
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają się nam bardzo zwyczajne.
Powiedz mi, proszę, czy przed zażyciem leku Polacy konsultują się najchętniej z lekarzem, czy również z farmaceutą? Jesteś "panią magister" czy sprzedawczynią?
Postawy pacjentów rozkładają się mniej więcej pół na pół. Ale wiele zależy od miejsca, w którym się pracuje.
Gdzie ty zaczynałaś?
W Racocie. To mała miejscowość pod Poznaniem. Był 2005 rok. Ja świeżo ukończyłam studia, a w tamtejszej aptece był wakat. Codziennie dojeżdżałam 50 km w jedną stronę. Kiedy zaczęłam pracę, osobiście przyszli mnie powitać wójt oraz kościelny, którego przysłał ksiądz proboszcz, a mieszkańcy przynosili mi swojskie jaja. (śmiech)
Nie mogę przesądzić, czy we wszystkich mniejszych miejscowościach tak jest, ale w Racocie farmaceuci cieszyli się takim samym szacunkiem jak lekarze. Zdecydowana większość pacjentów mówiła do nas właśnie: pani magister/panie magistrze. Od samego początku doskonale się odnajdywałam w swoim zawodzie: znałam mieszkańców z imienia i nazwiska i kiedy tylko wchodzili do apteki, ja już wiedziałam, jakie leki i w jakich dawkach przyjmują.
Na pewno to doceniali, ale taki styl pracy jest możliwy raczej tylko w mniejszych miejscowościach.
Od trzech miesięcy pracuję w warszawskiej aptece, a już mam takich pacjentów, których znam. Ale oczywiście nie wszystkich.
W miastach anonimowość jest zdecydowanie większa.
Po Racocie pracowałam przez kilkanaście lat w Koninie, gdzie awansowałam na kierowniczkę apteki, i tam pierwszy raz zetknęłam się z traktowaniem mnie jak "sprzedawczyni z okienka". Szczególnie po przedstawicielach młodego pokolenia widać, że bywają wręcz zaskoczeni, że my, farmaceuci, mamy wiedzę na temat leków.
Coraz mniejszy szacunek do mojego zawodu wynika też, jak sądzę, z tego, że wśród Polaków powszechny jest pęd do samoleczenia. W internecie sami się diagnozujemy, a potem sami się zamierzamy wyleczyć. Kiedy widzę na przykład, że ktoś używa dużo leków przeciwbólowych, i sugeruję, że dobrym rozwiązaniem problemów byłaby wizyta w poradni leczenia bólu, zdarza się, że słyszę: "Sam najlepiej wiem, co mi pomaga". Może i pomaga, tyle że przewlekłe używanie niektórych leków może wywołać działania niepożądane, począwszy od wrzodów na żołądku. Pacjenci bywają ewidentnie zdziwieni, kiedy próbuję doradzać. Ale oczywiście nie wszyscy!
W Koninie wydarzyła się najbardziej wzruszająca historia w mojej karierze.
Zamieniam się w słuch.
Dość długo przychodziła do mnie dwudziestokilkuletnia kobieta, która leczyła się przewlekle na zapalenie gardła. Wypytałam o objawy, a kiedy pokazała mi węzły chłonne, powiedziałam: "Pani musi natychmiast zgłosić się do onkologa". Chłoniak.
Miała szanse na wyleczenie?
Tak, ale czas odgrywał kluczową rolę, dlatego wielokrotnie przychodziła mi dziękować. Wyzdrowiała, a po jakimś czasie pokazała mi zdjęcia ze swojego ślubu.
Wielka sprawa. Często nie tylko wydajesz leki, ale też rozmawiasz z pacjentami?
Bardzo często. A przynajmniej próbuję rozmawiać, ponieważ bywa tak, że kiedy zaczynam rozmowę, pacjenci odruchowo odsuwają się od okienka.
Ponieważ przyszli po lekarstwo, a nie po poradę.
Doktor Google już wszystko im powiedział.
Mówimy teraz o lekach, na które nie potrzeba recepty. Obserwując koszyki Polaków w aptece, można wywnioskować, że jesteśmy bardzo obolali i bardzo nieszczęśliwi oraz zestresowani.
Pomijając leki ordynowane przez lekarzy, co najczęściej kupujemy?
Leki przeciwbólowe. Mam przekonanie, że w wielu przypadkach można by tego uniknąć. Mówiąc brutalnie, wystarczyłoby się ruszyć. Pytam: "Co panią/pana boli?". "Kręgosłup". "Noga". "A rusza się pan/pani?". "Po pracy jestem już zbyt zmęczona/zmęczony". A przecież gimnastyka czy spacer po lesie mają nie tylko dobroczynny wpływ na nasz kręgosłup, to jest również relaks, który wspaniale wspiera układ nerwowy.
