Rozmowa
Jacek Blachowski (Fot. Archiwum prywatne)
Jacek Blachowski (Fot. Archiwum prywatne)
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają się nam bardzo zwyczajne

Bardzo trudno się z panem umówić! Pracuje pan siedem dni w tygodniu, do późnego popołudnia. Jest 20, a pan dopiero jest wolny. 

Skończyłem dwie godziny temu, ale kolega został i będzie robił do 22. Za to jutro o 8 ja już będę na zakupach w "sklepie spożywczym", jak nazywamy hurtownię albo market budowlany. Bez materiałów nie mam po co jechać na budowę. A robota musi iść płynnie.

To oczywiste, że klientom zależy na czasie. Ale czy pana to tempo nie wykańcza?

Jak są zlecenia, to trzeba pracować! Dwa kluczowe pytania, które zawsze padają, to: kiedy przyjdę i kiedy sobie pójdę. (śmiech) Klienci oczekują, że robota będzie wykonana dobrze, ale też jak najszybciej. A my też musimy gonić za pieniędzmi, bo cisną ZUS-y. Jak to u nas mówią: ani nie popił, ani nie pośpiewał, ani nie potańczył, tylko co miesiąc te 1700 zł musi oddać państwu.

'Polacy lubią mieć w domu ładnie. I się pokazać. 'Ja mam, a sąsiad nie ma!'' (Fot. pixabay.com)

Od ilu lat siedzi pan w tym biznesie? 

Od dziecka! Dziadek był przedwojennym majstrem budowlanym, tata pracował i na budowie, i w biurze projektów, i "na eksportach", czyli na wielkich budowach we Francji. W zasadzie nigdy się w domu nie mówiło o niczym innym jak o budownictwie. Mam prawie 40 lat stażu pracy.

Jak się zmieniła branża po ’89? 

Przełom lat 80. i 90. to był naprawdę ciężki okres, bo zleceń było mało. Wyjechałem wtedy do pracy do Niemiec. Ale jak rodacy okrzepli w nowej rzeczywistości, to sytuacja wróciła do normy i zlecenia raczej są. Polacy lubią mieć w domu ładnie. I się pokazać. "Ja mam, a sąsiad nie ma!".

Szczególnie w pandemii mieliście chyba eldorado? Sporo się mówiło o tym, że Polacy utknęli w mieszkaniach i rzucili się, żeby je remontować. 

Ale nikt nie mówił o drugiej stronie medalu. Sąsiedzi! Nie jeden czy dwóch, ale zdecydowana większość była na miejscu. Jeden pracował zdalnie, drugi się uczył do egzaminu, a dzieciaki miały zdalne lekcje. A ja za ścianą zaczynam wiercić. Musieliśmy uzgadniać, w jakich godzinach możemy pracować. "Ryjemy tylko między 10 a 12, a potem już tylko roboty ciche". Nasze zlecenia się bardzo rozciągały w czasie. Finansowo wychodziliśmy gorzej niż przed pandemią.

Czyli pan zawsze ma klientów? 

Jak odbieram telefon z pytaniem o termin, odpowiadam: "Mogę do pani przyjść za pół roku". "Dobra. Poczekam". Procentują lata doświadczenia i praktyki.

Powiedział pan, że Polakom zależy, żeby mieć ładniej niż u sąsiada. Powiedzenie "zastaw się, a postaw się" jest ciągle aktualne?

Ale głównie w miastach. Na wsiach na remonty raczej nikt kredytów brać nie musi. Jak rolnik wsadzi obie ręce do kieszeni, to zawsze rolkę banknotów wyciągnie. A pani w mieście co może wyciągnąć? Kredyt we frankach? Ludzie są dziś tak zadłużeni, że nie wiedzą, jak się nazywają. Pieniądze są na wsi. Rolnicy mają dotacje unijne, dopłaty, skup. Wychodzi umorusany facet w kufajce, ale wsiada do ciągnika, który kosztuje milion złotych. Ta jego maszyna jest droższa od dwóch–trzech mercedesów, które stoją na parkingach na tych osiedlach, gdzie wszystko jest na kredyt. 

