
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja".
***
Po co nam podział na pokolenia? Przeczytałam ostatnio – u jednego z milenialsów – że to rodzaj horoskopu socjologicznego, który nie przystaje do rzeczywistości.
Dorota Peretiatkowicz, socjolożka: Trochę przewrotnie zacznę od biologii. Każdego dnia nasz mózg zalewa ogrom informacji. Aby móc je przetworzyć i się nie wykończyć, mózg wykształcił zdolność tworzenia skrótów myślowych, które nazywamy stereotypami. Często postrzegamy je negatywnie, ale faktycznie stereotypy pomagają nam funkcjonować. Upraszczają złożony świat. Dzięki nim oszczędzamy czas i energię, bo nie musimy za każdym razem drobiazgowo analizować każdej sytuacji. Wie pani, z czym nasz mózg ma teraz największy problem?
Z czym?
D.P.: Z osobami po operacjach plastycznych. Mają twarze tak odmienione, że nie potrafimy określić, ile mają lat. A w związku z tym nie wiemy, jakimi kodami kulturowymi się posługują i jak się z nimi komunikować. Ratujemy się, szukając zmarszczek na szyi, bo nasz mózg po prostu porządkuje ludzi według wieku.
Może komunikowanie się z szacunkiem niezależnie od wieku by pomogło?
D.P.: Z pewnością! Ale takie porządkowanie informacji przez mózg nie służy wyłącznie temu, by wiedzieć, komu mówić "dzień dobry", a komu "cześć". Ono pomaga nam w budowaniu własnej tożsamości i wspólnoty.
Jedno i drugie nie idzie nam ostatnio najlepiej. I chyba nie jest to kwestia medycyny estetycznej.
D.P.: Raczej atomizacji społeczeństwa. Żeby stworzyć zarówno własną tożsamość, jak i wspólnotę, potrzebujemy mieć jakieś punkty odniesienia. Dziś odżegnujemy się od mówienia "za moich czasów to było", ale to, w jakich czasach dorastaliśmy, jest częścią naszych życiowych fundamentów. Nie da się być osadzonym w sobie, nie znając własnych korzeni. Podobnie jak nie da się budować wspólnoty, gdy nie ma czegoś, co nas łączy.
Katarzyna Krzywicka-Zdunek, socjolożka: Oprócz historii rodzinnej na nasze postrzeganie świata wpływają okoliczności społeczne, polityczne i przekaz medialny, który im towarzyszy. To wszystko kształtuje nasze podejście do życia.
Polecę teraz stereotypami, żeby w uproszczeniu zobrazować, co mam na myśli. Pokolenie powojennego wyżu, znane jako baby boomers, dorastało w czasach zagrożenia wojną nuklearną, więc kluczowa dla niego była potrzeba stabilności i bezpieczeństwa. Na pokolenie X w Polsce ogromny wpływ miała transformacja ustrojowa, czyli upadek komunizmu i otwarcie na globalne rynki. Milenialsi dorastali w czasach początków internetu, gdy media promowały indywidualne osiągnięcia, a konsumpcję uznawano za symbol sukcesu. Natomiast zetki [osoby urodzone od 1995 do 2012 – przyp. red.] i pokolenie alfa [urodzeni po 2012 roku – przyp. red.] dorastają w atmosferze zagrożenia ekologicznego i przekazu o końcu świata.
Podział na pokolenia pozwala nam lepiej zrozumieć, jak różne grupy ludzi przeżywają wydarzenia wokół nas i jak się do nich odnoszą. Jakie wartości kierują ich wyborami.
I faktycznie da się bardzo różnych ludzi zamknąć w jednej szufladce?
D.P.: To, że przyjdzie ktoś i powie "a u mnie w domu tak nie było", nie znaczy, że cała teoria dotycząca pokoleń jest błędna. Kiedy jedna wrona jest biała, mówimy: "Wszystkie wrony są czarne z wyjątkiem jednej białej", zamiast stwierdzać, że kompletnie nie wiemy, w jakim kolorze są wrony. Dzięki podziałowi na pokolenia łatwiej się nam porozumieć. Oczywiście każda klasyfikacja ma swoje luki i ograniczenia, ale jeśli w jakiś sposób ułatwia nam życie, to jest dobrą klasyfikacją.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Jak zatem uczciwie opisać milenialsów? Narracja "awokado i latte na sojowym" na szczęście dogorywa. Anna Cieplak, autorka książki "Rozpływaj się", mówi tak: "Prawie wszyscy myślą, że muszą się w końcu zdefiniować, inaczej na zawsze utkną w niedookreśloności. Z jednej strony rodzina i kredyty, z drugiej poczucie, że to wszystko może łatwo się rozpaść".
