Reportaż
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Wyborcza.pl)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Wyborcza.pl)

IGOR, Cedry Wielkie, województwo pomorskie, uczeń LO w Gdańsku, na autobus powrotny ze szkoły czeka co najmniej godzinę:

Po co ludzie mieszkają na wsi? Dlaczego młodzi nie w bursie? Takie pytania słyszę. Staram się tłumaczyć, że nie każdego stać. Niekiedy sytuacja rodzinna nie pozwala. Osoby żyjące w mieście nie znają realiów, z którymi mierzymy się na wsi. Ktoś jedzie do domu 20 minut tramwajem i jest przekonany, że wie, co to znaczy mieć problem z transportem. Tymczasem ja, nie mając jeszcze prawa jazdy, kiedy wracam ze szkoły, muszę czekać na autobus godzinę. Kolejną godzinę jechać. I jeszcze dojść do domu z przystanku, bo na wsi one nie stoją jak w mieście, przy każdym osiedlu. Skupić się na nauce w autobusie, gdzie jest głośno i ciasno? Powodzenia.

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

Jeżdżę z prywatnym przewoźnikiem, bo nie mam wyboru. Ta firma jako jedyna oferuje dojazdy z naszej gminy do Gdańska. Mają monopol, więc odwalają samowolkę. Kiedy rozpoczynali działalność, bilety kosztowały 5 zł, co wydawało się ceną adekwatną za przejechanie 22 km. Ale od tego czasu ceny rosną niemal co miesiąc, a przy okazji dochodzi do absurdalnych sytuacji: wsiadam do autobusu i daję odliczone 8 zł. Na to pani, że jeszcze 20 gr. Zwracam uwagę, że nie informowali o podwyżkach cen. Miałem ze sobą tylko tę odliczoną gotówkę i kartę, którą oczywiście nie da się zapłacić. Prosiłem, żeby mnie zabrała. Mówiłem, że przyniosę jej do domu te 20 gr. Nie zgodziła się. Powiedziała, że nie będzie za mnie dokładać. A to był mój ostatni autobus do domu. Wysiadłem, złapałem tramwaj do przyjaciółki i zadzwoniłem do mamy, żeby po mnie przyjechała.

Dziś za dojazd do Gdańska muszę zapłacić 10 zł i 50 gr. W przypadku biletów jednorazowych nie ma ulgi dla uczniów. Małe dziecko, student i emeryt płacą tyle samo. Bilet miesięczny normalny kosztuje ponad 300 zł, dla uczniów jest ulga 49-procentowa. Cena podstawowa zależy od liczby kilometrów do przebycia. Ale koleżanka ma bliżej niż ja, a do zapłacenia więcej. Nie wiem, może droga bardziej wyboista?

Ona w ogóle ma pecha. Najbliżej ma do przystanku, na którym autobus nie lubi się zatrzymywać. Macha i macha, ale nic z tego. Tam jest zatoczka, z której trudno wyjechać, więc dla kierowców koleżanka jest niewidzialna. Żeby gdzieś dotrzeć, musi zasuwać na inny przystanek. Niezatrzymywanie się to zresztą codzienny problem. Tak jak autobusy widmo, które po prostu nie przyjeżdżają. A przecież niektórzy mają egzaminy zawodowe. Inni, jak ja, maturę próbną. Polegać na autobusach? To by było duże ryzyko. Każdy sobie radzi, jak może, zwłaszcza w ważnych dniach. Mnie wtedy podwozi mama. Jeżdżę z nią coraz częściej.

Koleżanka najbliżej ma do przystanku, na którym autobus nie lubi się zatrzymywać. Macha i macha, ale nic z tego (fot. Archiwum prywatne)

Autobusy są stare, bardzo często się psują, a wtedy trzeba czekać na pomoc drogową. Kiedy pewnego razu silnik zaczął dymić, zapytałem, dlaczego nie postawią autobusu zastępczego. Kierowca powiedział, że nie podstawią, bo takich w ogóle nie ma.

