
Katedra, pałac biskupi i prezydencki wyglądają jak na początku XVII wieku. Przebudowami i rekonstrukcjami kierował Ryszard de Jaxa Małachowski. Może to dzięki jego polskiej ręce w Limie jest tak swojsko? W katedrze, w pierwszej kaplicy po prawej stronie leży w szklanej trumnie truchło Francisco Pizarra. Nie był świętym, to prawda, więc jego córka uzależniła finansowanie budowy katedry od przebaczenia dla konkwistadora. I Kościół mu przebaczył*.
Pan Bóg chyba też, bo trumna przetrwała kilka trzęsień ziemi. A ziemia trzęsie się tu często. Naukowcy twierdzą, że to wina Pizarra, bo zbudował Limę na progu tektonicznego uskoku. Indianie też uważają, że to wina Pizarra, bo postawił katedrę na ruinach inkaskiej świątyni. - Cienie zabitych ludzi nie mają spokoju. Dlatego ziemia się trzęsie. Ale tak po prawdzie nie trzęsła się już od dawna. I już tak zostanie. Po co się tym kłopotać, skoro w końcu kiedyś wszędzie będzie tak samo jak wszędzie.
Wszystkie zachody słońca**
Telefon dzwoni jak opętany. Cholera. Nie mogę wymacać w tej ciemności. Dobrze, że pamiętam, gdzie włącza się światło do toalety… żeby tylko nie nadepnąć po drodze na jakiegoś robala. Robale zawsze pełzają po ciemku i nie wiadomo, jak trafiają akurat w to miejsce, w którym stawiasz stopę. Ufff. Światło mrozi oczy nagłym błyskiem. Adrenalina skacze, więc nie zasnę, nie ma obawy. Tyle, że od razu robi mi się zimno. Mieli mnie obudzić o szóstej, ale widać Peruwianom nie wolno wierzyć. W każdym razie nie wolno wierzyć Peruwianom w hotelu przy placu San Martina.
W pokoju miało być cicho i miało być okno, a było głośno jak w piekle, chociaż trzeba przyznać, tylko w nocy, a okno było tylko na korytarz. Gdybym je odsłonił, każdy kto szedł korytarzem, mógłby zerknąć, co tam robię, więc nie robiłem nic. No i zapomnieli mnie obudzić na pociąg. Ale jazgot w telefonie postawiłby na nogi nie tylko palec, ale i całą resztę Franciszka Solano. Nie spałem za długo. Wczoraj pojechałem do Miraflores zobaczyć zachód słońca nad oceanem. Nie wiem, który z zachodów słońca nad oceanem będzie ostatnim, jaki oglądam, więc jeśli tylko mam okazję, oglądam każdy. A teraz ciężko się zebrać.
- Ze względu na dużą różnicę wysokości częste są przypadki choroby wysokościowej - przypominają mi się internetowe ostrzeżenia od ludzi, którzy przejechali koleją z Limy do Huancayo. W klasie turystycznej chodzi nawet pan kolejarz z butlą tlenu i za dodatkową opłatą można sobie łyknąć świeżego powietrza z butli. W klasie standard, czyli "classico" nikt tlenu nie dostanie. W samotnej podróży człowiek nie powinien sobie pozwolić na strach. Strach jest jak woda. Nie ma własnego kształtu i doskonale wypełnia puste naczynie. Jeśli znajdzie szczelinę do twoich myśli, wypłucze wszystko.
Więc teraz myślę, że nie zdążę na pociąg, że nic nie jadłem i że oczywiście nic nie zjem o szóstej rano. No i że będę rzygał jak wieprz w tym pociągu, jeśli oczywiście zdążę, bo gdy wsiądę z pustym żołądkiem, choroba wysokościowa dopadnie mnie bez litości. Ku*wa mać! Zachciało mi się oglądać zachody słońca…
(...)
Klątwa Inków
Ziewam i klnę siebie w duchu, że zamiast leźć na dworzec, mogłem poszukać czegoś do jedzenia. Chociaż ciastko. Mogłoby być wczorajsze. Ziewam. Adrenalina spadła do zera. Zapomniałem o chorobie wysokościowej. Może by tak wyjść? Zdjęcie zrobić lokomotywie? Wychodzę, a na świecie prawie nie ma kolorów. Wszystko pożarła mgła. Garua. Gorące powietrze znad oceanu opiera się o krawędź Andów, zbyt wysoką, żeby mogło się swobodnie przedostać na drugą stronę. Nagle ostudzone powietrze zamienia się w parę wodną i spada na miasto lepkim całunem. Zanim przybyli tu Hiszpanie, nie było mgły. Garua jest karą. Jest klątwą — mordercy Inków mieli już nigdy nie widzieć słońca.
