Podróże
Na Wielkiej Pustyni Słonej (materiały prasowe)
Na Wielkiej Pustyni Słonej (materiały prasowe)

Jadę kupić „Stiwiego". Samochód musi być prosty, nierzucający się w oczy, taki, żeby – jakby co – naprawił go obcęgami i łomem nawet napruty kowal gdzieś pod Nur-Sułtanem. Wybór pada na dwudziestopięcioletniego mercedesa, model MB 100.

Imię nadaje mu Ela – ot tak, choć mnie kojarzy się z ojcem Stefanem i z tą pierwszą kamperową podróżą. Polacy złośliwie nazywają ten model „100 Małych Błędów", ale wolałbym sobie język uciąć niż tak go oczerniać. „Stiwi " wielokrotnie da świadectwo niezawodności*.

Z uczniami szkoły jaskiniowej pod Bamian (materiały prasowe)

Trzecia młodość i adrenalina**

Ma 2,4-litrowy silnik Diesla i 75 koni mechanicznych. Może gnać 125 kilometrów na godzinę. Niektórzy twierdzą, że te silniki przestano produkować, bo Mercedes by po prostu zbankrutował. Ich miłośnicy żartują, że docierają się dopiero po milionie kilometrów. Są mało dynamiczne, ale za to potrzebują 8, a czasem 9 litrów na 100 kilometrów. Wadą jest to, że co 5000 kilometrów trzeba smarować zawieszenie specjalną smarowalnicą.

Model ten produkowano od 1981 do 1996 roku w hiszpańskiej fabryce Vitoria-Gasteiz jako furgon, brygadówkę, minibus, a przede wszystkim samochód dostawczy. Nawet kolega spytał się po zakupie: „Masz zamiar wozić nim meble na giełdę w Broniszach? ". W ogóle często odnosiłem wrażenie, że nasze otoczenie dawało słabą wiarę w powodzenie wyprawy tym starym weteranem szos.

Przy pierwszym spotkaniu „Stiwi" jest zapyziały, żre go korozja, nie działają pompa instalacji wodnej ani piec – widać, że długo stał bezczynnie. Czas dać mu drugą starość albo trzecią młodość i dawkę adrenaliny, której nie poznał w rękach – jak sobie niejednokrotnie wyobrażam – długowłosego pana Uvego, starego hippisa spod Monachium, który raczej nie płakał, jak go sprzedawał.

Wydaje mi się bardziej kwadratowy od kostki Rubika, ale ma w sobie tę prostotę potrzebną do afgańskiej wyprawy. Na jednym z azjatyckich wyjazdów widzę, że pół bezdrożnej Kambodży porusza się obecnie południowokoreańską wersją „Stiwiego", którego zwą tam MB 140.

Dwa dni główkuję, czekając w przygranicznym motelu Las Vegas, by krępy handlarz, który ugina się od złotego kajdana na krótkiej szyi, zszedł z ceny. W końcu wymieniam złote polskie na wehikuł. W środku zimy wracam nocą spod niemieckiej granicy do Warszawy. Szyba otwarta do końca, a mimo to krople potu turlają mi się z nerwów po zmarszczonym czole. Samochód wydaje się ogromny, wysoki i nie ma lusterka wstecznego. Po 100 kilometrach lęk odpuszcza, bo mercedes MB 100 okazuje się bardzo zwrotny i wygodny w prowadzeniu.

Dojechać i wrócić do domu

Jeździmy „Stiwim" parę razy nad Biebrzę i do Stilo nad Bałtykiem, a latem 2018 roku robimy próbną pętlę przez Bałkany do Stambułu i wracamy przez Peloponez do Warszawy. Licznik pokazuje 6600 kilometrów. To dobry znak. Dwa miesiące przed wyjazdem „Stiwi" wędruje do zakładu Tomka Skarżyńskiego przy Wale Miedzeszyńskim. Słowiańska dusza, niemieckie ręce. Tomek z ekipą przygotują wiarusa na wertepy, góry, pustynie i bezdroża.

Namawia mnie na zamontowanie dodatkowego pióra z tyłu i podwyższenie zawieszenia. Dzięki temu „Stiwi" rośnie z tyłu o 10, a z przodu o 8 centymetrów. Tomek robi też ręcznie obudowę miski olejowej i silnika. Gdyby nie ona, już w Turcji, klucząc między anatolijskimi wulkanami, mielibyśmy problemy.