Problemem wykluczenia komunikacyjnego zająłem się w październiku, gdy zaczęło robić się naprawdę nieciekawie. Kursów coraz mniej, a ceny rosły. Już od 2020 roku działam w młodzieżówce Partii Razem. Napisaliśmy listy do pobliskich gmin z prośbą o dostęp do informacji publicznej. Pytaliśmy o budżet na komunikację. Z nielicznych odpowiedzi wynika, że to jest od 200 do 500 tys. zł rocznie. Za taką kwotę można nawiązać współpracę z Zarządem Transportu Miejskiego z Trójmiasta i zorganizować transport z aglomeracji. Gmina musiałaby wyjść z ofertą i zrezygnować z prywatnych przewoźników. Nasz wójt raczej nie jest tym zainteresowany, bo od trzech miesięcy nam nie odpowiedział. Marszałek województwa pomorskiego też nie.

***

W Polsce wykluczonych komunikacyjnie jest prawie 14 mln ludzi. Do więcej niż jednej piątej sołectw nie dociera żaden transport publiczny. – Spotkałam dzieciaki w wieku lat 15–16, które już miały swoje samochody, czekające w garażu na to, aż one zrobią prawo jazdy. Nie wiem, na ile jest to nietypowe zachowanie, ale sporo młodych jeździ autostopem, bo inaczej musieliby długo czekać na autobus lub urywać się z lekcji – mówi Olga Gitkiewicz, autorka książki o transporcie "Nie zdążę".

W Polsce wykluczonych komunikacyjnie jest prawie 14 mln ludzi (fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta)

KINGA, Gdynia, pomorskie, młoda pracująca, w drodze do pracy w Pruszczu Gdańskim przesiada się trzy razy:

Najbardziej się bałam, że zasnę zbyt głęboko i nie usłyszę budzika. Żeby tego uniknąć, spałam przy zapalonym świetle. Babcia, która mieszka piętro wyżej, na wszelki wypadek dzwoniła do mnie o 4.30, bo sama już nie spała.

Autobus mam 5.26, ale może przyjechać przed czasem. Jadę nim na pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej, który odjeżdża o 5.42. Pół godziny później wysiadam na Dworcu Głównym w Gdańsku. O 6.23 łapię busa podstawionego przez pracodawcę. Gdyby nie ten bus, musiałabym wychodzić z domu dużo wcześniej.

Dotąd byłam przekonana, że w Trójmieście jest dobra komunikacja. Mieszkam w Gdyni, do szkoły i na studia miałam niespełna pół godziny tramwajem. To moje pierwsze doświadczenia z tak trudnym dojazdem. Tłukę się tak od połowy września, od kiedy dostałam wymarzoną pracę. Nie ma mnie w domu 12 godzin, choć pracuję 8.

Na początku w drodze powrotnej snułam plany, co zrobię, gdy dotrę do domu. Zakupy, gotowanie, może ćwiczenia? Przekraczałam próg domu i padałam jak mucha. Zamiast pół godziny przesypiałam kilka. Budziłam się przed północą. Wtedy przez kilka chwil toczyło się moje życie. Czytałam książkę, robiłam pranie. Ledwo zaczęłam znów drzemać, była 4.30.

Mam taki luksus, że mogę mieszkać w domu rodzinnym. Mogłabym wynająć coś bliżej pracy, ale musiałabym bulić 1500 zł miesięcznie i pewnie w ogóle nie widziałabym dziadków. Już teraz się mijamy. Rano się spieszę, nie ma mnie cały dzień, wieczorem jestem zmęczona. Czasem tata wpada pogadać, a ja śpię.

Autobus mam 5.26, ale może przyjechać przed czasem (fot. Robert Robaszewski / Agencja Gazeta)

Omija mnie życie towarzyskie, nie mam czasu na spotkania. Znajomi sugerowali, żebym zmieniła zajęcie. Ale mi bardzo zależy na tej pracy. Jestem stylistką włosów i makijażystką. W pracy muszę być tam rano, bo przygotowuję modelki do sesji zdjęciowych. Wcześniej dojeżdżałam malować panny młode na śluby do małych miejscowości w okolicy Trójmiasta. Cedry Wielkie, Cedry Małe – żeby tam się dostać, to dopiero kosmos! Dwa autobusy na krzyż, a z przystanku trzeba iść bardzo daleko. Ale to nie była praca codzienna.