'Musieliśmy uzgadniać, w jakich godzinach możemy pracować. 'Ryjemy tylko między 10 a 12'' (Fot. pixabay.com)

Wiejskie domy są dziś urządzane luksusowo? 

Zdziwiłaby się pani jak bardzo! Jestem rzeczoznawcą i chodzę na ekspertyzy: błoto na drodze, totalny koniec świata, psy dupami szczekają, ale wchodzę do domu, a tam wyspa w kuchni i schody z marmuru! 

A jak jest w miastach?

Klienci są coraz bardziej roszczeniowi. Ale zacznijmy od tego, jakie mieszkania się dziś kupuje. Jak nowe, to jest rozmowa od kilkunastu tysięcy za metr. A ludzie tracą zdolności kredytowe, więc szukają okazji… 

Rynek wtórny!  

Tak jest. Obowiązuje zasada "im gorsze, tym lepsze". Bo tańsze. Nieraz mieszkanie jest w takim stanie, że trzeba skrobać szpachelką tłuszcz ze ściany! Na takiej robocie jest sajgon: kucie, wyrywanie futryn. Do gołych murów.

Ile kosztuje taki generalny remont?

Około tysiąca złotych za metr kwadratowy. Jak mieszkanie ma 30 m, to sama robocizna będzie kosztowała 30 tys. Kiedy wchodzimy do mieszkania z rynku pierwotnego, jest trochę taniej.  

Niemniej to potężne pieniądze. Każdy, kto się kiedykolwiek urządzał albo remontował mieszkanie, doskonale o tym wie.

Ale nie każdy wie, ile kosztuje mój warsztat pracy! Samochód mam, jak to chłopaki mówią, sznurkami powiązany, sylikonem zaklejony. Byle jeździł. Ale jak się otwierają wrota, to tam jest ponad 150 tys. zł. W narzędziach! Żeby położyć płytkę wielkiego formatu, co teraz architekci preferują – nie dyskutujemy z tym, bo to faktycznie ładnie wygląda – potrzebny jest park maszynowy za minimum 40 tys. zł. Sam odkurzacz kosztuje 3,5 tys. Poziomnice laserowe są po 2 tys. Piły do cięcia, wiertarki, szlifierki! To są potężne pieniądze.

Jednak jestem pewna, że zdarzają się klienci, którzy są cenami zdruzgotani albo próbują kombinować, byle tylko było taniej.

Tacy mówią: "A, wie pan, to tylko ‘pod wynajem’ trzeba odświeżyć". Takich klientów nie biorę. Odpowiadam grzecznie: "Dziękuję bardzo. Takie usługi to nie u mnie".

'Na rynku wtórnym obowiązuje zasada 'im gorsze, tym lepsze'. Bo tańsze' (Fot. pixabay.com)

Dlaczego?

Bo co to za robota? Albo robić solidnie, albo wcale. Niby tylko dziureczka w ścianie? "Komu to przeszkadza?" Po prostu zaszpachlować, a potem pomalować mieszkanie? Ja doskonale znam polskich klientów. Są bardzo wymagający! Minie trochę czasu, klient się przypatrzy i powie: "Niby wszystko ładnie, ale w tym miejscu jest chropowato". Tak się kończy łatanie! Całą ścianę trzeba elegancko zeszlifować, zrobić ładnie i będzie, jak trzeba! Jak to ludziom tłumaczę, najczęściej dwa–trzy dni się zastanawiają, a potem dzwonią: "Dobra. To robimy tak, jak pan mówi".

Powiedział pan, że Polacy są wymagający. Jak bardzo?

Takich klientów jak w Polsce nie ma nigdzie na świecie! No, może w Rosji albo Dubaju. 

