
Powiedziała mi pani: mieszkam w Stanach Zjednoczonych już od 20 lat. Dziś, kiedy w Polsce mamy deszczową zimę, szczególnie zazdroszczę pani słońca – w Los Angeles świeci prawie zawsze.
Nie ma dnia, żebym nie zachwycała się tym słońcem. Bardzo doceniam, że tu jestem.
Przez tych 20 lat zagrała pani w kilkudziesięciu filmach. Z której z dotychczasowych ról jest pani najbardziej dumna? Która jest najbliższa pani sercu?
Pestka w filmie Marcina Krzyształowicza "Obława". Weszłam w postać stuprocentowo metodą Stanisławskiego. Na dwa miesiące przed rozpoczęciem zdjęć przestałam wychodzić z domu. Skupiłam się wyłącznie na zrozumieniu decyzji tej dziewczyny, która by ratować życie siostry, wydała Niemcom partyzantów.
Za tę rolę była pani nominowana do Orła w kategorii najlepszej głównej roli kobiecej.
Kolejnym ważnym projektem był film Małgorzaty Szumowskiej "Śniegu już nigdy nie będzie", w którym zagrałam jedną z głównych ról kobiecych – Wikę. Film był pokazywany w konkursie głównym na festiwalu w Wenecji. Był również polskim kandydatem do Oscara.
Wymienia pani polskie produkcje. A choćby w ubiegłym roku zagrała pani między innymi we włoskim thrillerze "To nie koniec" u boku Christophera Lamberta. Za rolę Sarah, której ukochany Max przepadł bez śladu, dostała pani nagrodę dla najlepszej aktorki na festiwalu w Benevento.
By zagrać w "To nie koniec", musiałam odrzucić kilka innych propozycji: we francuskiej produkcji, w której wystąpiłabym u boku Jeana Reno, oraz w filmach angielskim i czeskim. Przez pandemiczny lockdown najpierw produkcje były przesuwane, a następnie terminarze się nałożyły. Ale nie żałuję. Dwa miesiące spędziłam na planie zdjęciowym w Szkocji, towarzyszyły mi moja mama i moja córka Elizabeth. Powstał film, z którego jestem dumna.
Rola Sarah w "To nie koniec" była dla mnie zawodowym wyzwaniem, ponieważ gram tam główną postać, to na niej opiera się cały film. Otrzymałam za nią trzy nagrody aktorskie, również w Sztokholmie oraz Kalifornii.
Thriller "To nie koniec" zdobył na różnych festiwalach na świecie ponad 30 nagród, między innymi za reżyserię oraz dla najlepszego filmu.
A pani ma w związku z tym teraz poczucie: jestem na fali?
Niestety, taki sukces nie oznacza, że od razu przychodzą kolejne propozycje. Co jest frustrujące, dlatego że moją największą ambicją nie jest zdobywanie nagród, sławy czy wystąpienie w filmie, który będzie bił rekordy popularności, ale to, by spełniać się jako aktorka w różnorodnych rolach.
Czy to oznacza, że z zasady nie odmawia pani ról?
Skąd! Odmówiłam mniej więcej 30. Był moment, kiedy polskie media brukowe wytykały mi dosłownie wszystko. Zaszczuły.
Jednym z najważniejszych wydarzeń w mojej karierze było to, że zostałam wybrana do roli krupierki w nakręconym dla HBO serialu "Luck" oscarowego reżysera Michaela Manna. Grałam w tym serialu z Dustinem Hoffmanem! Jedną z czterech żeńskich postaci. Naomi, którą grałam, dotyczył cały odrębny wątek! A polskie media informowały tylko o jednej scenie, w której wystąpiłam topless. Po tym doświadczeniu odrzuciłam między innymi rolę w amerykańskim filmie z Robertem De Niro, a także główną rolę w filmie francuskim.
Ponieważ postaci, które miała pani zagrać, eksponowały seksualność?
Tak. Teraz żałuję, że odrzuciłam te role. Dziś bym się nie przejmowała, czy wywołają kontrowersje, czy nie.
Idąc w stronę światła – w ubiegłym roku spełniła pani jedno ze swoich marzeń i w filmie "Brigitte Bardot cudowna" zagrała Elizabeth Taylor.
