyna, w której się pan zakochał – a która chodziła w czerwonych rajstopach, co nie licowało z powagą szkoły – dała panu kosza.
Krycha! Mój serdeczny przyjaciel Daniel Olbrychski kazał sobie na rejestracji napisać "Krycha", bo też miał sympatię Krystynę, ale powiedział mi: "Z ciebie to ściągnąłem".
Daniel debiutował w filmie "Ranny w lesie", w którym graliśmy razem. W wywiadach wspomina, że wspaniale koleżeńsko się wtedy zachowałem...
Kiedy reżyser Janusz Nasfeter chciał młodziutkiego Olbrychskiego ustawić i kazał panu pokazać mu, jak powinien zagrać swoją scenę, pan powiedział: "To dla mnie za trudne. Nie potrafię".
A że ja już byłem wtedy aktorem z kilkunastoma filmami w dorobku i Daniel był we mnie wpatrzony, to mówił, że gdybym zagrał tę jego scenę, toby się załamał. Plan zdjęciowy mieliśmy w Augustowie i przyjeżdżała tam do mnie moja narzeczona. Danielowi się spodobało, że w kółko na Krystynę mówię Krycha.
Ile pan miał lat, kiedy poznał swoją przyszłą żonę?
Tyle, co teraz!
Bo wiek to stan ducha, jasne. Czyli ile?
19. Zakochałem się! Trzasnęło i zostało na całe życie.
Co pana tak ujęło w żonie? Że piękna?
I inna! Ona nie wyrażała mną zainteresowania. A inne dziewczyny owszem! Wszystkie się zachwycały. Tylko nie ona. Była dla mnie wyzwaniem. Ja się wcześniej trochę rozdrabniałem na inne koleżanki... Dobre określenie, nie?
Dobre.
A ona to widziała i tylko kiwała głową.
Z politowaniem? Nie chciała być kolejną dziewczyną na krótko?
Szczególnie że nie miała wcześniej miłosnych historii, więc marzyła, żeby pierwszy facet był taki, jak w książce przeczytała albo zobaczyła w filmie.
Chciała romantycznej miłości. Skąd pan wiedział, że kiedy dała panu kosza, to nie był to definitywny kosz?
Musiałem to sprawdzić. I okazało się, że trochę tej romantyczności we mnie było. Kobiety nie należy kupować prezentami.
To banalne jest.
Siebie trzeba sprzedać jak najlepiej! Pokazać z najkorzystniejszej strony. Starałem się w sobie tę stronę znaleźć. Byłem wytrwały. I Krycha dała mi szansę, być może dlatego, że chciała zobaczyć, jaki ja jestem naprawdę, w środku.
Dała panu szansę, ale pan jej nie wykorzystał. Po szkole się rozstaliście, bo na balu maturalnym zostawił pan ją samą i poszedł z chłopakami grać w bilard.
Chyba wypiłem wtedy za dużo wina. Krysia mi wcześniej dużo wybaczała i myślałem, że tak będzie zawsze. A okazało się, że są granice. Wyjechała do Cambridge, gdzie studiowała angielski dla obcokrajowców. Koledzy na to: "Krycha cię zostawiła, ale nie martw się, wróci!". Ale nie tylko koledzy mnie pocieszali. Ja jednak przez cały czas miałem ją w głowie. To uczucie było najmocniejsze.
Pisał pan listy, a kiedy po kilku latach wróciła, oświadczył się pan.
Od razu! Jaki ja byłem przejęty! Wiedziałem, że już nie ma żartów. Że jeśli ona się zdecydowała do mnie wrócić, to już musi być happy end. Ładna ta nasza powieść, ale trochę nudna.
Wcale nie.
Nie? Byłem już wtedy dorosły i miałem podstawy, by proponować kobiecie małżeństwo. Byłem w końcu aktorem dramatycznym!