Po pierwszym miesiącu regularnych dojazdów do Pruszcza często budziłam się już z bólem głowy. Szczypały mnie oczy. Wiedziałam, że muszę coś zmienić, bo zaczęłam podejmować mało racjonalne decyzje. Czasem łapałam późniejszą SKM-kę, a z centrum Gdańska do Pruszcza zamawiałam taksówkę. Oszczędności nie miały już znaczenia, gdy byłam w trybie zombi. Jedyne, czego chciałam, to pospać kilkanaście minut dłużej.

Rano zawsze ciśnienie i pośpiech. Wieczna czujność, cały czas gdzieś muszę zdążyć, więc była adrenalina. A gdy docierałam do pracy, napięcie puszczało i przychodził całkowity zjazd. Piłam więc dużo kawy, żeby się trochę przywrócić do pionu. Po dwóch miesiącach ból głowy mnie wykańczał. Tabletki nie pomagały. Trzy dni migreny bez przerwy i  wylądowałam na SOR-ze z górnym ciśnieniem 180. Trudno je było zbić. 25 lat i stan przedzawałowy? Okazało się, że jeśli połączy się zmęczenie, stres i kawę, to przy organizmie wrażliwym na kofeinę tak to się kończy. Przestraszyłam się.

Po dwóch miesiącach od tego incydentu jest lepiej. Odstawiłam kawę. Jeśli mam czas, jem w pracy. Jeśli nie, w pobliżu przystanku kupuję kanapkę i jem po drodze. Zaczęłam dbać o higienę snu. Nie śpię już do północy, ale wciąż nie umiem przetrwać bez drzemki po pracy.

Czasem łapałam późniejszą SKM-kę, a z centrum Gdańska do Pruszcza zamawiałam taksówkę. Oszczędności nie miały już znaczenia, gdy byłam w trybie zombi (fot. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta)

Samochodem przez obwodnicę jechałabym do pracy 40 minut. Ale nie mam samochodu ani prawka, bo boję się prowadzić auto. Najbardziej mnie wkurza, że tą obwodnicą nie jeżdżą autobusy. Bo miałabym raj: 45 minut i jestem w pracy.

***

Osób, które z powodu pandemii mają możliwość pracowania z domu, jest kilkanaście procent. Pozostali muszą jakoś dotrzeć do pracy czy szkół. Tymczasem od początku pandemii w wielu rejonach prywatni, ale nie tylko prywatni, przewoźnicy ograniczali liczbę kursów albo likwidowali połączenia, tłumacząc się właśnie tym, że młodzież nie dojeżdża do szkół, że ubyło pasażerów – mówi Olga Gitkiewicz.

JOWITA, Cezarówka Dolna, śląskie, studentka pielęgniarstwa, cztery godziny dziennie spędza w autobusach:

Rano staram się dopaść pierwsze wolne miejsce i próbuję zasnąć. Wtedy mam pewność, że TO mnie nie złapie. W drodze powrotnej jest gorzej, bo w autobusie jest więcej ludzi. Kiedy mam nieco więcej czasu, idę na wcześniejszy przystanek. Jeśli tam wsiądę, większe jest prawdopodobieństwo, że znajdę miejsce siedzące. Byle oprzeć głowę o szybę i zamknąć oczy. Jest sporo kombinowania, żeby uniknąć wymiotów.

Przychodzą gwałtownie: ostry ból głowy, torsje, zimny pot na czole i mokre plecy. Kiedy pojawiają się mroczki w oczach, to znaczy, że jest źle. Zastanawiam się, czy będę musiała wysiąść po drodze i czekać na następny autobus, czy jednak dotrę na miejsce przesiadki. Zdarzyło mi się prosić starszą panią, żeby wstała i na kilka minut pozwoliła mi usiąść. Była miła, zaproponowała wodę.