K.K.-Z.: Potrzeba, żeby się zdefiniować, to jedno z największych wyzwań tego pokolenia. Milenialsi jako pierwsi doświadczyli czegoś, co nazywamy paradoksem wyboru. Słyszeli: możesz być, kim chcesz, dostali mnóstwo możliwości wyboru swojej drogi życiowej. Ale ta mnogość ich przytłoczyła. Zamiast cieszyć się z wolności i autonomii, wielu z nich czuło nieustanny niepokój. Trudno im było podjąć decyzję w obawie, że będzie niewłaściwa. A jak już ją podjęli, byli niezadowoleni.
D.P.: Często opowiadamy o tym na przykładzie lodziarni. Za czasów naszej młodości, czyli końca PRL, były trzy smaki lodów i jeden wafelek. Czego się nie wybrało, to był sukces! A milenialsi nie dość, że mieli dziesiątki smaków do wyboru, to powstały jeszcze bezglutenowe wafelki! Czego by nie wybrali, interpretują to jako porażkę, bo zawsze można było wybrać lepiej!
K.K.-Z.: W dynamicznym świecie pełnym różnorodnych opcji milenialsi często porównują swoje wybory do pozostałych możliwości. Nie skupiają się na tym, co mają, ale na utraconych szansach. W rezultacie czują, że w różnych sferach życia coś ich omija. Są nieustannie rozchwiani i mają poczucie niedosytu.
Czy tak rozchwiane pokolenie da się zamknąć w jakichś ramach?
D.P.: Pani jest przedstawicielką pokolenia. Jeśli miałaby pani szybko obstawić trzy rzeczy, które są potrzebne milenialsowi do szczęścia, co by to było pani zdaniem?
Satysfakcjonująca praca, która daje bezpieczeństwo finansowe. Work-life balance, czyli w praktyce choć godzina dziennie tylko dla siebie i wolne weekendy. I głębokie relacje z bliskimi, kimkolwiek są.
D.P.: Bingo! I we wszystkim musi być sukces, prawda? Najlepiej jednocześnie i natychmiast.
Milenialsi mają zbyt wysokie oczekiwania, jeśli chodzi o to, co uznają za zwyczajne życie? Czy może trudniej je dziś osiągnąć?
D.P.: Milenialsi są pokoleniem presji. Od najmłodszych lat oczekiwano od nich "jedynie" wyjątkowości. Mieli się nieustannie rozwijać i być "najlepszą wersją siebie", bo wtedy sukces w każdej dziedzinie życia będzie gwarantowany. I oni w to wszystko uwierzyli!
Proszę zwrócić uwagę, że to, co ja nazywam sukcesem w różnych obszarach życia, milenialsi nazywają standardem. Więc nawet jeśli trzydziestokilkulatek odnosi dziś sukces zawodowy, to natychmiast znajdzie sobie pięć innych płaszczyzn, na których tego sukcesu nie odniósł.
K.K.-Z.: A przecież jak przyjrzymy się różnym definicjom sukcesu, to one często wzajemnie się wykluczają. Im większy sukces w jednej dziedzinie, tym bardziej w innych może go brakować.
D.P.: Ale milenials czuje przymus, żeby być jak osoba z wirtualnego świata i realizować się we wszystkim. A dokładniej: samorealizować. To wszystko, co dawniej dawała rodzina, sąsiedztwo i miejsce pracy, przez milenialsa ma zostać osiągnięte indywidualnie. I oczywiście musi być oryginalne, bo inaczej nie ma się czym chwalić! Nie widać tu miejsca na zwyczajne życie.
Skąd się wzięła ta cała presja?
K.K.-Z.: Rodzice milenialsów ciężko pracowali, aby zapewnić swoim dzieciom lepszy start, niż mieli oni sami. To się przełożyło na ich wysokie oczekiwania. Wierzyli, że wykształcenie jest biletem do lepszej przyszłości, więc kładli duży nacisk na edukację. Mówili: "ja nie miałem takich możliwości! Przed tobą świat stoi otworem, więc nie zmarnuj swojej szansy!", "nie masz nic innego do roboty niż nauka!", "dlaczego czwórka, a nie piątka?!". Rodzice liczyli, że ten dzieciak, który dostał od nich wszystko oprócz wspólnego czasu, najpierw się doskonale wykształci, a potem jak oni będzie zasuwał, żeby się dorobić i wspiąć szczebel wyżej na drabinie społecznej. Rozkręcający się kapitalizm bardzo tej narracji sprzyjał.