Jestem członkiem zarządu Stowarzyszenia Specjalistów Robót Wykończeniowych. Jest nas tysiąc osób. Wszyscy mają papiery mistrzowskie. Chłopaki pracują w różnych krajach – Niemczech, Holandii, Skandynawii, Wielkiej Brytanii – i wszyscy mówią to samo: że na Zachodzie ludzie podchodzą do remontów na zasadzie: po prostu ma być porządnie zrobione. Zwyczajnie. Tam się maluje z wałka. Ma być czysto. I na tym koniec. Dlatego koledzy, którzy pracują za granicą, czasem mnie pytają: "Słuchaj, jak ty tu, w Polsce, z tymi klientami wytrzymujesz? Każdy patrzy, żeby było idealnie gładko, latarkami świecą, ścianę macają, czy jedwabista". Ja z tym nie dyskutuję. U nas są takie standardy i tak trzeba robić!

Pan również pracował za granicą. W Niemczech. Pańskie spostrzeżenia były takie same jak dziś pańskich kolegów?

Tak. W Polsce dom to jest podstawa. Ostoja! Bezpieczeństwo!

Wizytówka!

A Niemiec żyje inaczej niż Polak. Nie przykłada do mieszkania tak wielkiej wagi, bo trochę w nim posiedzi, a już za chwilę bierze katalog TUI, zamyka chałupę, leci na kilka tygodni na Majorkę i wszystko ma w nosie. Tam była – i wciąż jest – popularna raufaza, tapeta do malowania, więc najczęściej się te mieszkania tapetuje. A urządza się solidnie, ale w rozsądnej cenie. Dla Niemców liczą się dwie rzeczy: wygodne łóżko – pod koniec lat 80. potrafili zapłacić za materac nawet 5 tys. marek – i komplet dobrych garnków. A reszta ma być przyzwoita i tyle.

'Ludzie, którzy za ogromne pieniądze potrafią realizować swoje marzenia o luksusowym wnętrzu, wpadają na pomysł, że uda im się zaoszczędzić na wykonawstwie' (Fot. pixabay.com)

Armatura łazienkowa nie jest tak ważnym zagadnieniem, jak to bywa u nas?

Trafiła pani z tą armaturą w dziesiątkę! Klienci o tym nie wiedzą, ale my wieczorami, po skończonej robocie, wymieniamy się z chłopakami informacjami. Rozmawiamy o nich. Wszyscy doskonale wiemy, gdzie w Krakowie czy w Szczecinie są "popaprani klienci" i pod jakie adresy mamy nie wchodzić. Konsultujemy się, doradzamy w różnych sprawach. Któregoś razu dzwoni do mnie chłopak z Warszawy z pytaniem: "Ile mogę wziąć za montaż baterii wannowej?". "No wiesz: 300–400 zł. Zależy". A on mówi: "No tak, ale ja mam takich baterii do zamontowania sześć, a jedna bateria kosztuje 50 tys.". Takie zlecenia to jest ryzyko.

Dlaczego? 

To są właśnie "popaprani klienci". Ludzie, którzy za ogromne pieniądze potrafią realizować swoje marzenia o luksusowym wnętrzu, wpadają na pomysł, że uda im się zaoszczędzić na wykonawstwie. "O! A tutaj na tej baterii zrobił pan ryskę!" – mówią, licząc, że nie zapłacą za montaż. Praca w usługach to nie jest taka prosta sprawa! Różni ludzie łapią się za różne rzeczy bez działalności gospodarczej, bez uprawnień i wobec takich sytuacji są bezradni. Ja mam do 2 mln euro ubezpieczenia OC na roboty wewnętrzne i drugie 2 mln euro na roboty zewnętrzne. 

Wspomniał pan o tych, co pracują na czarno. Każdy zna złotą rączkę, która inkasuje zapłatę, ale faktury nikt nigdy nie widział…

Szara strefa zawsze będzie. Jak przyjdzie sąsiad i podłączy pani pralkę, to co, słoik ogórków mu pani da?

W PRL zawsze się dawało butelkę wódki. Jak w kultowym "Czterdziestolatku": kiedy koledzy Karwowskiego przychodzą mu wybić otwory drzwiowe, to pierwsze co – idą do kredensu i piją.