Objawy pojawiły się w trzeciej klasie, po dwóch i pół roku dojazdów do technikum. Do dziś codziennie muszę być gotowa na to, że przez kilka godzin będę źle się czuć.

Zdarzyło mi się prosić starszą panią, żeby wstała i na kilka minut pozwoliła mi usiąść (fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Szopienice to peryferie Katowic, 28 km ode mnie. Żeby dotrzeć do tamtejszego technikum, musiałam jechać z dwiema albo trzema przesiadkami. Przez cztery lata wstawałam przed 5.00, żeby dojechać na 8.00. Wieczorem wszystko miałam spakowane, ubrania przygotowane na tip-top, byle pospać kilka minut dłużej. Nawet kawę miałam nasypaną do kubka, żeby rano tylko zalać.

Autobus z mojej wsi odjeżdżał 6.15. Jechałam najpierw 15 minut do centrum Jaworzna. Tam 15 minut czekania. Dalej kolejnym autobusem około 50 minut. Często i tak byłam spóźniona na pierwszą lekcję, bo jeszcze korki i remonty drogowe. Po jakimś czasie nauczyciele już wiedzieli, że nie olewam i nie palę za szkołą, tylko spóźniam się przez autobus. Gdy lekcje zaczynały się później, to i tak nie mogłam pospać. Miałam tylko to jedno połączenie. Ale rano przynajmniej była pewność, że jest kilkanaście minut zapasu i dam radę się przesiąść. Z powrotem było gorzej. Gdy dojeżdżałam na miejsce przesiadki, często okazywało się, że autobus odjechał pięć minut temu. Na kolejny musiałam czekać godzinę.

Zawsze miałam przy sobie leki przeciwwymiotne na receptę. Silne, żeby jak najszybciej zastopować objawy. I coś mocnego na ból głowy. Gdy zaczynało mnie ćmić, to był moment, żeby je zażyć. Na początku nie liczyłam tabletek. Czasem, gdy wracałam do domu, prosiłam rodziców o leki na ból głowy, bo moje się akurat skończyły. Brałam dwie tabletki, robiłam sobie drzemkę. Dopiero wtedy mój stan się normował.

Pewnego dnia rodzice zwrócili mi uwagę, że coś jest nie tak i za dużo tych leków. Może jestem odwodniona? Zrobiłam badania, zadbałam o dietę, przed wyjściem zawsze jadłam, pilnowałam też ruchu i nawodnienia. A jednak nie przechodziło, więc wysłali mnie do neurologa. Po badaniach wyszło, że to choroba lokomocyjna daje takie objawy.

Na pierwszym roku studiów zdecydowałam się na akademik i poczułam ulgę. Nareszcie mogłam się wyspać! Czułam się świetnie, byłam wypoczęta. Mogłam jak człowiek pouczyć się do egzaminów. To było inne życie! Tylko znajomi śmiali się za plecami, że wynajmuję, choć z domu na uczelnię ledwie 30 km. Dojeżdżali mnie, że na pewno chciałam się wyrwać od rodziców. Przecież mogłabym jeździć autem. To były osoby, które miały swój samochód. Nie rozumiały, że dla mnie cholernym ułatwieniem było po prostu nie jeździć i spać dwie godziny dłużej.

Później przyszedł COVID. Do tej pory miałam miejsce w pokoju trzyosobowym. Od kiedy pojawił się wirus, nie można współdzielić pokoju, więc z 300 zł za akademik zrobiło się 900. A na tyle mnie nie stać. Wróciłam więc do autobusów.