Bo kapitalizm to opowieść o otwartym współzawodnictwie, nieustannym pomnażaniu dóbr i poleganiu głównie na sobie.
D.P.: A równolegle do tej narracji pojawił się internet, w którym można było przeczytać: "Jeśli chcesz czegoś wystarczająco bardzo, możesz to osiągnąć!". Do tego doszły media społecznościowe. Demon, w którego pułapkę wpadli milenialsi i którego sami nakręcali. Ruszył konkurs, "kto tu jest fajniejszy". Skupienie na sobie, porównywanie i wystawianie własnych osiągnięć na pokaz wystrzeliły w kosmos. Świat realny przestał się liczyć. Ważne było, co widzę i pokazuję na fejsie. A tam każdy się chwalił tym, co mu akurat najlepiej wychodziło. Jeden pracą, drugi wyjazdem na all inclusive do Grecji, trzeci związkiem, czwarty dziećmi. Ten zestaw wersji demo z cudzego życia w połączeniu z przekazem z domu to była wybuchowa mieszanka.
Milenials nie chciał powtarzać historii rodziców, którzy od rana do nocy harowali w robocie, której często nie znosili. Bo nawet jeśli udało im się czegoś dorobić, nie mieli kiedy się tym cieszyć. On chciał fajnej pracy, a po niej mieć fajne życie i czas dla własnych dzieci.
K.K.-Z.: I wiecznie był w rozkroku. Z jednej strony wszyscy słyszeliśmy te legendarne opowieści o roszczeniowym milenialsie, który chce kończyć pracę o 17.00, żeby iść na jogę. Z drugiej strony ten sam milenials nie podskakiwał pracodawcy, bo potrzebował poczucia bezpieczeństwa w postaci etatu. Ledwo to pokolenie wkroczyło na rynek pracy, a już w 2007 roku pojawił się kryzys. A z nim ograniczone szanse na jakąkolwiek pracę, konkurencja na każdym kroku i totalna niepewność. Kiedy milenials w końcu miał trochę szczęścia i udało mu się zdobyć upragniony etat, to gdy nadchodziła 17.00, mówił raczej: "No dobra, następnym razem pójdę na jogę". Nawet jeśli jego deklaracje nie miały odzwierciedlenia w działaniu, to oswajał już środowisko pracy z myślą, że życie poza pracą też ma znaczenie i można chcieć wychodzić z roboty o ludzkiej porze.
Nie każdemu udało się zdobyć etat. Są jeszcze ci, którzy w "pracach marzeń" wciąż robią na umowy o dzieło. Ci, którzy zostali "zachęceni" przez pracodawcę do założenia jednoosobowej działalności gospodarczej. Oraz ci, którzy otworzyli małe biznesy i przędą na granicy opłacalności, jeśli akurat nie splajtowali podczas pandemii. Olga Drenda w Tygodniku Powszechnym pisze, że ich pomysły i dobre chęci nie zmieniły świata. Pokolenie naiwnych idealistów?
D.P.: Rodzice obiecali milenialsowi, że jak będzie podążać za swoją pasją i bardzo się starać, a do tego będzie posłuszny, to zostanie w pracy doceniony. Więc milenials poszedł do roboty, siedzi na śmieciówce ósmy rok i dalej się stara. Dorobił się co najwyżej wypalenia i depresji. A wtedy przychodzi przedstawiciel następnego pokolenia i natychmiast żąda etatu, bo inaczej nie będzie pracował.
K.K.-Z: Podobnie jest z awansami. Milenials nie będzie się ubiegał o lepsze stanowisko, bo wszystkie są zajęte przez bardziej doświadczonych kolegów. A jego wychowywano w kindersztubie i szacunku do starszych, więc siedzi i czeka na pozwolenie, żeby ich zastąpić. A oni jeszcze się nigdzie nie wybierają. Po podwyżkę też nie pójdzie, czeka, aż szef sam zechce mu więcej płacić.