– Musi dojechać i wrócić do domu – mówi Tomek i na pożegnanie wręcza mi kompresor do opon. – Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz go musiał użyć. Oddasz, jak wrócisz – dodaje właściciel serwisu i robi mi jeszcze szybkie szkolenie ze zmiany filtrów benzyny i oleju. W czasie wyprawy będę mógł się odzywać do Tomka z każdą duperelą. To ważne dla automaniaka z dwiema lewymi rękami takiego jak ja.

Trasa 400 km z Erywania do irańskiej granicy zajmuje aż pięć dni (materiały prasowe)

Salon jak magazyn

Na wiele dni przed wyjazdem zaczynamy do salonu znosić kasze, puszki, zupki błyskawiczne, pasty wegetariańskie, chrupkie pieczywo. Ela bierze sporo ziół do zaparzania i przypraw. To zestaw, który ma nas po drodze leczyć, naturalna apteczka z szałwią, dziką różą, pędami sosny, rumiankiem, kurkumą i imbirem.

Jest też jej magiczne pudełko na drogę, a w nim – kadzidło palo santo, dzwonek koshi, piołun z Rosji, kora brzozy i kamyki znad Bajkału, buddyjska szarfa z klasztoru żywej mumii mnicha Itigełowa, lawa, którą przywiozłem z Kamczatki, świece z cerkwi Petersburga i parę innych ważnych dla Eli drobiazgów, które mają nas chronić jak amulety. Ela nagrywa też gigabajty orientalnej muzyki medytacyjnej, dzięki której będziemy się relaksować w trasie. Pakuje parę płócien do malowania, farby, pędzle i niewielką sztalugę. Na bieżąco będą powstawać ilustracje do książki.

Mamy ciepłe ubrania, kurtki puchowe i śpiwory, letnich ubrań bierzemy mało. Jeśli coś będzie potrzebne, to dokupimy. Mamy też mocniejsze buty, gdybyśmy chcieli wybrać się w góry, a także zwykłe adidasy do chodzenia i klapki. Na wszelki wypadek pakujemy mały namiot i karimaty.

Tuż przed wyjazdem podpisuję umowę z Polskim Radiem Koszalin i z Audioteką na relacje z podróży, zarobimy parę groszy. Pieniądze będą wpływać na konto także z wynajętego mieszkania i od sponsora – firmy, dla której wożę turystów między innymi do Wietnamu. Zakładamy, że na miesiąc takiej podróży potrzeba 3000–4000 złotych, większość wydatków pójdzie na paliwo.

Zdążyć przed upałami

18 lutego pakujemy się równe pięć godzin i wyjeżdżamy ze sporym opóźnieniem około czternastej. Odwiedzam jeszcze Tomka, bo coś ze „Stiwiego" cieknie. Bardzo źle. Instalacja wodna musi być nieszczelna albo pompę szlag trafił. Stresuje mnie to, tym bardziej że od paru dni mam dość wysoką gorączkę, a trzeba już jechać. Za chwilę do naszego domu wprowadzi się lokator i nie będziemy mieli gdzie mieszkać.

Trzeba ruszać, by jak najszybciej uciec od mrozu i by zdążyć do Iranu przed największymi upałami. Do Afganistanu też warto się spieszyć, zanim przedwyborcza maszynka do mięsa zacznie mielić pasami szahida prowincje tego biednego kraju, który Bóg już dawno wygumkował sobie z mapy świata.

Ruszamy powoli na południe w stronę beskidzkich Ropek, gdzie na nocleg zaprosili nas znajomi Kubkowie. Żyją zakopani w górach. Kubka nie widziałem całe wieki, ale późną jesienią poznałem go po chodzie, kiedy zamaszystym krokiem maszerował Nowym Światem skryty pod kaszkiecikiem. Zaprosił nas na Boże Narodzenie i od nowa się zaprzyjaźniliśmy, tak jakby nie było prawie dwudziestu lat przerwy w kontaktach.

Tej nocy ma być pełnia w Pannie, ale zanim się ściemni, nad Radomiem rozpoczyna się mistyczny spektakl jak na bliskowschodniej pustyni. Ela puszcza perską muzykę i w milczeniu obserwujemy ogromny zachód słońca, które przypomina monstrualną pomarańczę polewaną sokiem z granatów. Bezlitosna łapa nocy ciągnie pulsującą tarczę za widnokrąg. Pierwszej nocy śpimy na parkingu pod supermarketem w Chmielniku. Jestem bardzo przeziębiony, Ela ratuje mnie, zaparzając swoje ziółka.