Przychodzą gwałtownie: ostry ból głowy, torsje, zimny pot na czole i mokre plecy. Kiedy pojawiają się mroczki w oczach, to znaczy, że jest źle (fot. Archiwum prywatne)

Dziś dojazdy są trudniejsze. Jestem na trzecim roku pielęgniarstwa i mam zajęcia w różnych miejscach. Wstaję po 3.00, lecę na pierwszy autobus, dojeżdżam do centrum Katowic i tam się przesiadam. Na przykład na tramwaj do Bytomia. Gdzie jeszcze? Ruda Śląska, Ochojec, Ligota, Zabrze. To są szpitale, przychodnie, domy spokojnej starości. Opiekę długoterminową robimy w Szopienicach, a jutro wybieram się do Chorzowa. Są też praktyki na oddziale covidowym w Pyrzowicach. Ostatnio, jak wyszłam w niedzielę na nocny dyżur, to wróciłam w środę wieczorem. Tylko żeby się przespać. Potem na zajęcia, więc dalej mnie nie ma.

Chorobę lokomocyjną staram się już przetrzymać bez farmakologii. Nie używam telefonu w czasie jazdy, staram się spać, a przynajmniej oprzeć o coś głowę. Kiedy jadę na stojąco, łapię się czegoś i zamykam oczy. Leki zostawiam na skrajne sytuacje.

***

Część osób, które także w pandemii musiały docierać do miejsc pracy, a byli wśród nich choćby przedstawiciele służby zdrowia, zainwestowała we własny samochód, bo był pewnym środkiem transportu. One pewnie niekoniecznie wrócą do transportu publicznego, który jest często zawodny – tłumaczy Olga Gitkiewicz. – W pandemii liczba pasażerów właściwie każdego środka komunikacji spadła, nawet o kilkadziesiąt procent. W wielu rejonach zlikwidowane połączenia wróciły w ograniczonym zakresie albo i wcale. To takie błędne koło, ale pokazuje, jak pandemia uwypukliła problemy transportu publicznego.

MAGDA, 12 km od miasteczka Brzeg, opolskie, młoda pracująca, do niedawna spędzała cztery godziny dziennie w autobusie i samochodzie:

Jestem pierwszą osobą w rodzinie, która ma prawo jazdy. Zanim je zrobiłam, byłam zależna od rozkładu jazdy. Do liceum mogłam pójść do miasta oddalonego o 12 km albo 40 km, więc wybór był oczywisty.

Mieszkam pomiędzy Wrocławiem a Opolem, ale do Opola mam lepszy dojazd. To było dla mnie kluczowe przy poszukiwaniu pracy. Zatrudniłam się w centrum handlowym. Było na tyle wygodnie, na ile może być wygodne przejeżdżanie 40 km do pracy. Jeździłam samochodem, który dostałam od mamy. Nie była to opcja zbyt ekonomiczna. Praca szybko okazała się niewypałem. Odeszłam. Zahaczyłam się w firmie we Wrocławiu, gdzie pracowała już moja koleżanka. Studia? Tuż po liceum nie czułam się gotowa. Nie miałam też pieniędzy, żeby zamieszkać w innym mieście.

Wydawało się, że dobrze trafiłam. Praca cztery dni w tygodniu w dziale HR, więc bardzo ciekawa, do tego zapewniali posiłki i transport. Tyle że zmiana trwała 10 i pół godziny. Autobus pracowniczy miałam z Brzegu, więc najpierw dojeżdżałam tam pół godziny samochodem, a później półtorej godziny autobusem do Bielan Wrocławskich. Jak miałam zmianę dzienną, wstawałam o 3.30 na autobus o 4.15. Zaczynałam pracę o 6.00, kończyłam o 16.30. W domu byłam na 19.00.

Zobacz wideo Dr Majewski: Elektryczne pociągi już mamy. Stoją na torach, mogą wozić nas i nasze ładunki

Dzień pracy to dzień wycięty z życiorysu. Wstajesz – jedziesz do pracy – pracujesz – wracasz z pracy – jesz – kąpiesz się – idziesz spać. Żeby wyrwać jakąś chwilę dla siebie, sypiałam po cztery albo pięć godzin. Do tej pory jestem uzależniona od napojów energetycznych. Niby miałam trzy dni wolnego, ale jeden z nich w całości poświęcałam na odsypianie. Zostawał mi poniedziałek i wtorek, bo wtedy w pracy wypadały moje weekendy. Niby fajnie, bo można coś załatwić, ale moje życie towarzyskie nie istniało. Tak funkcjonowałam przez dwa lata. Później zaczęło się pojawiać zmęczenie.