Ta rola fizycznie dużo mnie kosztowała. Grałam w niebieskich soczewkach kontaktowych, które mnie uczulały, i w ważącej kilka kilogramów peruce z koralikami. Na planie często głowa mi pękała z bólu. Ale nie narzekałam! Kiedy się dowiedziałam, że Lech Majewski kręci ten film, powiedziałam sobie: Taylor muszę zagrać ja!
Ponieważ kocha pani tę artystkę. Jej imieniem nazwała pani córkę.
A moje życie jest dowodem, że istnieje magia. Kiedy na planie okazuje się, że maluje mnie kobieta, która malowała Taylor do serialu, to jest coś niesamowitego! Przynajmniej raz w miesiącu spotykam kogoś, kto z nią pracował lub się przyjaźnił, i poznaję nowe anegdoty o niej. Takie chwile dodają mi skrzydeł.
Poznałam również dzieci i wnuki Elizabeth Taylor…
W jakich okolicznościach?
Na aukcji charytatywnej, podczas której założona przez Taylor fundacja licytowała jej przedmioty.
W mieszkaniu w Los Angeles mam stół, który należał do Taylor i który mi kompletnie do niczego nie pasuje. (śmiech) A mimo to stoi na honorowym miejscu.
Czasem myślę, że jestem dziewczyną z Polski, która będąc nastolatką, oglądała na VHS-ach filmy z Taylor i marzyła o tym, żeby być aktorką. I udało się! Wierzę, że przyciągamy to, czego bardzo pragniemy. Ja od dziecka wyobrażałam sobie, że będę tu, gdzie jestem teraz.
To piękne móc tak o sobie powiedzieć. Stany Zjednoczone, które – szczególnie w okresie PRL – jawiły się Polakom jako lepszy świat, poznała pani już jako dziecko. W połowie lat 80. całą rodziną przeprowadziliście się za ocean, gdy pani ojciec Dariusz Rosati dostał posadę wykładowcy w Princeton.
Ktoś mógłby powiedzieć: miała dziewczyna szczęście. Szczęście polegało na tym, że wówczas zaczęłam uczyć się angielskiego, a dobra znajomość języka jest podstawą możliwości pracy za granicą. Zwłaszcza w USA.
Jednak generalnie moim życiem nie kieruje szczęście. Kluczowa była i jest ciężka praca: szkoły aktorskie, castingi, praca nad sobą, warsztatem i językami. Gram po angielsku, francusku, rosyjsku, hebrajsku oraz po włosku.
Al Pacino, Robert De Niro, Morgan Freeman, Michael Douglas, Sylvester Stallone – wszyscy byliśmy wychowani na filmach, w których ci wielcy aktorzy grali. Podziwiałam ich od najmłodszych lat. I miałam okazję z nimi pracować! Ale to nie był po prostu fart.
Po Stanach Zjednoczonych całą rodziną przeprowadziliście się na kilka lat do Szwajcarii.
Dlatego jako dziecko bardzo często zmieniałam szkołę. I uciekałam w swój własny świat. Świat filmu.
To nie było tak, że miałam przekonanie, że jestem świetna i Hollywood mi się należy.
Postanowiłam się dowiedzieć, jak aktorkom, które podziwiałam, udało się zajść na szczyt. Biografię Sophii Loren przeczytałam, mając osiem lat!
I kiedy się okazało, że wielkie aktorki chodziły do szkoły filmowej i teatralnej Lee Strasberga, to mając lat 12, powiedziałam rodzicom: "Chcę tam studiować".
I tak też się stało.
Ale wie pani, co mi wtedy odpowiedział tata? "Jak sobie na to zarobisz, to pojedziesz". (śmiech) Dlatego od 13. roku życia grałam w polskich serialach oraz w reklamach, a pieniądze odkładałam na to, by w lecie móc polecieć na kursy językowe na Uniwersytecie Kalifornijskim UCLA, a ostatecznie – by uczyć się aktorstwa w Nowym Jorku.
Na stałe wyjechałam do Stanów 20 lat temu.
Tuż po tym, jak zabłysnęła pani w "Pitbullu".
Nie poleciałam do Stanów po to, żeby beztrosko spacerować po ulicach i czekać, aż się mną ktoś zachwyci i mnie odkryje.