Zew przygody

Po wizycie w Beskidzie lądolodem dojeżdżamy do granicy Polski i Słowacji. Spaliśmy dokładnie w tym miejscu obok znaku Konieczna, wracając w sierpniu ze Stambułu. Wtedy, w piękny letni poranek urodzinowy Eli, na tle cerkwi Świętego Bazylego Wielkiego stado byków uprawiało poranny seks, zdaje się, że niehetero.

Trzeba sprawdzić na irańskiej pustyni, czy Ela da radę prowadzić Stiwiego w drodze do Kabulu (materiały prasowe)

Wolniutko toczymy się przez Słowację słynącą z wysokich mandatów za przekroczenie prędkości. Drogi już czarne. Węgry przecinamy błyskawicznie, nie zapominając o kupnie paru plasterków salami. Gdy tak jedziemy przez Kotlinę Panońską, zanurzamy się w myślach o podróży. Czujemy zew przygody, ale i ogromną niewiadomą.

W końcu jest płasko. – Ela jest wyraźnie zadowolona, że część Karpat została za nami, choć nie zdaje sobie sprawy, że niebawem wrócimy do ich łuku.

Codziennie o poranku sprawdza każdy kilometr drogi na mapach satelitarnych, czy aby nie będzie serpentyn i stromych zjazdów nad przepaściami. Lękiem napawa ją wspomnienie letniego przejazdu Trasą Transfogarską w Rumunii, ale jak się niebawem okaże w Turcji i na Kaukazie, rumuńskie Karpaty to niedzielna przejażdżka dla przedszkolaków. Kłamię, ile mogę, uspokajam, ale zawsze mamy w apteczce ziołowe tabletki na skołatane nerwy.

– Kupię palinkę, wypijesz bombę i popłyniesz przez te pagórki jak szybowiec – staram się znaleźć magiczny środek na górofobię, ale Ela prawie nie pije alkoholu, a na pewno nie do śniadania, więc prasłowiańskie antydepresanty odpadają.

Mnie cieszy nasza wielka wyprawa, ale zastanawiam się, jak podołam jako kierowca na tak długiej trasie, jak będzie się zachowywać policja i co zrobię w sytuacji zagrożenia. Staram się myśleć pozytywnie, jechać ze średnią prędkością i ostrożnie.

Elę najbardziej niepokoją noclegi. We śnie ważne jest poczucie bezpieczeństwa. A jak można je zapewnić, jeśli nigdy nie wiesz, gdzie i kiedy staniesz na nocleg? Ustalamy, że zawsze będziemy rozpoczynać poszukiwania przed zachodem słońca.

Arbuzy i bimber

W Transylwanii temperatura spada w nocy do minus 18 stopni Celsjusza. Grzeję trochę gazem, mrozu w kamperze nie ma, przed snem para z ust nie leci, ale o poranku głośniki radia pokrywa szronik. Wskakujemy w puchówkach i w puchowych butkach do ciepłych śpiworów i następnego dnia przeciskamy się przez ośnieżone Góry Fogaraskie w stronę Bukaresztu.

Mam tak zawsze, gdy jadę na południe, że już za łukiem Karpat zaczynam czuć powiew przygody i egzotyki. Zacząłem odwiedzać Rumunię w latach 90. jako student. Do dziś pamiętam: Este posibil sa dorm aici va rog? („Czy można się tu przespać, proszę?"). Powtarzałem to pytanie, chodząc po wsiach od domu do domu. Rumuni, naród przyjazny, zawsze pozwalali rozbić namiot, a przy okazji przynosili swoje kaszkawały, arbuzy i butlę bimbru lub wina.

W Rumunii mam poczucie jakiejś magii wiszącej w powietrzu. Mijamy kolejne cerkwie na tle wysmukłych Karpat pokrytych śniegiem; przeciskamy się przez stada owiec i krów; przejeżdżamy przez wioski i średniowieczne miasta budowane przez Niemców, gdzie Europa Zachodnia spotyka się ze Wschodnią, gdzie Północ łączy się z Południem.

