Rozmowa
Ostatnie wydarzenia przekonują nas, że życie to nie ciągłą prosta (Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)
Ostatnie wydarzenia przekonują nas, że życie to nie ciągłą prosta (Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)

Wojna po sąsiedzku i kolejne doniesienia o szalonych działaniach Putina, kryzys na granicy polsko-białoruskiej, pandemia, która przecież się nie skończyła – i wszystko zwieńczone kryzysem ekonomicznym. Jak sobie z tym wszystkim radzić?

Być może reprezentuję nietypowe podejście, ale unikam myślenia, że nasze czasy są szczególnie trudne. Owszem, mierzymy się z poważnymi wyzwaniami, ale te trudności nie są większe niż poprzednich pokoleń.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje

Głód, bieda, wojny – to wszystko jest wpisane w historię ludzkości. Co to oznacza dla nas? Przede wszystkim, że mamy zdolność poradzenia sobie z nimi. To są przeszkody, które człowiek już pokonywał.

Ostatnie 30 lat dla mieszkańców Europy Zachodniej było czasem względnego spokoju. Uznaliśmy więc, że trudności, z którymi mierzyli się nasi przodkowie, nas nie dotyczą. Byliśmy przekonani, że "te czasy już nie wrócą". Może nie będzie z górki, ale raczej prosto. Dziś taka narracja trochę nam przeszkadza. Życie pokazuje, że ciągła prosta nie istnieje.

Dziś wielu z nas boi się o jutro.

Lęk jest uzasadniony, bo właśnie łamie się nasze poczucie bezpieczeństwa. To reakcja na krzywdę, jaka nas spotyka. Wciąż nie tak wielką, bo ta wojna nie dzieje się u nas. Jednocześnie tylko nasza ignorancja sprawiła, że świat wydawał nam się bezpiecznym miejscem. Wystarczy popatrzeć dalej niż na własne podwórko.

Wojny się toczyły, tyle że nie tak blisko. Nie przejmowaliśmy się nimi specjalnie, bo jako ludzie mamy tendencję, by dostrzegać tylko te zdarzenia, które mają na nas bezpośredni wpływ. Było nam dobrze i uwierzyliśmy, że tak będzie zawsze. Młodsze pokolenia mówią: segregujmy śmieci, ograniczmy podróżowanie, jedzmy mniej mięsa, dbajmy o planetę. Zaczynają się zastanawiać nad wspólnotą i poczuciem odpowiedzialności. Pokolenia lat 70., 80. i 90., czyli aktualni dorośli, zastanawiali się raczej, jak wygrać wyścig szczurów.

Targ przy ul. Ruskiej w Lublinie (Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl)

Albo utrzymać na powierzchni – w Polsce w latach wielkich przemian.

Uwierzyliśmy w amerykański sen. Kiedy otworzyły się granice, sądziliśmy, że będzie płynąć do nas tylko rzeka mleka i miodu. Powtarzaliśmy, że wszystko zależy od nas, a chcieć to móc. Zaśmieciliśmy całą ziemię, zupełnie bez refleksji, do czego to może prowadzić.

A dziś stoimy z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia i strachu. Z jednej strony to adekwatna ocena sytuacji. Orientujemy się, że świat jest bardziej skomplikowany, niż nam się wydawało. Z drugiej strony te wielkie oczy to pokłosie naszej ignorancji. Nie przygotowaliśmy się. Wydawaliśmy za dużo, żyliśmy na kredyt.

Przez inflację, zakupy spożywcze wiążą się z coraz większymi kosztami (Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)

Najbardziej boimy się stracić to, na co harowaliśmy przez lata?

Myślę, że tak. Trzeba będzie zmienić styl życia, a to nas boli. Wierzyliśmy, że wartości, do których przywykliśmy, załatwią nam szczęśliwą przyszłość. Tymi wartościami były pieniądze, władza, prestiż, posiadanie dóbr materialnych. Wystarczy spojrzeć na badania socjologiczne, by zobaczyć, że społeczeństwo w ostatnich 30 latach totalnie się zatomizowało.

Co to znaczy?