"Pitbull" był pokazywany na festiwalu polskich filmów w Los Angeles. Po pokazie podszedł do mnie menedżer i powiedział, że bardzo mu się podobała moja rola. A kiedy zobaczył, że całkiem dobrze mówię po angielsku, zaproponował mi współpracę. Tak to wszystko się zaczęło.
Złożyłam papiery o zieloną kartę, a pieniądze, które zarobiłam na kontraktach reklamowych w Polsce, pozwoliły mi wynająć kawalerkę. Mieściła się naprzeciwko studia filmowego Warner Bros. Wszyscy aktorzy, którzy przyjeżdżają do Los Angeles w nadziei, że zrobią karierę, wynajmują mieszkanie w tej lokalizacji.
Znajomi, których poznałam podczas festiwalu polskich filmów, pomogli mi w umeblowaniu mieszkania. Bezcenne było to, że służyli mi wtedy radą. Przyjaźnimy się do dziś.
Była pani i jest bardzo pracowita, zdeterminowana. Mam jednak przekonanie, że musiała też pani wierzyć w siebie. Czy jako dziewczynka słyszała pani od mamy i taty: "Weronika! Jesteś przepiękna i utalentowana, świat na ciebie czeka"?
Rodzice nie burzyli mojego poczucia własnej wartości, ale też nie rozpieszczali mnie komplementami. To ja wierzę w afirmację i mówię często mojej córce, że jest wspaniała, mądra, kochana i ważna. I widzę, że to działa! Elizabeth przychodzi ze szkoły i mówi: "Wiesz, mamo, nauczycielka mnie pochwaliła, bo świetnie wykonałam zadanie, dlatego że jestem bardzo mądra. Tak jak mi mówisz". To wszystko, co ode mnie słyszy, dodaje jej sił i chęci, by pracować i stawać się coraz lepszą.
A jeśli chodzi o aktorstwo, moi rodzice bardzo długo mnie obserwowali i myśleli, że mi ta fascynacja przejdzie. Ale też mi nie przeszkadzali. Kiedy mając osiem lat, poprosiłam, żeby mnie zapisali na zajęcia teatralne – zapisali mnie. Potem zdałam do szkoły aktorskiej państwa Machulskich. Momentem, w którym rodzice pogodzili się z moim wyborem, była rozmowa mojej mamy z Haliną Machulską. Na jej pytanie, czy przy wielkiej pasji mam też talent do zawodu aktora, pani Halina powiedziała: "Tak, Weronika ma talent, chętnie ją przyjmiemy do nas na studia".
Ale rodzice uważali też, że powinnam mieć plan B i pomyśleć o studiach na innym kierunku.
Sugestie o planie B wynikały na pewno z troski. Aktorzy często się skarżą, że ten zawód polega na nieustannym czekaniu, czy telefon z propozycją zadzwoni. A pani kiedyś powiedziała, że nie ma na świecie drugiej profesji, w której człowiek tak często przeżywałby odrzucenie.
Ja nie tylko czekam na telefon! Zdarza się, że biorę słuchawkę i sama dzwonię. Natomiast co do odrzucenia – to jest fakt. Właśnie z tej przyczyny, że to jest zawód, w którym niezbędna jest umiejętność przyjmowania odrzucenia, bardzo bym nie chciała, żeby Elizabeth została aktorką.
A w tym zawodzie człowiek na co dzień dostaje informacje, że jest do roli za młody albo za stary, za chudy albo za gruby. I trzeba potrafić to przyjąć bez popadania w nałogi czy rozpacz.
Jak dziś wyglądają castingi?
Jeśli po zgłoszeniu aktora przez agenta reżyser castingu zdecyduje, że aktor może pasować do roli, wysyła scenę, którą należy przygotować. Zazwyczaj to się odbywa w nerwowych warunkach: jest dziesięć stron, których nie tylko się trzeba nauczyć na pamięć – bo to by było proste – ale też trzeba przemyśleć i wczuć się w postać. Ewentualnie jeśli jest to scenariusz, przeczytać go, plus przygotować scenę i samemu ten casting nagrać. Na wszystko są najczęściej dwa dni.
Większe szanse na wygranie castingu mają osoby, które nie muszą wykonywać przyziemnych, codziennych obowiązków rodzinnych. Ja nigdy nie siedzę bezczynnie. Dni mam wypełnione po brzegi. Szczególnie że jestem mamą.