Andrzej Meller z Attaullahem w eko restauracji obok jego ukochanej roślinki (materiały prasowe)

Mieszkańcy niektórych wiosek wyglądają, jakby ich teleportowano prosto z Radżastanu, a ich domostwa z kiczowatymi szpiczastymi basztami obitymi blachą falistą wprowadzają bajkowy klimat. Mijamy wozy drabiniaste, które pamiętam z dzieciństwa na Mazowszu. Złoty ząb woźnicy lśni w zimowym słoneczku; świst bata i śmiech śniadych Romek w chustach i w długich, kolorowych spódnicach na wozie mieszają się z rytmicznym dźwiękiem końskich kopyt na bruku. Ech, Cyganie, przywędrowaliście tu setki lat temu z subkontynentu indyjskiego przez Afganistan, Persję i Turcję, a teraz my w „Stiwim" ruszamy w kierunku romskiej praojczyzny trasą waszych niestrudzonych taborów!

Most na Dunaju

Bukareszteńskie plus 3 o dziewiętnastej powoduje, że czujemy się prawie jak na Jamajce. W zasadzie nie trzeba grzać, bo od samego chuchania nasz dom na kółkach staje się ciepły. Przed drugą wojną światową Bukareszt nazywano „Micul Paris" – Małym Paryżem Europy Wschodniej. Wojna, trzęsienia ziemi i architektoniczne szaleństwa Ceau?escu zmieniły krajobraz stolicy.

W latach 90., kiedy docierałem tu pociągiem na Gara de Nord, okolica wyglądała jak po kataklizmie, a setki dzieciaków wokół śmierdzących kanałów nie odrywały od ust torebek z butaprenem. Od razu kupowałem za 20 dolarów bilet do Stambułu i bez nocowania jechałem nad Bosfor. Dziś Bukareszt znowu kwitnie. Zresztą w całym kraju widać ogromny postęp, na szczęście na prowincji ten piękny rumuński sznycik pozostał nietknięty.

Następnego dnia cisnę, ile wlezie, by podjechać pod turecką granicę. Most na Dunaju w miasteczku Ruse i wjeżdżamy do Bułgarii, która latem – po wielu latach nieobecności – mnie przytłoczyła. Plażowaliśmy w kamperze w nadmorskim Irakli. Przyroda cudna, kuchnia smaczna, ludzie przyjacielscy, ale kraj w ruinie i można mieć wrażenie, że nawet w stosunku do lat 90. cofnął się i rozsypał jak zamek z piasku postawiony na plaży.

Mad Max z postsowiecką scenografią, do tego wszędzie śmietnik jak w slumsach pod Bombajem. Kiedy w hoteliku pytamy, ile kosztuje noc, właściciel wychodzi zobaczyć, jakim samochodem podjechaliśmy, i dopiero wymyśla cenę. Dwanaście lat w Unii Europejskiej, a wygląda, jakby Sofia dryfowała w kierunku Suchumi, a nie Brukseli.

Toczymy się dalej przez skaliste wąwozy, kaniony i doliny. Kolorowi Romowie – dzieciarnia z mamą – targają na opał chrust i za minaretem pierwszego meczetu na naszej trasie skręcają do bud, w których żyją. Ostatnie miasteczko przed Turcją nazywa się Mogiła. Słusznie. W mieścinie po zmroku światło pali się dosłownie w trzech chatach.

Zobacz wideo Kosztuje tyle co kawalerka? Być może. Ale kawalerką nie pojedziesz w siną dal. Sprawdzamy kultowego kampera VW Californię



Andrzej Meller. Reporter, pisarz i korespondent wojenny. Kocha życie w drodze. Wiele lat spędził w Azji, pracował także w czasie konfliktów zbrojnych w Gruzji, Sri Lance, Afganistanie i Libii. Jest autorem książek "Miraż. Trzy lata w Azji", "Zenga, zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki" i "Czołem, nie ma hien. Wietnam jakiego nie znacie".

Eleonora Meller. Do 30. roku życia mieszkała w Petersburgu, po czym rzuciła wszystko i wyjechała do Indii. Od zawsze interesowały ją psychologia, sztuka i Daleki Wschód. Kiedy po raz pierwszy usłyszała dźwięk gongu, całym ciałem i duszą poczuła, że to jest jej instrument.

Losy Eleonory i Andrzeja splotły się po raz pierwszy w Sri Lance. Po powrocie z Afganistanu przeprowadzili się na Podlasie, gdzie prowadzą agroturystykę.

*Fragmenty książki "Kamperem do Kabulu. Hippisowskim szlakiem przez Turcję, Gruzję, Armenię, Iran i Afganistan" autorstwa Andrzeja Mellera i Eleonory Meller, która ukazała się nakładem wydawnictwa "Znak Literanova".

** Śródtytuły pochodzą od redakcji