D.P.: Podczas pandemii ci milenialsi bez etatów byli najbardziej poszkodowani. Starsze pokolenie zdążyło zgromadzić jakieś oszczędności, młodsze wróciło do rodziców. A oni? Zostali pozostawieni sami sobie, bez pracy, bez wsparcia, bez kasy na wynajem albo ratę, z tymi kredytami i dziećmi, które wiszą nad głową albo u cyca.
Za granicą milenialsów nazywa się "pokoleniem wypalenia". Według think tanku Health Foundation żyją pod presją nieporównywalną do tej, z którą zmagały się poprzednie pokolenia. Jeszcze przed pandemią przeżywali silny stres spowodowany umowami śmieciowymi, nadgodzinami i płacami stojącymi w miejscu. Wielu nie śmiało nawet marzyć o kredycie na mieszkanie. Ich stan zdrowia jest gorszy niż przedstawicieli poprzednich pokoleń, gdy byli w tym samym wieku. Kryzys spowodowany pandemią był drugim załamaniem światowej gospodarki w ich zawodowym życiu i jeszcze pogłębił wszystkie problemy. Gdzie te sukcesy?
K.K.-Z.: Są, ale ich nie dostrzegamy. Milenialsi to pokolenie cichej rewolucji. Z rewolucjami jest tak, że zanim zostaną wypracowane nowe wzorce i w nich okrzepniemy, to chwilę trwa. A milenialsi dokonali wielu przewrotów.
Jakich?
K.K.-Z.: Jako pierwsi zaczęli mówić głośno o zmęczeniu i potrzebie równowagi między życiem prywatnym a zawodowym. Wywalczyli nowe modele pracy, jak choćby zdalne zatrudnienie, które spopularyzowało się w czasach pandemii. Trochę z konieczności, a trochę z wyboru wprowadzili nowe wzorce konsumpcji. Zamiast wydawać na dobra materialne, tak jak rodzice, wydawali raczej na przeżycia, takie jak podróże, jedzenie czy kultura.
D.P.: Przedefiniowali podejście do związku, małżeństwa i tradycyjnych ról społecznych. Kobiety się wyemancypowały i zaczęły uparcie dłubać łyżeczką to równouprawnienie, choć napotykały ścianę z każdej strony. Za rewolucją w związkach poszła też rewolucja w rodzicielstwie. To milenialsi zaczęli zwracać uwagę na samopoczucie i prawdziwe potrzeby dzieci. Ojcowie zaczęli brać aktywny udział w wychowaniu.
K.K.-Z.: To dzięki milenialsom nastąpił potężny zwrot ku dbaniu o zdrowie i dobrostan. Jako pierwsi zaczęli głośno mówić o kondycji psychicznej i zdejmować stygmat z osób chorujących psychicznie. Chwała im za to, bo to jest walka o zdrowie nas wszystkich. Dziś widzimy, że zetki są w tym zdecydowanie bardziej swobodne i stanowcze, a to dlatego, że poprzednicy utorowali im drogę. W tej jak i w wielu innych kwestiach.
Jednak podobnie jak wszystkie inne rewolucje również ta pożera własne dzieci.
D.P.: Niestety, widać to na wielu przykładach. Kobiety z pokolenia milenialsów chciały być wzorowymi feministkami. Najpierw kariera i własny rozwój, potem zakładanie rodziny. Szła ta 25-latka robić karierę, a starsze kobiety z rodziny nieustannie ją dziobały: "Kiedy dziecko?", "Po świecie jeździsz, a kto ci na starość poda szklankę wody", "Tylko robota, jeszcze będziesz płakać, że tych dzieci nie masz!". Ona zgodnie z tym, co przeczytała w internecie, odpowiedziała tej matce, ciotce czy babce: "Nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówiła", ale potem wracała do siebie i płakała.
Jak już się koło trzydziestki zdecydowała na to dziecko, to zupełnie przestała ogarniać, bo za dużo sobie wzięła na głowę. Nie umiała niczego odpuścić. Ani kariery, ani czasu z dzieckiem, ani wyjazdów, ani tych wszystkich obowiązków domowych.
Wcześniej kobiety też chodziły do pracy, ale miały lepszy dostęp do żłobków i w domu tę babcię, która jednak pomagała. A dziś dziadkowie i babcie po latach ciężkiej pracy chcą w końcu mieć coś z życia i nie mają zamiaru zajmować się wnukami. Więc te milenialski są tak przeorane, że część z nich deklaruje chęć powrotu do tradycyjnego porządku. Każdy człowiek ma jednak pewną wyporność.