Samodzielną mamą, jak pani o sobie mówi.
Samodzielną mamą, która full time poświęca dziecku. Nie mam niań. Moja mama mi pomaga, kiedy pracuję, ale na co dzień to ja dziecko odwożę do szkoły i na zajęcia dodatkowe i z nich przywożę. Zajmuję się córką w weekendy. Spędzam z nią każdą chwilę. Dlatego bywa tak, że kiedy dostaję casting "na już", to po prostu nie jestem w stanie się do niego optymalnie przygotować.
Powiedziała pani kiedyś, że w pani życiu nie ma splotu szczęśliwych zdarzeń. Że o wszystko musi pani walczyć.
Mnie raczej nic nie przychodziło w życiu zawodowym łatwo. Czasami patrzę na aktorów, w przypadku których łut szczęścia sprawił, że dostali bez trudu lub bez castingów główną rolę u znakomitego reżysera, i myślę: Żeby tak choć raz coś do mnie przyszło bez wysiłku!
Lana Turner, będąc nastolatką, poszła napić się coca-coli do kawiarni nieopodal studiów filmowych. Zobaczył ją łowca talentów, zaprosił na zdjęcia próbne. Reszta jest historią.
Turner zagrała między innymi w słynnym filmie "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy". W czym aktualnie pani gra?
Przygotowuję się do filmu, w którym zagram rolę główną obok Stevena Bauera – polscy widzowie znają go między innymi z filmu "Człowiek z blizną". Bardzo ciekawa rola i bardzo ważny film – o handlu ludźmi. Wygląda też na to, że dołączam do obsady amerykańskiego westernu, co będzie ciekawym wyzwaniem. Poza tym moja agentka omawia z producentami i reżyserami polskie produkcje i mam nadzieję, że przyjdą kolejne propozycje.
Przypomniała mi się rola Louise McVay – żony kapitana Charlesa Butlera McVaya, granego w "Ostatniej misji USS Indianapolis" przez Nicolasa Cage’a. W jednym z wywiadów mówiła pani, że akcja dzieje się na statku podwodnym, więc siłą rzeczy ta pani postać nie występuje na ekranie przez godzinę. Uprzedzając ataki nieżyczliwych osób, o których pani powiedziała, że siedzą przed ekranem ze stoperem w ręku i mierzą czas.
A najśmieszniejsze jest to, że te same osoby potem opowiadają w wywiadach, że tego czy innego aktora spotkali w kawiarni. Wtedy myślę sobie: A ja z tą znaną aktorką czy znanym aktorem grałam w filmie, ale to jest przemilczane.
Zagrałam w kilkunastu międzynarodowych produkcjach. Dwa razy tyle zrobiłam w Polsce. Nigdy – wbrew kłamliwym tabloidowym plotkom – nie zostałam wycięta z filmu. A że bywały małe role? Jasne. U Davida Lyncha w "Inland Empire" zagrałam epizod. Bardzo chciałam zagrać u Lyncha!
Nie dziwię się!
Jestem dumna ze wszystkich swoich ról. I zupełnie szczerze: mało mnie obchodzi, czy są ludzie, którzy liczą mi sekundy na ekranie. Nikt mi nie odbierze tego, że ja na tym planie byłam i zaakceptował mnie wybitny reżyser. Gram z laureatami Oscara w produkcjach, w których nie ma przypadkowych nazwisk. Nawet do mniejszych ról są często dwuetapowe castingi!
Zostawmy hejterów. Podziwiam panią za niezwykłą siłę, dzięki której potrafiła pani podnieść się nawet po bardzo trudnych życiowych doświadczeniach. 10 lat temu miała pani poważny wypadek samochodowy, który na długi czas całkowicie uniemożliwił pani grę.
Nie mogłam pracować przez trzy lata. Najpierw byłam na wózku inwalidzkim, a potem mocno kulałam. A chwilę wcześniej zagrałam w serialu "Luck". Wydawało się, że to był właśnie ten moment, na który każda aktorka czeka. Kiedy się wybija! Kiedy po nią sięgają... Dostawałam oferty świetnych amerykańskich ról, jeden kontrakt był już nawet gotowy. Zostałam zaproszona na casting do kolejnej części "Mission Impossible" oraz miałam grać w serialu z Sharon Stone. To wszystko przepadło. Tamten wypadek przerwał mi karierę na kilka lat. Nie mam co do tego wątpliwości. Do dziś raz w tygodniu muszę się rehabilitować, by móc normalnie funkcjonować.