Ludzie chcieli być samodzielni i samowystarczalni. Ale wartości, na które postawiliśmy w ostatnich dekadach, w obliczu dzisiejszego kryzysu bezpieczeństwa nic nie znaczą. Musimy się nauczyć nowego.

Czyli?

Być z ludźmi, empatyzować z nimi, dbać o wspólnotę, uprawiać wolontariat. Robić rzeczy dla idei. Doskakujemy do wspólnotowych wartości. Wiemy, że one są cenne, ale nie chcemy, żeby były wiodące w naszym życiu.

Do mnie regularnie wraca myśl, że jestem zmęczona. Jak się do tych wszystkich zmian zaadaptować?

Wiele zależy od tego, co społecznie uznajemy za wskaźnik wartości. Każde pokolenie ma taki wskaźnik. Dla kogoś, kto żył w okresie Powstania Warszawskiego, wskaźnikiem wartości było bycie powstańcem. Dziś niektórzy chcieliby, żeby tym wskaźnikiem był "Bóg, Honor i Ojczyzna", ale realnie tym wskaźnikiem wciąż są pieniądze. Bycie zapracowanym wyznacza naszą wartość. A ze wszystkich wyzwań, jakie obecnie nas spotykają, najbardziej przejmujemy się inflacją.

Najbardziej przejmujemy się inflacją (Shutterstock)

Owszem, sytuacja jest beznadziejna. Ale może nam potrzebna, żeby się zatrzymać i zastanowić, jaką hierarchię wartości wyznajemy? Dokąd tak zasuwamy? Czy można zrobić coś inaczej? Ludzie, którzy oddają całe swoje życie za kasę, potem muszą sobie za tę kasę to życie odkupić.

Dużo mówimy dziś o kłopotach zewnętrznych, jak wojna po sąsiedzku czy kryzys ekonomiczny. Ale od lat mamy do czynienia z epidemią depresji i potężną skalą samobójstw wśród dzieci i młodzieży. Zarówno sytuacja zewnętrzna, jak i wewnętrzna pokazuje, że coś niezbyt dobrze wymyśliliśmy sobie to życie. Skupiliśmy się na rzeczach, które nam nie służą.

Prawdziwa zmiana może nastąpić, kiedy zaczniemy społecznie wyznawać w życiu inne wartości. Zastanowimy się: ilu mamy prawdziwych przyjaciół? Ile mamy czasu bez pracy? Ile czasu dla bliskich? Czas to zresztą najważniejsza część nowej definicji bogactwa.

Zgodnie z tą definicją wielu z nas jest dziś biedakami.

W pracy też można znaleźć sens życia, nie chcę jej dewaluować. Natomiast kłopotem jest to, że przez pracę ludzie nie mają czasu robić innych rzeczy, które dają szczęście.

Psycholog Martin Seligman stworzył model PERMA, w którym zawarł pięć elementów dobrego życia. Tam oprócz zawodowych osiągnięć znalazły się pozytywne emocje, budowanie relacji, zaangażowanie i świadomość własnych wartości. My naprawdę potrzebujemy realizować większość z tych elementów, nie tylko jeden.

Są też piękne wyniki badań realizowanych na Uniwersytecie Harvarda przez 75 lat. Okazało się, że jest tylko jedna zmienna, która sprawiała, że ludzie byli zdrowsi i szczęśliwsi. Tą zmienną było posiadanie więzi z innymi osobami. Przy czym nie liczba znajomych, ale jakość bliskich relacji z innymi okazała się najważniejsza.

Niektórych inflacja postawiła w takiej sytuacji, że czasu na życie i pielęgnowanie relacji zostaje bardzo mało. Nadgodziny to konieczność, żeby utrzymać się na powierzchni.

To zupełnie inna sytuacja – nie wybór, lecz konieczność. Jeśli ktoś utrzymuje siebie i dzieci z jednej pensji, nie ma żadnego wsparcia bliskich, a ceny idą w górę jak szalone, to musi pracować więcej. Większość z nas jednak jakiś wybór ma, tylko go nie dostrzega. Po prostu histerycznie boimy się pracować mniej. Wyobrażamy sobie, że jak troszeczkę zwolnimy i nie damy z siebie sto procent, to przegramy w tym wyścigu szczurów. Jak zauważył Zygmunt Bauman, w ponowoczesności wydaje nam się, że aby poruszać się do przodu, musimy biec. A żeby zostać w tym samym miejscu, musimy iść. Jesteśmy przesiąknięci myśleniem, że ciągle bierzemy udział w jakiejś konkurencji.