Niestety, z rozmów, jakie prowadzę z pacjentami, wynika, że poza pracą nie zostaje nam sił na nic poza siedzeniem na kanapie.
Poza lekami przeciwbólowymi czego kupujemy najwięcej?
Leków nasennych oraz uspokajających.
Reklamy obiecują, że jedna – dostępna bez recepty i niedroga – tabletka pozwoli nam się wspaniale wyspać, zrelaksować, spojrzeć na świat przez różowe okulary!
Bardzo wiele osób wierzy, że pigułka jest remedium na wszelkie zło.
Od lat nie mam telewizora, a mimo to doskonale wiem, co aktualnie jest reklamowane, dlatego że pacjenci przychodzą i recytują te same teksty.
Media od lat informują, że Polacy są liderami w Europie, jeśli chodzi o konsumpcję suplementów. To prawda? Łykamy je garściami?
Na to wygląda. Popyt jest bardzo duży.
Ale nie krytykuję w czambuł suplementów! Właściwie dobrany może człowieka bardzo wspomóc. W niektórych chorobach suplementacja jest wskazana. Natomiast ja zawsze sugeruję, by poszukać przyczyn objawów, które chcemy zniwelować, wykonać podstawowe badania, zdiagnozować się.
Pewnie często problem leży w tym, że szczególnie dostęp do specjalistów "na NFZ" nie jest łatwy. Powiedz, czego się najbardziej wstydzimy?
Swojej seksualności. Kobiety wstydzą się prosić o globulki na zapalenie pochwy, a mężczyźni bardzo często o leki wspomagające sprawność seksualną proszą…
Ściszonym głosem?
Wskazując palcem! Wiele aptek dostosowuje się do wstydliwych pacjentów, dlatego te preparaty są w gablocie wyeksponowane tak, by łatwo było na nie wskazać. Co nie oznacza, że wszyscy się wstydzą. W walentynki do apteki wszedł mężczyzna, który pod pachą miał czekoladki, w ręku trzymał róże, i powiedział: "Proszę jeszcze viagrę!".
A zdarzają się też tacy pacjenci, którzy wręcz odczuwają potrzebę, by opowiadać o swoich objawach, odczuciach, dolegliwościach.
Farmaceuci, podobnie jak lekarze, mogą odmówić wydania leku, powołując się na klauzulę sumienia.
Nigdy w życiu mi się nie zdarzyło z taką osobą pracować.
Na tabletki na potencję nie trzeba dziś recepty, ale na tabletkę dzień po – owszem. Kto najczęściej je kupuje?
Nastolatki. Przychodzą zawstydzone, spanikowane i dopytują, czy zadziała. Zawsze uspokajam, że przyjęta w odpowiednim czasie tabletka po stosunku jest skuteczna.
A czy widujesz pacjentów, którzy przychodzą do apteki na głodzie? Mam na myśli osoby uzależnione, które połykają tabletki natychmiast?
Tak. Leki przeciwbólowe i na uspokojenie to są te "do wzięcia natychmiast". Zdarzyło się, że przyszła do mnie kobieta i poprosiła, by jej córce nie wydawać leku. A ponieważ pacjentka, o którą chodziło, faktycznie wykupiła ich tyle, że miała zapas, to kiedy następnym razem się pojawiła, udałam, że preparatu chwilowo nie ma. Ale mogła przecież pójść do innej apteki. Nie mam pojęcia, jak się skończyła ta historia.
Przychodziła też do mnie psycholożka, która mówiła wprost: "Innym pomagam, ale sobie nie potrafię". Była uzależniona od leków nasennych i była tego świadoma. Czułam się bezradna.
Mówiłaś o pacjentach, którzy odsuwają się od okienka, kiedy zaczynasz z nimi rozmawiać, ale domyślam się, że wspomniana psycholożka nie była wyjątkiem i wielu pacjentów chce się wyżalić?
Oczywiście! Pacjenci onkologiczni bardzo często zadają sobie pytanie, dlaczego zachorowali. Szczególnie w Koninie znałam historie całych rodzin.
W nowoczesnych aptekach, które się mieszczą w galeriach handlowych, nie ma warunków do takich rozmów.
Są numerki do okienka, jak w banku.
A mnóstwo jest ludzi, którzy sprawiają wrażenie bardzo samotnych i potrzebują rozmowy. Ja to rozumiem, a ponieważ lubię ludzi, to staram się poświęcać im uwagę, okazywać zainteresowanie, ciepło.
Zdarzyło się, że pacjent docenił to tak bardzo, że się zakochał?
Raz. To był młody mężczyzna, który w następstwie traumy po wypadku samochodowym zachorował na schizofrenię. Przełamanie lęku przed jakimkolwiek kontaktem z drugim człowiekiem, w tym przypadku ze mną w okienku, zajęło mu dwa lata.