Z nowym modelem wychowania też bywa różnie.
K.K.-Z.: Milenialsi są przerażeni, bo nie wiedzą, jak wychowywać swoje dzieci. Nie chcą być jak ich rodzice. Ale polecane metody bezstresowe sprawiły, że mają w domu rozwydrzone dziecko, którego nikt nie jest w stanie opanować. Sami zaczynają się tego dziecka bać i nie potrafią wyznaczyć mu granic. Więc najpierw rodzice skakali po tych milenialsach, a teraz dzieci po nich skaczą. A oni się czują jak w potrzasku. Bycie wystarczająco dobrą matką nie wystarczyło, może dlatego, że nie wiadomo, co to właściwie znaczy. Dziś wiele się mówi o zdrowiu psychicznym dzieci, ale trzeba zobaczyć, gdzie tu jest przyczyna, a gdzie skutek. Czas powiedzieć sobie uczciwie: po pierwsze, atomowa rodzina się nie sprawdziła, trzeba się nauczyć budowania stada. A po drugie, jeśli rodzic nie będzie spójny i spokojny, to jego dziecko też nie będzie spokojne. A większość milenialsów jest naprawdę rozchwiana w tym, czego chce od życia.
Do tego związki im się rozpadają.
D.P.: Związek jest już tylko umową między dwojgiem ludzi. Nie ma presji społecznej, żeby trwał. Z jednej strony pozwala to wydostać się z toksycznych relacji i daje poczucie wolności. Z drugiej strony pojawia się duża niepewność. Milenials musi się ciągle upewniać, że jego relacja nadal istnieje. Boi się, że jak przestanie dowozić, zostanie zastąpiony albo sam będzie chciał zmienić partnera.
K.K.-Z.: Milenialsi jako pierwsi poszli do terapeutów, co pozwala im odkrywać swoje potrzeby. Ta zmiana wpłynęła na oczekiwania w związkach. Kobietom już nie wystarcza, że mężczyzna nie pije i nie bije. Tęsknią za mężczyzną, który będzie dla nich partnerem. Mężczyznom coraz trudniej sprostać tym nowym wymaganiom, a jednocześnie posiadanie partnerki jest dla nich bardzo ważne i to pod nią kalibrują swoje zachowania.
Teraz jedni i drudzy siedzą w gabinetach terapeutów, jeśli ich stać. Opowiadają o samotności i toksycznych rodzicach.
K.K.-Z.: Owszem, bo rodzice mają nieustannie wobec nich daleko idące żądania. To dorosłe dziecko ciągle nie dosięga tej klamki, bo ona jest nieustannie podwyższana. Milenials żyje w poczuciu, że zawiódł rodziców. Co by nie zrobił, oni uważają, że powinien więcej.
D.P.: Samotność, którą odczuwa milenials, jest dojmująca i nie bardzo wie, jak się z niej wydostać. Myśli o sobie, że tylko on jeden jest beznadziejny, bo skoro czuje się samotny, to znaczy, że kompletnie nie umiał postępować z ludźmi. Zapomina o tym, że poszedł na studia, zmienił kilka razy środowisko albo wyjechał z kraju – bo trzeba wyraźnie powiedzieć, że to jest pierwsze pokolenie tak potężnej migracji – więc te jego więzi były wielokrotnie naruszane. Wielu jego rówieśników prawdopodobnie boryka się z podobnymi odczuciami. Współczesne życie wymaga od nas budowania relacji na innych zasadach niż te mityczne przyjaźnie rodziców z czasów, gdy ludzie rzadko opuszczali swoje miejsce zamieszkania.
Uczą się w gabinetach budować autentyczne relacje czy rozwijają "kulturę terapii"? Ta według jednych ratuje życie. Zdaniem innych jeszcze bardziej pcha w stronę indywidualizmu i koncentracji na sobie.
D.P.: Milenialsi chcą budować głębsze relacje i nieśmiało się tego uczą. Jednocześnie płaczą nad straconym czasem, gdy sami siebie oszukiwali, że takich relacji nie potrzebują.
Wybierali przelotne znajomości albo powierzchowne protezy związków, wierząc, że jeśli nie dopuszczają nikogo blisko, to nie będą musieli więcej cierpieć. Bo oni już się nacierpieli. Rodzice ich nauczyli, że bliskość wiąże się tylko z oczekiwaniami, których nie da się spełnić.