Kiedyś andyjski pociąg buchał parą i mgły było jeszcze więcej, ale teraz ciągnie go ekologiczna maszyna na gaz ziemny. Nie gwiżdże, nie świszcze i nie bucha parą. Kiedy zaczyna piąć się w górę, popychając przed sobą brudne zwały mgły, za oknem budy z gliny i blachy. Dzieci patrzą w stronę pociągu zupełnie jak kiedyś ja patrzyłem na niemieckich turystów w kajakach na rzece z mojego dzieciństwa. Biegliśmy za nimi, wrzeszcząc, a oni rzucali nam cukierki. Niebieskie, przezroczyste, wielkie i słodkie gumowe cukierki. Lizałem je zadziwiony, że ludzki język może stać się od tego niebieski i myślałem, że fajnie być Niemcem, który może sobie popłynąć kajakiem naprawdę daleko. Aż za most.
Kawałek własnego miejsca
Limański chłopak, utytłany w przeklętej mgle, macha do mnie sprzed swojej chaty w kolorze wczorajszego kakao. Barriady, dzielnice biedy też dzielą się na lepsze i gorsze. Z tych lepszych nocą widać światła miasta. Domki pomalowane są we wszystkich kolorach tęczy i stoją wysoko pod skalnymi ścianami. W takich dzielnicach nie ma kanalizacji, ścieki płyną tak, jak prowadzi je grawitacja. Im niżej mieszkasz, tym bardziej śmierdzisz. Tory kolejowe leżą nisko. Domy w ich pobliżu to ostatnia szansa na kawałek własnego miejsca. Powinienem mieć w kieszeni przynajmniej paczkę cukierków.
Dziewczyna, która siedzi obok mnie, wyciąga z plecaka wafelki. Cichutko trzaskają jej w zębach, zanim dotknie językiem nadzienia z orzechów. Za oknem zwały śmieci ze slumsów osypują się na tory. Zaczyna padać. A może to tylko mgła skrapla się na szybach. Nie mam nic do czytania. Ściągam plecak z półki, wywlekam Nikona i kurtkę z postanowieniem, że pójdę na koniec pociągu i sprawdzę, czy ostatnie drzwi nie są przypadkiem otwarte. Może rozwieje się mgła?
Na końcu składu siedzi w otwartych drzwiach chłopak w żółtym kasku i pomarańczowym kombinezonie z odblaskowymi naszywkami. Ciemna skóra, włosy krucze, okulary dokładnie jak te, w których John Rambo paradował w trzeciej części. Z kieszeni kombinezonu wychyla się krótkofalówka.
- Mi nombre Grzegorz - uśmiecham się na wszelki wypadek.
- Soy Pedro, como estas? Buscas el baño?
- Nie, nie - kręcę głową i pokazuję mu aparat, a potem drzwi - el mirador.
- Okej - Pedro posuwa się odrobinę i mam miejsce w otwartych drzwiach z tyłu pociągu.
Mgła jest trochę rzadsza. Góry wyglądają jak wielkie kopce mrowisk, z których osypały się w dół niedojedzone okruchy. Niekształtne, ale kolorowe. Domki tubylców obsiadają ich podnóża jak żuki. Jakby w całej niepewności bytu w środku światowego kryzysu gospodarczego, inflacji, dewaluacji, windykacji, bezrobocia, bezmyślnego oczekiwania na cud, a potem już tylko czystej beznadziei potrzebowały odrobiny oparcia. Bo czy może być coś bardziej solidnego niż góra?
Sześć kilometrów wydarte skałom
- Starastaratra - szczeka nagle krótkofalówka w kieszeni Pedra. Pociąg zwalnia tak bardzo, że chłopak może zeskoczyć na torowisko i iść za nami nieco tylko wyciągniętym krokiem. Jakieś sto metrów. Do zwrotnicy. Przekłada ją, a tory przeskakują tak, że pociąg jadący z przeciwka będzie miał swobodną drogę. Pedro podbiega do drzwi i wskakuje do środka. Rzuca kilka słów do krótkofalówki i ruszamy z kopyta. Wjeżdżamy do Chosica-Villa del Sol. To ulubione uzdrowisko bogatszych mieszkańców Limy. Na weekendy można tu przyjeżdżać w nadziei, że mgły nie będzie. Przez większą część roku ta zasada świetnie się sprawdza, ale nie dziś. Chociaż jest lepiej. Dużo lepiej niż w Limie.
Dworzec - piętrowy, żółto zielony budynek obłożony drewnem - mógłby stać bez wstydu gdzieś w środku Dolnego Śląska. Czysto, schludnie i nawet nie zapomnieli o słonecznikach. Można byłoby się stąd wybrać do Doliny Świętej Eulalii. Wkrótce za Chosicą dolina Rimac staje się prawdziwą doliną. Zbocza po lewej i po prawej stronie są sine. Jak wał wód. Jest wąsko, kręto, chłodno i wjeżdżamy do pierwszego tunelu. W sumie jest ich na całej trasie ponad sześć kilometrów. Sześć kilometrów wydarte skałom i wysokościom. Niektóre po kilka metrów. Inne po kilkaset. Ten pierwszy jest krótki. Może ze dwadzieścia pięć metrów. Z jednej żegna mnie mgła. Z drugiej widzę gęsty trzcinowy busz. Na skraju stoi indiańska dziewczyna i jej dwa psy. Machamy do siebie rękami, bo żadne z nas nie ma ogona.