Na początku, kiedy przychodził zrealizować receptę, stawał oparty plecami o ścianę. A na koniec przynosił słodycze, kwiatki i faktycznie przebąkiwał o zakochaniu. Udało się ustalić, że pozostaniemy na stopie koleżeńskiej.
A czy pacjenci bywają agresywni?
Bywają. Krzyczą, że lekarz źle wypisał receptę, że chcieli więcej opakowań, irytują się, że lek nie jest dostępny od ręki.
Albo jest, tyle że drogi?
To też. Usłyszałam na przykład: "Bogacicie się na ludzkim cierpieniu!". Nie ma jak skomentować takich twierdzeń. Pozostaje milczenie. Nauczyłam się nie brać tego do siebie. Ja nie mam na to żadnego wpływu. Ceny ustala właściciel apteki lub sieci. Pomijając leki refundowane, bo ich ceny są ustalane przez państwo i takie same w każdej aptece.
Mówisz, że pacjenci się irytują, kiedy leki nie są dostępne od ręki. Tak się zdarza bardzo często. Apteki coraz bardziej przypominają drogerie: pełno w nich kosmetyków i wspomnianych suplementów, ale leków na receptę brak.
Ponieważ apteka przestała być dochodowym biznesem…
Apteka nie jest dochodowym biznesem?!
Dlatego że koszty są bardzo wysokie! Kiedy wynajmujesz lokal pod aptekę, cena najmu natychmiast rośnie. Do tego dochodzi zatrudnienie personelu.
Czyli wyłącznie osób z wyższym wykształceniem?
Są również technicy oraz pomoce apteczne, ale część osób musi być po studiach. Dodajmy wymogi sanepidowskie, które musi spełniać lokal. To wszystko są koszty.
Leków na receptę często nie ma, dlatego że apteki boją się robić zapasy preparatów, które mogą się nie sprzedać, a więc przeterminować. A wtedy będzie je trzeba zutylizować, co spowoduje stratę.
Na jedne leki jest moda, na inne od dawna nie. Aż nagle specyfik przeżywa drugie życie, bo akurat pojawiły się wyniki badań, według których świetnie działa w połączeniu z innym lekiem. Nie wypisywano go od dawna, a tu nagle widzę go na wielu receptach.
Jesteśmy też uzależnieni od hurtowni farmaceutycznych, a nie wszystkie preparaty są w nich łatwo dostępne. Bywają produkty reglamentowane, deficytowe. Kiedy apteka zdoła je zdobyć – natychmiast się rozchodzą. Pacjenci zapisują się po nie w kolejce.
Medyczna marihuana to jeden z takich preparatów, prawda? Wiem od chorych i ich rodzin, że bardzo trudno ją zdobyć.
Są na nią prowadzone zapisy.
Pacjenci proszą o rezerwację na różne preparaty, których akurat brakuje. Czasem to konkretne antybiotyki, leki przeciwwirusowe, szczepionki.
Przygotowujecie też leki na zamówienie.
Krople, mazidła – tak.
Pacjenci nie widzą tego, co jest za okienkiem. A tam odbywa się lwia część naszej pracy. Przede wszystkim wydzwaniamy po hurtowniach farmaceutycznych, których w Polsce jest kilkadziesiąt. Czasem trzeba się mocno nagimnastykować, zanim uda się zdobyć dla pacjenta lek.
A poza tym jest do wykonania cała masa mozolnej pracy: trzeba przyjąć towar, zeskanować każdy kod kreskowy, obserwować terminy przydatności leków, które są na stanie, oraz śledzić informacje z Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego.
Co jakiś czas pojawiają się takie, że jakaś seria leku jest szkodliwa.
Więc trzeba ją wycofać. Ale to są rzadkie sytuacje. Trzeba ułożyć towar na półkach, posprzątać aptekę…
Nie ma osoby zatrudnionej specjalnie po to, by sprzątała aptekę?
Czasami nie ma i farmaceuci dostają dodatkowe pieniądze za mycie toalet, okien, sprzątanie półek. Ale mnie to nie przeszkadza. Korona mi od tego z głowy nie spada.
A czy ta praca jest stresująca?
Nie. Wcale.
Ale przecież każdemu może się zdarzyć pomyłka. A jeśli farmaceuta wyda niewłaściwy lek czy też właściwy, ale pomyli dawkę, to może być bardzo niebezpieczne.
To ryzyko jest wkalkulowane w ten zawód, dlatego na koniec dnia każdy kierownik apteki sprawdza wszystkie zrealizowane tego dnia recepty.
Każdą jedną?
Tak. W Koninie mieliśmy każdego dnia około 150 pacjentów, ale oczywiście nie wszyscy realizowali recepty…
Niechby ich było 100.