K.K.-Z.: Niezależnie od skrajnych przypadków milenialsi jako pierwsi powiedzieli: mam jedno życie i chcę je przeżyć jak najlepiej. I próbują wszystkimi siłami to sobie wydrapać.
Z naszej rozmowy wynika, że nie bardzo dziś wiedzą, co to "najlepiej" dla nich oznacza.
K.K.-Z.: Bo jednocześnie są pokoleniem boleśnie zakleszczonym w tych wszystkich zmianach. Nieustannie rozdarci między tym, co stare, a tym, co nowe.
D.P.: Również dlatego, że jako pierwsi są pozbawieni jednoznacznych autorytetów, one wszystkie się zdewaluowały. Kiedyś autorytet był monolitem. Dziś nie ma w mediach przykładów jednostek wiodących szlachetne życie, które milenials by podziwiał i chciał naśladować. Sam musi mozolnie budować mozaikę z różnych klocków, biorąc pojedyncze cechy od różnych osób. Od jednego weźmie odwagę, od drugiego determinację i spryt, od trzeciego wrażliwość.
Bierze od influencerów i celebrytów. A po drodze trochę się gubi, bo mu się to wszystko nie klei.
D.P.: Autorytety z dawnych lat mówią językiem niezrozumiałym dla milenialsów. W swoich wypowiedziach odwołują się do kodów, podziałów i symboli ważnych dla ich własnego pokolenia, ale nie mają nic wspólnego z doświadczeniami młodszych generacji. Milenialsi widzą w tych autorytetach zwykłych ludzi, którzy mogą być ekspertami w danej dziedzinie, ale niekoniecznie stanowią dla nich wzór do naśladowania. Czują, że w polityce nie ma nikogo, kto by ich reprezentował. W mediach tradycyjnych nie ma nikogo, kto by mówił w ich języku.
Ten brak nowych autorytetów to zresztą wina mediów, które zachowują się jak rodzice milenialsa: zawsze ci wytkną, czego nie dowiozłeś. Autorytety z poprzednich czasów też miały swoje za uszami, ale dla społeczeństwa było istotne, aby nie eksponować ich wszystkich słabości. Miało to budować jedność, a nie prowadzić do podziałów. A dzisiejsze media polaryzują, bo to się klika.
K.K.-Z: Milenialsi. mając tego wszystkiego dosyć, zaczęli łączyć się w tematyczne mikrowspólnoty. To jest dla nich bezpieczne, bo mówi się tylko o tym, co akurat wygodne. Tam można uznać, że ktoś jest autorytetem, ale tylko w wąskim zakresie: podróży, psów albo wina. Bliskie relacje i całościowy obraz zostały zastąpione przez coraz liczniejsze relacje wyrywkowe, które nie pozwalają poznać człowieka w jego pełnym wymiarze. Mamy coraz większe rozszczepienie, a milenialsi stają się jeszcze bardziej zagubieni.
I już nie wiedzą, gdzie szukać pomysłu, co mają robić z tym swoim życiem, żeby w końcu było satysfakcjonujące.
D.P.: Milenialsi stali się ofiarami pogoni za statusem. Dla matki milenialsa to, że dziecko dostało pracę w prestiżowej korporacji, to był szał. A potem się okazało, że w tej korporacji trzeba robić tak samo nudne i powtarzalne rzeczy, jakie matka robiła w swoim urzędzie. Tylko stanowisko nie nazywa się starszy referent, ale senior accountant. A poza tym dalej jest szare życie i monotonna praca dzień po dniu. Tylko w większym mieście, za nieco większe pieniądze, ale też z większymi wydatkami i bez żadnej pomocy.
K.K.-Z.: Część z nich zmieniła klasę społeczną w nadziei, że dzięki temu staną się kimś innym. A kiedy już wszyscy oznaczyli się na Instagramie, że byli w tej Barcelonie, zarobili na mieszkania na kredyt w stylu boho albo skandynawskim, to dziś dochodzą do wniosku, że w ich życiu nic się specjalnie nie zmieniło. Owszem, milenials wyjeżdża na zagraniczne wakacje, ale wciąż jest tą samą osobą.
Deloitte wskazuje, że w 2025 roku milenialsi będą stanowili 75 proc. siły roboczej na świecie. Tymczasem wielu z nich chce rezygnować z "robienia kariery". Nie mam tu na myśli widowiskowej ucieczki w Bieszczady, ale pójście w kierunku być może mniej prestiżowych zajęć, ale takich, które pozwalają po prostu trochę pożyć. Tu jednak też jest problem z decyzją.