Już edukacja nas do tego przygotowuje. Ciągle jest coś do zaliczenia, a wystarczy jedna nieuwaga, i już jedynka! Więc żyjemy z tym przekonaniem, że musimy się poruszać, nawet jeśli tego nie potrzebujemy. Nawet jeśli pieniądze za ciężko przepracowane godziny wydamy potem na rzeczy, które wcale nas nie cieszą. Nawet jeżeli wolelibyśmy spędzić popołudnie z własnym dzieckiem, wciąż pracujemy. Wciąż słyszę, że ktoś boi się odmówić szefowi albo nie wziąć kolejnego projektu, bo nie wiadomo, co będzie dalej.

Rodzinne więzi są szczególnie cenne (Adam Stępień/ Agencja Wyborcza.pl)

Bo dalej może być utrata pracy, coraz więcej ludzi się tego obawia.

To jest mechanizm obronny, którego używa nasza psychika. Podobnie jak wysyła się żołnierzy na poligon, żeby poćwiczyli najgorsze sytuacje, jakie mogą ich spotkać, tak nasza psychika wysyła nas w przyszłość. Tam tworzy najgorsze scenariusze, żebyśmy prewencyjnie obmyślili sposób wyjścia z ewentualnych tarapatów. Ten mechanizm pozwolił nam przetrwać.

Nasze mózgi pracują na wysokich obrotach, żeby różne zmienne ze sobą łączyć i wyciągać wnioski. Jeżeli tylko widzą jakieś prawdopodobieństwo niebezpieczeństwa, wysyłają nas w przyszłość i pokazują, co tam się może wydarzyć. Przy czym, żeby nas chronić, mózg lubi przeszacować. Woli przesadzić, niż nie zauważyć niebezpieczeństwa. Warto o tym pamiętać.

Czasem człowiek idzie do sklepu, widzi wyższe ceny i w głowie już zaczyna się galop. Jak to rozbrajać?

Do pewnego momentu musimy uznać, że to rodzaj inteligencji prewencyjnej. Widzę, że cena skoczyła, więc zaczynam zwracać większą uwagę na ceny. A po powrocie ze sklepu rozważam, czy nie warto codziennie wrzucić do słoika jakiegoś piątaka. To nie są zaburzenia lękowe, to nie jest histeryzowanie ani bycie przewrażliwionym. To jest inteligencja, nawet jeśli przy okazji pojawia się trochę niepokoju. Martwiłabym się, gdyby ktoś nie miał tego bufora i mimo galopujących cen nie zaczął się zastanawiać nad swoim stylem życia.

A co, gdy niepokój zmienia się w codzienne napięcie, którego nie sposób się pozbyć? Kiedy przekraczamy granicę normy?

Zaburzenie możemy zobaczyć na trzech poziomach: zachowań, myśli i emocji. Zacznijmy od emocji. Jeżeli mój lęk jest tak duży, że czuję kołatanie serca, nerwobóle, nie mogę spać w nocy, wybudzam się z krzykiem albo śnią mi się koszmary i to mi uniemożliwia codzienne funkcjonowanie, bo nie jestem w stanie pracować, zajmować się dziećmi i realizować innych zadań życiowych, to jest niebezpieczne. Wtedy warto poszukać pomocy – skonsultować się z lekarzem.

Codzienne stresy powodują problemy ze snem (Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)

Drugi poziom to myśli. Jeśli pod wpływem emocji ciągle obmyślam różne strategie przetrwania, jakbym przygotowywała się na wojnę, a moje myśli ciągle krążą wokół abstrakcyjnych katastrof – dziś podnosi się inflacja, być może będzie redukcja etatów, stracę pracę, nie będę miała za co żyć, wejdzie komornik i wyląduję pod mostem – to też jest niebezpieczne. Jeśli te myśli idą tak daleko, warto pogadać z kimś, komu się ufa, i opowiedzieć o swoich wyobrażeniach. Bliska osoba może pomóc w ocenie stopnia ich realności.