Dziś to się robi w komputerze, bo mamy e-recepty, niemniej kierownik kontroluje każdą jedną receptę i sprawdza, czy wydany lek zgadza się z tym, co było zapisane.
Zdarzyło ci się kiedyś pomylić?
Mnie nie, ale wyłapałam błąd koleżanki. To było jeszcze w czasach, kiedy lekarze wypisywali recepty własnoręcznie.
Tradycyjne recepty bywały zupełnie nieczytelne. Jak sobie z tym radziliście?
Zwykle w aptece był podział i każdy miał jednego lekarza z przychodni, którego pismo potrafił odszyfrowywać. Konsultowaliśmy się ze sobą, a kiedy nikt nie potrafił odczytać recepty, wtedy dzwoniliśmy do przychodni i dopytywaliśmy, co jest zaordynowane.
Zupełnie szczerze: nie irytowało cię to? Nie miałaś poczucia, że to jest brak szacunku dla was?
Nigdy tak tego nie interpretowałam. Lekarze wiecznie się spieszą, a jak ktoś ma nieczytelny charakter pisma, to przecież nie jego wina.
Wtedy lekarz zapisał odręcznie lek kardiologiczny, który koleżanka pomyliła z lekiem nasennym.
Jak wychwyciłaś ten błąd?
Znałam pacjenta i pamiętałam, że leczy się na serce, ale nawet gdyby tak nie było, do każdej recepty jest dołączany paragon z nazwą wydanego leku. Pomyłki się zdarzają niezmiernie rzadko, a jeśli się zdarzają, wtedy kontaktujemy się z pacjentem i wymieniamy lek.
Zrobiłaś sobie przeszło roczną przerwę w tej pracy. Dlaczego?
Moja apteka w Koninie była pierwszą w Polsce, która zajęła się medyczną marihuaną. Importowaliśmy susz dla pacjentów w ramach tzw. importu docelowego…
Zanim marihuana stała się legalna, pacjent mógł uzyskać od ministra zdrowia specjalną zgodę na sprowadzenie jej z zagranicy. To się zdarzało jednak niezmiernie rzadko.
Zgadza się. A ponieważ to do nas ten import się odbywał, byliśmy obserwowani i kontrolowani tak bacznie, jakby wszyscy, z inspektorami farmaceutycznymi na czele, podejrzewali, że odbywa się u nas nielegalny przemyt. Kosztowało mnie to dużo nerwów.
W pewnym momencie poczułam też, że staję się bardziej sprzedawcą niż magistrem farmacji. Coraz więcej pojawiało się tych szamponów i kremów, o których wspomniałaś. I pacjentów obrażonych, że nie mamy akurat tego jednego, najmodniejszego właśnie w telewizji preparatu z witaminą C.
A jednak wróciłaś.
Odpoczęłam i zatęskniłam do kontaktu z pacjentami. Nawet jak się złośnik trafi, to co? Pogada sobie, ale ja nie muszę się z tego powodu denerwować.
A wielu jest przecież miłych pacjentów. Takich, którzy wchodzą w interakcję, spojrzą na ciebie, uśmiechną się, porozmawiają. Choćby o pogodzie. Bardzo to cenię. Wszyscy lubimy być zauważeni.
A co powiesz młodym ludziom, którzy zastanawiają się nad farmacją? Trudne studia, prawda?
Bardzo trudne. Dużo pamięciówki, dlatego że jest ogrom wiedzy do przyswojenia.
A w dodatku wciąż pojawiają się nowe leki, więc pewnie trzeba się doszkalać również po studiach?
To jest ustawowy obowiązek farmaceutów! Musimy brać udział w kursach i zdobywać określoną liczbę tzw. punktów edukacyjnych. Mnie to bardzo pasuje, ponieważ tak jak inni lubią sobie pooglądać telewizję, tak ja lubię poczytać wyniki badań klinicznych i dowiedzieć się, co się dzieje nowego w świecie nauki.
A zatem powiem tak: jeśli lubisz poszerzać swoją wiedzę i lubisz kontakt z człowiekiem – farmacja to będzie dobry wybór. To jest stabilna branża. W farmacji raczej zawsze będzie praca. W dodatku taka, która może przynosić dużo satysfakcji, kiedy się człowiek potrafi w nią zaangażować, a nie traktować tylko jako zawód.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Małgorzata Wagner. Ukończyła studia magisterskie na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu na kierunku farmacja oraz studia podyplomowe w zakresie badań klinicznych. W Koninie założyła pierwszy w Polsce punkt konsultacyjny leczenia medyczną marihuaną, który był finansowany z budżetu miasta Konina, oraz prowadziła szkolenia w zakresie stosowania konopi dla farmaceutów i lekarzy.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.