W Teatrze Współczesnym, w którym występowali tak znakomici aktorzy, że w autobiografii pisze pan, że gdyby miał go porównywać do klubu piłkarskiego, to tylko do Realu Madryt.
Znaleźć się pośród tych wszystkich wielkich artystów to było wielkie przeżycie. A byłoby jeszcze większe, gdyby nie to, że ja wychowałem się wśród aktorów.
Tata Marian był aktorem, a mama Halina - suflerką. Grał pan razem z tatą.
I w teatrze, i w filmach. Od najmłodszych lat grałem. Zawsze byłem jak nie "Stefek", to "Mały". Jan Kobuszewski i Wiesław Gołas zawsze tak na mnie wołali.
Oczy się panu zaświeciły.
Z Wieśkiem Gołasem graliśmy razem w filmach "Tajemnica starego ogrodu" i "Kazimierz Wielki". Ja byłem dla nich zawsze "Mariana syn". Dziecko. Lata mijały, ja już dzieci miałem swoje, a oni ciągle do mnie mówili "Mały" (śmiech).
Starsze pokolenie zwykle lubi wspominać, jak to się dobrze prowadziło, i pobiadolić, że dzisiejsza młodzież rozpasana. Pan ma dokładnie odwrotnie: wspomina, że aktorzy byli kiedyś jak rodzina. Spędzaliście razem mnóstwo czasu. A dziś – pisze pan – młodzi aktorzy wsiadają zaraz po spektaklu na rower albo do auta i wracają do domu.
Signum temporis (łac. znak czasu)! W tamtych czasach praca, odpoczynek i radość się przenikały. To było wyróżnienie, jak starsi aktorzy zaproponowali po przedstawieniu: "No, Stefan, pójdziemy chyba teraz do SPATiF-u?". Usłyszeć takie zaproszenie od pana Czesława Wołłejko? Jezus!
Większość aktorów lubiła moje towarzystwo, dlatego że czekali, co Friedmann znowu wymyśli. Któregoś razu wychodziliśmy nad ranem ze SPATiF-u i poszliśmy na tyły ulicy Wiejskiej, gdzie mieszkał Władysław Gomułka. Zadzwoniłem. Odezwała się może pani Gomułkowa, a może to była służąca? A ja: "Proszę pani! Wyjdzie Wiesiek na podwórko?". I uciekliśmy (śmiech).
Żona nie była o to bujne życie towarzyskie zazdrosna?
Nigdy nie była zazdrosna. Aż takich powodów nie miała... A jeśli coś gdzieś było kiedyś blisko z kimś innym, to po latach mówiła: "A co ty myślisz, że ja nie wiedziałam?".
Nazywa pan zdradę "jedynie chwilową przerwą w wierności".
Krysia była ponad to. Najlepszy dowód, że kiedy studiowała za granicą, ja miałem przyjaciółkę Marysię, która się mną opiekowała. Kotlety schabowe mi na przykład przyrządzała, bo jej tata pracował w Supersamie.
W tamtych czasach taka przyjaciółka to był skarb!
No więc właśnie. Marysia zawsze czuła, że jak Krystyna wróci, to się pożegnamy. I tak się stało, ale proszę sobie wyobrazić, Krystyna i Marysia się od tamtej pory przyjaźnią. Mało! Kochają!
Wspaniałe!
Trzeba być wyjątkową, pewną siebie i swojej pozycji kobietą, żeby tak potrafić! Moja żona taka właśnie jest.
Jak długo są państwo po ślubie?
55 lat.
Jaka jest tajemnica związku z takim stażem?
Synów mamy! Wnuki! Jesteśmy bardzo rodzinni. Ja nadrabiam mój brak rodziny z dzieciństwa. Jestem jedynakiem wychowywanym początkowo przez dziadków…
Mieszkających w Krakowie. Rodzice wyjechali do Warszawy szukać pracy.