Trzeci poziom to zachowania. Jeśli pod wpływem emocji i myśli wrzucam codziennie piątaka do słoika i zapominam o sprawie, to jest zdrowa strategia radzenia sobie. Nasi przodkowie zakopywali słoiki z jedzeniem, my odkładamy pieniądze. Ale jeżeli zaczynam zachowywać się tak, jakby moja katastrofa już się zrealizowała – mam pieniądze, ale kupuję tylko margarynę, chleb i pasztetową, oszczędzam tak, że nie mogę normalnie funkcjonować – to przekraczamy granicę niepokoju. Wtedy warto się zatrzymać i trochę zastanowić.

Co można zrobić z tym niepokojem?

Ze swoimi pacjentami ćwiczę strategię faktów. Kiedy w emocjach, myślach i zachowaniu pojawia się niepokój, pytam: jaki dziś jest dzień i jakie są fakty na dziś? Jest 17 października 2022 roku, jestem bezpieczna, mam pracę, tysiaka na koncie, dzieciaki są zdrowe, mamy gdzie mieszkać, inflacja jest na poziomie 17,2 proc. To są fakty na dziś. Gdybym miała zareagować na fakty, a nie na myśli i emocje, to jak bym zareagowała? Wrzuciłabym piątaka do słoika. Sprowadzanie się do tu i teraz pozwala nam wydostać się z poligonu, na który wysyła nas mózg.

A jeśli to nie działa?

Jest też technika nasilająca paradoksalna. Umów się ze sobą, że codziennie przez godzinę nie zajmujesz się niczym innym, tylko kryzysem i katastrofą przewidywaną w twoim życiu. Przez tę godzinę możesz się zamartwiać, rwać włosy z głowy, płakać, scrollować internet i robić notatki. I rób to codziennie.

Coraz częściej dokładnie analizujemy ceny (Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl)

Po kilku dniach ludzie orientują się, że zwyczajnie nie mają na to ochoty.

Czy to scrollowanie mediów społecznościowych może nam jakoś pomóc, czy tylko nasila nasz lęk?

Opowiem pani historię. W epoce zbieracko-łowieckiej człowiek żył w 50-osobowych grupach. To wtedy zaczęliśmy rozwijać empatię, żeby odróżniać swoich od obcych i bronić tych pierwszych. Od tego zależała możliwość przetrwania. Wtedy mózg nauczył się, że jest określona liczba osób, których twarze, historie i biografie potrafi zapamiętać, żeby móc w swoim plemieniu sprawnie funkcjonować.

Zobacz wideo Czy w pozytywnym myśleniu jest coś złego? Dr Tomasz Stawiszyński w "Rozmowach na lepsze jutro"

Nasze mózgi od tego czasu się nie zmieniły, z tym samym "okablowaniem" funkcjonujemy dzisiaj. Ale powstały media społecznościowe, w których możemy śledzić nie 50, ale tysiące osób. Nasze mózgi tego nie mieszczą. Nie mają jak. Ale generując lęk, zmuszają nas do tego, żebyśmy próbowali zapoznać się ze wszystkimi danymi. Robią to, żebyśmy mogli czuć się bezpieczniej w plemieniu, z którym się identyfikujemy. Dlatego czytamy serwisy informacyjne, oglądamy wielokrotnie te same wiadomości, scrollujemy i sprawdzamy instastories.

Demonstracja pod ambasadą Rosji (Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl)

Przy okazji działają tu dwa mechanizmy: pierwszy każe nam porównywać się z członkami naszego wirtualnego plemienia, drugi każe nam zwracać na siebie uwagę, żebyśmy mogli poczuć przynależność. Jak wstawiam relację i widzę, że ją zobaczyło 500 osób, mam poczucie, że przynależę. Jak zobaczyły dwie, natychmiast czuję, że nie przynależę. Próbuję więc tworzyć bardziej angażujące i uwodzące treści, w których buduję pozory bliskości. Dla przeciętnego Kowalskiego, który nie monetyzuje zaangażowania, te serduszka są istotnym wskaźnikiem przynależności do wielkiego plemienia. Czyli czymś, co łagodzi lęk.