Niewykonalny projekt
Ernest Malinowski uciekł z ojczyzny po tym, jak strzelał do Ruskich pod Olszynką Grochowską. Przewędrował przez całą Europę. Niby ucieczka, ale jednak tryumfalny marsz, bo oklaskiwano ich, bohaterów, w Berlinie i w Paryżu. To był inny Paryż niż ten, jaki znamy- padało cały czas, o budowie wieży pan Eiffel jeszcze nawet nie pomyślał, ale dziewczęta z placu Pigalle już znały się na tym co ważne. Ernest omijał to miejsce, bo zamiast rozrywki wybrał inżynierskie studia. W tym czasie Peru - młody, biedny kraj liżący rany po Hiszpanach - uczył się żyć pośród biedy, korupcji i zacofania. Są pewne atuty: saletra, miedź, złoto, srebro, ołów.
- Ale niełatwo się do tego dobrać - pan poseł wypuścił w powietrze chmurę dymu. Siedzieli w głębokich fotelach obitych ciemną skórą i palili cygara.
- Ma pan na myśli koncesje?
- Nie - emisariusz z dalekiego kraju, którego nazwiska Malinowski nie potrafił zapamiętać, pokręcił głową. - Po prostu nie mamy dróg między portem i kopalniami. Wszystko trzeba wozić na końskim grzbiecie.
Malinowski od kilkunastu lat budował we Francji drogi i mosty. Był dobry, ale nie był swój. Nie był dość francuski, więc mosty i drogi nie będą nosić jego imienia. Zawsze miał nad sobą kogoś, komu Francja ufała bardziej niż Polakowi. W Peru mógł przebić szklany sufit. Latem 1852 roku poseł do peruwiańskiego parlamentu przywiózł swemu krajowi Naczelnego Inżyniera.
Pierwszy urlop od budowania dróg i mostów wziął Malinowski po dziesięciu latach. Kupił w antykwariacie starą mapę, jeszcze z ubiegłego stulecia. Musiała zrobić na nim wrażenie bliskość dżungli i niezbadanych połaci po drugiej stronie gór, bo napisał o tym do przyjaciół list: "Tyle tam białych plam, więc idę, może kilka z nich uda mi się zapełnić". Szukał niezbadanych ziem, ale znalazł pomysł na to, jak w Peru zmienić wszystko. Kolej przez Andy.
Zanim komukolwiek powiedział o tym planie, Hiszpania upomniała się o swoją kolonię. Żeby obronić Callao, Malinowski zbudował czołgi, choć w tamtym czasie jeszcze nikomu się o nich nie śniło. Nic nie uratowałoby portu, gdyby nie jego opancerzone działa na platformach, które można było przesuwać na kołach.
Peru tego Malinowskiemu nie zapomniało. Już za życia inżyniera stanął jego pomnik w centrum Callao. Rząd, choć ryzyko było niewyobrażalne, zgodził się zainwestować w budowę kolei, ale konieczne stało się zaciągnięcie kredytów w europejskich bankach. Malinowski zaczyna prace w dolinie rzeki Rimac. Do kopalń La Oroya jest tylko dwieście dwadzieścia kilometrów, ale trzeba wymyślić sposób, żeby pociąg wspiął się na wysokość czterech tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza. Kolej nie radzi sobie z wędrówką po zboczu nachylonym ponad czterdzieści pięć metrów przewyższenia na kilometr. Malinowski postawił na takie właśnie, graniczne możliwości. Angielscy konsultanci uznali, że projekt jest niewykonalny.
- Nie jest możliwe zbudowanie kolei na wysokości niemal pięciu tysięcy metrów - stanowił audyt. - Konstrukcje mostów kratownicowych, narysowanych przez Malinowskiego, uznać należy za technologię wątpliwą, niesprawdzoną, niepewną, a nade wszystko niemożliwą do wykonania z powodów transportowych.
*Fragmenty książki Grzegorza Kapli "Nad rzekę, której nie ma. Podróż przez Amerykę Południową od Miraflores do Rio", która ukazała się staraniem wydawnictwa "Lira".
** Śródtytuły od redakcji
Grzegorz Kapla. Podróżnik, dziennikarz i powieściopisarz, z wykształcenia literaturoznawca. Ma na swoim koncie artykuły, reportaże oraz trzy powieści kryminalne. Podróże są ogromną inspiracją dla jego twórczości literackiej.