A u mnie w piwnicy alkohol stoi i stoi! Kiedy mam się niby napić? Jak jutro o 7 rano muszę wsiąść w samochód i pojechać do hurtowni? A pracuję codziennie.

'U nas, jak dzieciaki zakładają rodzinę i trzeba rozbudować dom, to się postawi dodatkowe piętro i chałupa wytrzyma. W Niemczech nie' (Fot. pixabay.com)

Pytam pana o stereotyp pijącego budowlańca również z tego względu, że wciąż w spożywczym o poranku można spotkać robotników w kaskach, którzy kupują setkę i bułkę.

Takich biorą, jak już muszą, do noszenia gruzu co najwyżej. A dla mnie nawet to jest pomyłka. W życiu bym z pijącym człowiekiem nie pracował! Zostawmy ten temat, bo to dziś jest absolutny margines. Ja pani powiem, co jest prawdziwą zmorą budowlańców, kiedy wchodzą na robotę. Architekci! Na dziesięciu może jeden–dwóch ma pojęcie o domkach jednorodzinnych! 

Dlaczego?

Architekci sprzedają – jak my to nazywamy – pobożne życzenia. Często niemożliwe do zrealizowania! Projektuje, że grzejnik zrobimy tuż przy drzwiach. Miejsce jest. Faktycznie by tam pasował. Ale to jest ścianka działowa, która ma tylko 6 cm grubości. Ja w niej nie schowam rur, bo się zawali! Architekci potrafią też wpędzić klienta w niebotyczne koszty! Możliwości techniczne poszły tak do przodu, że dziś zrealizować można praktycznie każdą fantazję…

No więc życzymy sobie wanny w sypialni? 

Takie pomysły się pojawiają, owszem. Tylko że nikt nie myśli o tym, że woda spływa zgodnie z zasadą grawitacji. Pod górkę nie popłynie! Jeśli w tej sypialni nie ma naturalnego spadu, to trzeba wannę postawić na cokole. Architektowi to zaburza koncepcję. Jak słyszę takie narzekania, to się potrafię zdenerwować: "Dobra, to przewiercimy dziurę na dół, do sąsiada, i woda sobie swobodnie popłynie". Ciężko się współpracuje z architektami! 

Rozmawialiśmy o klientach, którzy duże pieniądze wyciągają z kieszeni, o tych, co biorą kredyty i mają duże wymagania. A co z osobami, które ledwo wiążą koniec z końcem? 

Takie zlecenia dają dużą satysfakcję! Trafia się raz na jakiś czas starsza kobieta, która mieszka sama i ma skromną emeryturkę. Mówi: "Odłożyłam na łazienkę". Żeby się zmieścić w kwocie, jaką odłożyła, trzeba pokombinować. W outlecie bywają na przykład końcówki serii kafelków. No to kupujemy dwa metry tych płytek i metr tamtych. Za śmieszne pieniądze: 12–15 zł za metr. Koncepcyjnie trzeba to dobrze pomyśleć, ewentualnie na łączeniu dywanik położyć.  

Nieraz wyjdzie taka fajna łazienka! Jak ktoś spojrzy, to nawet nie rozpozna, że te płytki nie kosztowały 200 zł. 

'Dziadek był przedwojennym majstrem budowlanym, tata pracował i na budowie, i w biurze projektów. W zasadzie nigdy się w domu nie mówiło o niczym innym jak o budownictwie' (Fot. Archiwum prywatne)

A jak taka klientka odbiera robotę, to się potrafi popłakać z radości, że w końcu ma tak ślicznie? 

No pewnie! Ale ja tego nie robię do końca bezinteresownie. Po takiej realizacji często wpada mi sześć–osiem kolejnych zleceń. Cała rodzina się do mnie ustawia w kolejkę! 

Mówi pan, że życzliwość się opłaca. 

Tak! A poza tym na takim zleceniu przychodzi się rano i czeka herbata, są pączki, jest rozmowa sympatyczna. Rodzinna atmosfera. Taka robota cieszy! Inaczej niż u nowobogackich, gdzie są tylko wymagania, ochy i pretensje. Tam się nie ma co patyczkować. Chcecie mieć wszystko najdroższe? To tak robimy i idziemy. Życzliwość działa w obie strony. 