Twórcy aplikacji doskonale o tym wiedzą, dlatego tworzą formaty, w których można dodawać dużo bieżących informacji na swój temat. Im więcej treści, tym bardziej potrzebujemy być na bieżąco. A jeśli nie jesteśmy, czujemy niepokój i wyobcowanie, brakuje nam poczucia więzi. Im większe plemię, tym mniejsze jest to poczucie więzi, a większe poczucie samotności. A im większe poczucie samotności, tym więcej muszę scrollować, żeby poczuć się bezpiecznie.

Błędne koło samotności.

Dokładnie. Samotność to największa choroba dzisiejszych czasów. Ludzie, których spotykam na kursach czy w gabinecie, mówią, że idą na Facebooka czy Instagram, bo czują się cholernie samotni. Szukamy relacji tam, gdzie jest dużo ludzi. A ponieważ relacje w mediach społecznościowych są pozorne, to czujemy się jeszcze bardziej samotni.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje

Pozorne, bo wciąż nam się wydaje, że z wyścigu szczurów mamy więcej niż ze współpracy. Nieustannie się porównujemy i rywalizujemy, a tam, gdzie jest rywalizacja, nie ma miejsca na bliskość. Dlatego jesteśmy cholernie samotni i na tym żerują media społecznościowe. Dają ułudę bliskości, bo ktoś nam powie "cześć, kochani", "cieszę się, że was widzę", "dobrze, że możemy pobyć razem".

Praca nad sobą może poprawić nasze relacje z innymi (Shutterstock)

A potem zwykle chce nam sprzedać coś, za co zapłacimy kolejnymi godzinami spędzonymi w pracy… Jak się przed tym chronić?

Wracamy do tego, o czym rozmawiałyśmy na początku – do wspólnoty. To, co mogę zrobić, to zadać sobie pytanie: co ja mogę dać i mieć w relacji z drugim człowiekiem? Jaką wartością jest ten człowiek w moim życiu? Czy ja w ogóle potrafię budować relacje, czy one są tylko instrumentalne? Czym jest dla mnie przyjaźń? Nad tym trzeba się zacząć zastanawiać.

Dziś wszyscy mówią o rozwoju osobistym, ale zapominamy o tym, że ten rozwój ma nas prowadzić do jednego celu. Tylko jednego. Do lepszych relacji z innymi.

Ludziom się wydaje, że mają się rozwijać osobiście dla siebie. Zapominamy, że nasz rozwój ma też służyć czemuś większemu, czyli społeczności, do której przynależymy. Kultura indywidualizmu nam wmawia, że najpierw trzeba odkryć siebie i być samowystarczalnym. A jak już sobie to wszystko odkryjemy, to nic więcej nam nie będzie potrzebne – to są argumenty sprzeczne z naszą biologią.

Potrzebujemy oksytocyny, czyli hormonu przywiązania. Potrzebujemy czuć, że mamy jakieś plemię, na którym możemy polegać i które nas akceptuje. Ale nie tylko za to, jacy jesteśmy – jak lubi mówić współczesny rozwój osobisty – lecz także dlatego, że jesteśmy w jakiś sposób temu plemieniu przydatni. Nawet jeśli bardzo chcemy być indywidualistami i wolnościowcami, to musimy pamiętać, że najbardziej wolny człowiek w historii, czyli przedstawiciel epoki zbieracko-łowieckiej, bez swojej "pięćdziesiątki" by nie przetrwał.

Joanna Flis. Psycholożka, certyfikowana psychoterapeutka uzależnień i współuzależnienia. Jest też naukowczynią na Uniwersytecie Szczecińskim, pedagożką oraz ekspertką od e-uzależnień.

Maria Organ. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Najchętniej pisze o kobietach i oczekiwaniach społecznych. W wolnych chwilach czyta i tańczy.