Zdarzyło mi się zaspać. Kiedy wiedziałam już, że nie zdążę na autobus, kierowałam się samochodem prosto na autostradę do Wrocławia. Innym razem zatrzymała mnie policja. Rutynowa kontrola, ale 15 minut w plecy i znowu byłam spóźniona na przesiadkę. Własnym autem jechało się wygodniej, no i mogłam słuchać swojej muzyki. Wtedy już pracował ze mną przyjaciel. Znaleźliśmy argumenty, by przesiąść się do samochodu na stałe. Rozpaczliwie chcieliśmy zaoszczędzić choćby odrobinę czasu. Kosztów szczegółowo nie liczyliśmy. Wiadomo było, że jak zaczniemy, to trzeba będzie wrócić na autobus. Dopiero później się okazało, że autostrada i paliwo kosztowały każde z nas 800 zł miesięcznie.

Moment krytyczny przyszedł, kiedy próbowałam pogodzić jakieś plany. Mimo że czas dojazdów się skrócił, nie odczułam tego znacząco. Nadal prowadziłam kalendarz spotkań z bliskimi. Przyjaciółka chciała się zobaczyć, a ja byłam nieżywa albo odpowiadałam, że najbliższy termin mam za dwa tygodnie. Utrzymywałam kontakty właściwie tylko z osobami z pracy. W ciągu trzech lat byłam na trzech randkach. Wcześniej miałam czas na swoje hobby: DIY, artystyczne zajęcia, charakteryzację. W wieku 23 lat – tylko na pracę i dojazdy. Falami zaczęło do mnie docierać, że jestem biedaczką, bo nie mam czasu na życie.

Stałam się bardziej drażliwa w pracy. Nie potrafiłam zignorować rzeczy, które potencjalnie ignorować powinnam. Zmęczenie powodowało nerwowość. Do domu wracałam tak wypruta, że jedyne, na co miałam ochotę, to siąść i płakać. Marzyłam, żeby móc decydować o tym, jak spędzam choćby kilka godzin dziennie.

Odeszłam trzy miesiące temu. Znalazłam pracę fizyczną w okolicach Brzegu. Na początku trudno mi było nawet o tym pomyśleć. Jednak okazało się, że jak odliczyć koszty transportu, to zarobię tyle samo, zaoszczędzę za to sporo czasu. Dziś dojazd do pracy i z powrotem zajmuje mi maksymalnie godzinę. Czuję się jak królowa życia, bo rano mogę spokojnie wypić kawę. Osiem godzin pracy, godzina dojazdu i 15 godzin dla siebie – na początku nie mogłam w to uwierzyć! Nawet jak prześpię 10 godzin, to wciąż pozostaje mi pięć, podczas których mogę zrobić tyle rzeczy! Pojechać na zakupy, iść do fryzjera i spotkać się ze znajomymi. Wróciłam do swoich pasji, wybrałam też studia. Nagle mam milion możliwości! Czuję, że znowu żyję. Nie wiem, jak przetrwałam ostatnie lata. Jak to zniosłam. Nie wiedziałam, że może być inaczej.

***

– Z badań zespołu Michała Wolańskiego z SGH wynika, że około 30 proc. młodych ludzi wybiera szkołę średnią nie ze względu na zainteresowania, kompetencje, marzenia czy ambicje, tylko ze względu na możliwość dotarcia do niej. Innymi słowy, idą do tej szkoły, do której mogą dojechać. To są badania opublikowane w roku 2016, ale nie sądzę, żeby ten procent znacząco zmalał – mówi Olga Gitkiewicz.

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

Maria Organ. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Chętnie śledzi trendy społeczne i słucha prawdziwych historii. Najczęściej pisze o bliskości i odwadze w czasach internetu. W wolnych chwilach promuje równouprawnienie czucia i myślenia, czyta i tańczy.