W mediach niestety pojawiło się wiele nieprawdziwych informacji o tym wypadku oraz o towarzyszących mu okolicznościach, które były i są dla mnie traumatyczne. Nie jest prawdą, że dostałam odszkodowanie od sprawcy wypadku ani że mam zapewnioną rehabilitację, ani że wytoczyłam proces sądowy.
W "Czułej przewodniczce", którą zachwyciło się wiele kobiet, Natalia de Barbaro pisze, że my same bywamy swoimi najgorszymi krytykami. I namawia, byśmy były dla siebie dobre i czułe. Czy pani tak potrafi?
Potrafię. Jestem w takim momencie życia, w którym czuję się ze sobą bardzo dobrze.
Pewnych spraw z przeszłości żałuję, dziś postąpiłabym inaczej, ale to nie zmienia faktu, że jestem dumna, że przetrwałam.
I lubię siebie. Nie mam powodu, żeby siebie nie lubić.
Jakie ma pani zawodowe marzenia?
Poprzeczkę od zawsze stawiam wysoko. W końcu jestem w Hollywood. (śmiech) Moim marzeniem jest dostawać różne, nieoczywiste role, w których mogłabym przebierać. I grać. Cały czas grać w coraz ciekawszych projektach. I mieć czas na przygotowanie do roli! Dziś to jest niestety często bardzo duży problem. Często kręci się parę produkcji naraz i to nie pozwala nam na zagłębienie się w postać i całkowite skupienie na konkretnym projekcie.
Mam wrażenie, że w wielu branżach wszystko strasznie przyspieszyło, ponieważ liczy się głównie zysk.
A ja bym marzyła, żeby było tak, jak w latach 50., 60.! Aktor miał dwa miesiące na przygotowanie się do roli, mógł popracować ze scenariuszem, stworzyć postać, były próby. Tak właśnie pracowałam nad filmem "To nie koniec". W momencie, kiedy weszłam na plan, znałam cały scenariusz na pamięć!
W żadnym z międzynarodowych filmów nie zagrała pani dotąd Polki.
(śmiech) Grałam Francuzkę, Rosjankę, Włoszkę i Wenezuelkę, ale Polki nigdy!
Za każdym razem, kiedy moi agenci się ekscytują, że jest rola Polki do obsadzenia, wiem, że nic z tego nie będzie. Pewnego razu castingowiec spojrzał na moje nazwisko i zdjęcie i powiedział do mojego agenta: "Ona Polką? Chyba sobie żartujesz!".
U którego reżysera lub reżyserki marzy pani, żeby zagrać?
Jednym z moich ulubionych twórców jest na pewno sir Kenneth Branagh, ale jest bardzo wiele osób, u których chciałabym zagrać – i w Polsce, i za granicą. Ostatnio pewna osoba mi powiedziała: "Dobrze, że się odezwałaś, bo obsadzając role w Polsce, myśli się tylko o pięciu aktorkach, które zawsze we wszystkim grają, ale o tobie się nie myśli, bo ty przecież mieszkasz w Stanach!". Mieszkam, ale co z tego? Jeśli jest praca Europie, to wsiadam w samolot, przylatuję i jestem na planie.
A zatem tym wywiadem przekazuję, by polscy twórcy o mnie pamiętali i bym przychodziła im na myśl, kiedy kompletują obsadę.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Weronika Rosati. Dyplomowana aktorka. Ukończyła Lee Strasberg Theatre & Film Institute w Nowym Jorku. Ma na koncie około 60 ról filmowych i teatralnych, grała m.in. u boku Ala Pacino, Sharon Stone, Dustina Hoffmana, Michaela Douglasa czy Sylvestra Stallone. W Polsce zyskała popularność dzięki serialom, takim jak "M jak miłość", "Diagnoza" czy "Czas honoru". Uznanie krytyków przyniosły jej główne role w filmach "Obława", za którą dostała nagrody, i "Pitbull". Mieszka w Los Angeles. Uwielbia stare kino, spacery, podróże oraz amerykańską literaturę.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.