A potem, kiedy miałem 14 lat, tata zmienił rodzinę i mama została sama. To znaczy ze mną. Miała też to szczęście, że było obok niej wielu wspaniałych przyjaciół. Najważniejsi to Gustaw Holoubek i Magda Zawadzka, których to moja mama połączyła.
Miał pan żal do ojca, że odszedł?
Początkowo. Z czasem go zrozumiałem. Kochając bardzo mamę, zdałem sobie sprawę, że on się w domu nie spełniał. Był artystą, który znalazł sobie partnerkę malarkę i oszalał z radości.
A czy nie jest tak, że w każdym związku przychodzi moment, kiedy już nie szalejemy z zakochania i można by szukać emocji u boku kogoś innego?
Kiedy jeden etap się kończy, wchodzisz w kolejny! W życiu pojawiają się coraz to nowe okoliczności, do których trzeba się odnieść. I wtedy wiesz, czy cię stać, czy nie stać na to, żeby trwać w tej rodzinie. Ja bardzo szanuję swoją żonę. I słucham się jej. O, sytuacja z dzisiejszego poranka. Spojrzała na mnie: "Chcesz iść na spotkanie z panią z Gazety.pl w tej koszuli? Zdejmuj!". Przebrałem się. "A tak, Krysiu?" "Lepiej, ale ten sweter nie, tamten włóż. No, możesz iść".
No i słynne: "A zęby umyłeś?" (śmiech). Synków już nie ma w domu, więc mnie pilnuje jak szczeniaka. A ja to bardzo lubię. Doceniam tę troskę. I strasznie lubię coś żonie dać.
W liceum to by było banalne, ale teraz już czas na prezenty?
Tak. Najlepiej coś z biżuterii. Lubimy też razem wyjeżdżać. Jezioro Como we Włoszech! Coś wspaniałego! Syn niedawno pojechał tam z żoną i powiedzieli: "Byliśmy w tych samych miejscach co wy!". To jest fajne, bo człowiek ma poczucie kontynuacji w dzieciach. My się podobamy naszym synom.
To musi być satysfakcja!
Z tym że to mama jest dla synów ważniejsza. Jest telefon od syna jednego albo drugiego. Stały tekst: "Daj mamę". "Ale co u ciebie?" "Mama ci powie, daj ją". Potem pytam: "Co chciał Filip?" "Jak się robi zasmażkę, pytał".
Czy 15 zł za truskawki to za drogo, czy kupować? Typowe dylematy, z którymi dorosłe dzieci dzwonią do matek!
Mama zawsze wszystko wie.
Wiek to stan ducha – już to ustaliliśmy. Czy kiedykolwiek życie tak panu dało w kość, że się pan poczuł stary?
Nie. Nawet jak leżałem na kardiologii z wodą w komorze serca i mnie ratowali przed śmiercią.
Kiedy to było?
Dwa–trzy lata temu? Jestem słaby z matematyki. Kilka dni spędziłem w szpitalu i było po wszystkim.
Bo pan jest – jak sam o sobie mówi – w czepku urodzony.
Kiedyś mnie na planie filmowym walnęła w głowę maska samochodu i zemdlałem. Wszyscy byli przerażeni, a ja się otrząsnąłem i nic mi nie było. Nie miałem wstrząśnienia mózgu, nie zgłupiałem. Może wręcz przeciwnie. Zawsze miałem szczęście. Ale wie pani: do szczęścia to trzeba mieć w życiu szczęście.
W którym momencie życia powiedział pan sobie: "Friedmann, doszedłeś do czegoś"? Kiedy był pan z siebie najbardziej dumny?
Jak się urodził pierwszy syn. Filip. Boże jedyny, mam syna! A potem Wojtek. To były niesamowite chwile. A dziś synowie są już dorośli, mają swoje dzieci. Maturę wnuka przeżywałem bardziej niż własną.
A na emeryturę się pan w ogóle nie wybiera, prawda?