D.P.: Nie po to rodzice tyle inwestowali, a on się kształcił i wspinał po szczeblach kariery, żeby teraz zostać stolarzem i jeszcze bardziej ich rozczarować, prawda? A tu od spodu jednak wdziera się potrzeba, żeby robić coś bardziej w zgodzie ze sobą albo coś bardziej namacalnego.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
K.K.-Z.: To jest dowód na tęsknotę milenialsów za zwyczajnym życiem, w którym można robić to, co nas interesuje, i już nic nie udowadniać. Nie przekonywać świata, że jestem wystarczająco dobra. Bo za tydzień pojawią się inne standardy i będę musiała udowodnić, że jestem bardziej wystarczająco dobra.
D.P.: Prostota to chyba jedyna recepta na te czasy. Zwróćmy uwagę, że ci milenialsi, którzy nie gnali za wszelką cenę za awansem społecznym, są dziś najszczęśliwsi. Wygrali, bo ta transformacja przechodziła w ich przypadku dużo wolniej. Nie nieśli na swoich barkach tyle ciężarów. Bo ja sobie wyobrażam milenialsa dziś jako człowieka, który dostał tyle narzędzi, że niesie cztery walizki i plecak. Targa ze sobą wszystko, choć jest utyrany. W końcu siada na tych walizkach i myśli sobie: już nie daję rady, co ja mam z tym zrobić? Ktoś mu podpowiada: zostaw walizki, idź bez tych walizek!
Zostawia?
D.P.: Słyszy ten głos, ale nie bardzo rozumie, o co chodzi. Siedzi dalej, rozgląda się dookoła i pyta: kto mi to zrobił?! O milenialsach mówi się, że to pokolenie "ja, ja, ja". A oni nie byli zajęci budowaniem siebie, tylko budowaniem obrazu siebie, który odpowie na wszystkie oczekiwania.
Milenials spełnił potrzeby mamy, potrzeby taty, zwiedził trochę świata, pokazał kolegom i koleżankom gdzie raki zimują i wciąż czuje pustkę. Ta pustka się rozrasta, bo wszystko, co robił do tej pory, było o statusie zewnętrznym. Teraz siedzi i myśli sobie: ale przecież jak ja 20 lat nosiłem te walizki, to znaczy, że całe moje życie jest bez sensu, bo je niosłem?
I co dalej? Jakie wyzwanie stoi dziś przed milenialsem?
D.P.: Dowiedzieć się, kim jest. Zbudować swoją tożsamość, która jest niezbędna do poczucia szczęścia.
K.K.-Z.: Niedługo to milenialsi staną się autorytetami. Dobrze byłoby, gdyby przestali trząść się jak osiki na wietrze, odnaleźli wewnętrzną stabilność i poszli do wyborów. Zmęczeni wyścigiem i nieustanną rywalizacją muszą nauczyć się wzajemnego zaufania i dostrzegania wartości we współpracy.
D.P.: Żeby to osiągnąć, trzeba kalibrować się z rzeczywistym człowiekiem, a nie jego wersją demo z internetu. Dlatego trzeba wrócić do relacji, one przywracają poczucie wspólnoty. Wtedy zawsze znajdzie się ktoś, kto zaopiekuje się dzieckiem, gdy potrzebuję tej godziny dla siebie. Nie będę się czuć na tym świecie totalnie samotna. A przede wszystkim zobaczę, że w rzeczywistości wszyscy mają jakieś sukcesy i jakieś braki.
Dorota Peretiatkowicz i Katarzyna Krzywicka-Zdunek. Socjolożki – z badaniami rynku związane od ponad 25 lat. Partnerki w firmie IRCenter. Liderki projektów dotyczących różnego rodzaju grup społecznych: rodziców (Kids Power, Family Power i Generacja Alfa), młodych (Świat Młodych i Młodzi Dorośli), kobiet (Świat Kobiet), seniorów (Silver Generation). Najświeższe ich badanie to „Mężczyźni o mężczyznach" – najbardziej kompleksowe opracowanie dotyczące polskich mężczyzn. Twórczynie platformy instagramowej socjolozki.pl, dzięki której popularyzują wiedzę na temat badań i omawiają różnego rodzaju zjawiska społeczne.
Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekndowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.
Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenialsów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