A kto się bardziej angażuje w remont? Kobiety czy mężczyźni? 

Kobiety! Bezdyskusyjnie. Jak mężczyzna może sobie na to pozwolić, to najbardziej lubi dać klucze i powiedzieć: "Pan tu będzie robił, a ja jadę na czas remontu na działkę. A o kolory, wszystkie szczegóły to już proszę pytać żonę". I tyle ja widzę faceta. (śmiech) Coraz częściej zdarzają się też klienci, do których wracam. Kiedyś dom czy mieszkanie się urządzało na wieki wieków. A w tej chwili klienci potrafią zadzwonić po pięciu–sześciu latach. "Będzie remont!"

Zobacz wideo Pionowy Las w mieście. Pomysł na walkę ze smogiem

Wszystko jest jeszcze dobre, ale po prostu chcą mieć nowe? 

Tak jest. Po tych wszystkich latach mam taką obserwację, że dom to jest żywy organizm. Dom rozwija się tak jak rodzina. Najpierw każdy się cieszy, że w ogóle ma jakiś kąt, że jest kuchenka i może się wykąpać.

I ma materac na podłodze!

Prowizorka: jeszcze jakiś stół do tego i człowiek jest szczęśliwy. Potem, jak są dzieciaki, to fajnie, żeby miały swój pokój: zaczyna się rozbudowa, nadbudowa itd. Po czym dzieci wychodzą za mąż, żenią się i zostaje dwoje starszych dziadków w chałupie, która ma 300 m. I każdy się zastanawia, po co mu tyle pokoi? Bieganie po schodach? A jeszcze ogrzanie tego wszystkiego?

Więc sprzedają ten dom młodej parze, która pana wzywa na kapitalny remont.

Na Zachodzie jest inaczej. U nas, jak dzieciaki zakładają rodzinę i trzeba rozbudować dom, to się postawi dodatkowe piętro i chałupa wytrzyma. W Niemczech na przykład nie! Dom jest, jaki jest, i inny nie będzie.

Domy z amerykańskich filmów wyglądają, jakby były z dykty!

Dla mnie to nie są domy, tylko baraki. Jak przychodzi tornado, to wszystkie chałupy zmiata. Tylko nie te, które postawili górale z Polski. Patrząc na amerykańskie osiedle, paluchem można pokazać, gdzie mieszkają Polacy. Bo mają domy porządne! Ale ja wszystko przemyślałem i to nie jest takie głupie. Te budynki, podobnie jak te niemieckie, są liczone na 60, góra 80 lat, bo jak właściciel umiera, to się burzy, chałupa idzie na śmietnik i się stawia nową. A u nas pani dziedziczy mały bunkier! I bywa duży kłopot. Dawniej się upychało jak najwięcej pokoi, teraz się liczy przestrzeń. Co z tym zrobić? Jak to upiększyć? Oczywiście da się. Wszystko się da. Tylko kwestia, jakim kosztem.

A na koniec proszę powiedzieć, czy szewc bez butów chodzi? Jak wygląda sprawa remontów w pana własnym domu? 

(śmiech) Jak się wraca do domu, to niezbyt się chce znowu przebierać w robocze ciuchy i dalej robić! Żona mówi, że sypialnię trzeba pomalować. "Dobra" – odpowiadam. Czekała pół roku, w końcu mówi: "Chyba wezmę fachowca". To pomalowałem w ciągu godziny.  

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>

Jacek Blachowski. Ukończył studia wyższe na Politechnice Łódzkiej. Jest członkiem rady nadzorczej Sektorowej Rady ds. Kompetencji w Budownictwie – organu doradczego przy Ministerstwie Budownictwa. Występuje jako rzeczoznawca. Zasiada w zarządzie Stowarzyszenia Specjalistów Robót Wykończeniowych. Mieszka w Łodzi.   

Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.