Ja jestem emerytem, z tym że emerytem czynnym. Od czasu do czasu dorabiam, zarabiam, kiedy na przykład zagram w serialu, a jak nie dorabiam, to żyję z emerytury i nie mam z tym problemu.
Z zarobkami bywało różnie. Na plan "Na kłopoty... Bednarski" woził pana taksówkarz, który któregoś dnia powiedział: "Panie, ja zarabiam lepiej od pana!".
On się bardzo tym faktem zdumiał. Takie to były czasy. Stawki artystów ustalano w Ministerstwie Kultury. Nie było sensu się z tego powodu denerwować.
O pieniądzach pisze pan, że one nie są najważniejsze, ale bez nich żyje się niewygodnie.
To cytat z Abrahama Goldberga, polskiego przedsiębiorcy, którego poznałem w Australii. Jak stoisz na ulicy, leje deszcz i widzisz, że jedzie wolna taksówka, ale nie masz w kieszeni pieniędzy, żeby zapłacić za kurs, no to jest ci bardzo niewygodnie. Ja i żona zadowalamy się tym, co mamy. Nam wystarczy. Ktoś kiedyś powiedział, że nie można mieć wszystkiego, bo nie byłoby gdzie tego położyć.
Jest pan szczęśliwym człowiekiem?
Bardzo. A dlaczego? Dlatego, że tak się czuję. Że umiem tak się czuć.
Potrafi pan czerpać radość z powtarzalnych, niby-małych rzeczy, jak poranna kawa?
To jest rytuał! Trafił się nam w życiu ten dom na wsi. Ten spokój. Ja bardzo lubię spokój, ciszę. Tylko ptakom pozwalam ją zakłócić. Jeżeli nie gram w filmie czy serialu, to codziennie o 10 robimy kawkę z ekspresu. Siadamy sobie na tarasie z tą kawą i ciastem – moja Krysia piecze doskonałe ciasta – i nie mówimy, że nam jest dobrze. Bo to czujemy. Czujemy, że w zasadzie można już powiedzieć "do widzenia", bo jest się spełnionym.
Woody Allen o śmierci mówi tak: "To nie tak, że boję się umrzeć. Po prostu nie chciałbym być w pobliżu, kiedy to się stanie".
Szmonces! (śmiech) Cudowne, mądre i śmieszne! Ja się coraz mniej boję tego, że kiedyś odejdę. Wnukom mówię, że nawet kiedy mnie nie będzie, to będę z wami.
W swoich rolach.
Kamień na nagrobku się wykruszy, a mnie może będą pamiętać następne pokolenia. Zabili go i uciekł, Bednarski się kłania.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Stefan Friedmann. Współtwórca kultowych kreacji w dawnej radiowej Trójce, m.in. Majstra w "Fachowcach", Globtrotuara w "Ahoj, przygodo!" czy jednego z dwóch rozmówców w "Dialogach na cztery nogi". Życiową podróż odbywał w znakomitym towarzystwie sławnych twórców: Jonasza Kofty, Wojciecha Młynarskiego, Erwina Axera, Andrzeja Wajdy, Jerzego Gruzy, Tadeusza Różewicza, a nawet Wisławy Szymborskiej. Występował na scenach wielu teatrów, w filmach i programach telewizyjnych. Od radiowej rodziny Matysiaków do reżyserowania komedii. A po drodze "Czterdziestolatek", "Zmiennicy", "Lalka", pamiętne sceny w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", "Na kłopoty… Bednarski", reżyser kina akcji z "Poranka kojota" czy Młody Wilk z "Kiler-ów 2-óch", Cienki Bolek, aż po tak lubianego przez widzów Modrego w "M jak miłość". Aktualnie jest reżyserem komedii w Teatrze im. Szaniawskiego w Płocku. Z żoną Krystyną mieszka na wsi pod Warszawą. Jest ojcem Filipa i Wojciecha.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.