
Gdy Baracka wybrano na prezydenta, rozeszła się wiadomość, że Marian Robinson, moja siedemdziesięciojednoletnia matka, zamieszka z nami w Białym Domu. Miała nam pomóc w doglądaniu Sashy i Malii, lat siedem i dziesięć, przynajmniej do czasu, aż porządnie się zadomowimy. Zamierzała dopilnować, by każdy dobrze się zaadaptował w nowym domu, po czym wrócić do Chicago. Media zdawały się oczarowane tą perspektywą, domagały się wywiadów z moją matką i wymyślały coraz to nowe historie, określając ją "pierwszą babcią" albo "babcią zwierzchniczką". Wyglądało to tak, jakby do obsady naszego serialu doszła nowa, potencjalnie ciekawa postać. Nagle moja matka pojawiła się w wiadomościach. Zrobili z niej newsa.*
Gdybyście ją poznali, wiedzielibyście, że ostatnią rzeczą, na której jej zależało, była sława. Zgodziła się na kilka wywiadów, bo uznała, że jest to wpisane w zachodzące zmiany, choć nieustannie powtarzała, jak bardzo jest zaskoczona tym, że ktokolwiek się nią interesuje.
Moja mama w swoim własnym mniemaniu nie jest nikim szczególnym. Lubi też twierdzić, że choć bardzo nas kocha, mój brat i ja także niczym się nie wyróżniamy. Jesteśmy po prostu dwojgiem dzieci wychowanych w atmosferze miłości, którym bardzo się poszczęściło, dzięki czemu odniosły sukces. Stara się przypominać ludziom, że dzielnice takie jak South Side w Chicago są pełne "małych Michelle i małych Craigów". Takie dzieci są w każdej szkole i każdym kwartale, jednak wiele z nich zostaje pominiętych i niedocenionych, toteż marnuje się mnóstwo potencjału. Prowadzi to do głównej tezy filozofii życiowej mojej mamy: "Wszystkie dzieci są wielkie".
Teraz moja mama ma osiemdziesiąt pięć lat. Prowadzi spokojne, pogodne, pełne wdzięku życie. Splendor i pompa nic dla niej nie znaczą. Uważa, że wszystkich ludzi należy traktować tak samo. Patrzyłam, jak z jednakową dozą łagodności i opanowania rozmawia z papieżem i z listonoszem. Jeśli ktoś zada jej pytanie, odpowiada prosto i bezpośrednio, z pewnym ironicznym dystansem, nie dostosowując słów do potrzeb konkretnej widowni. Oto kolejna cecha mojej matki: nie owija w bawełnę. Oznacza to tyle, że kiedy podczas naszych przenosin do Białego Domu jakiś dziennikarz zadawał mamie pytanie, odpowiadała zupełnie szczerze, zamiast zmiękczać swoją opinię albo stosować się do wytycznych opracowywanych przez nerwowych sztabowców do spraw komunikacji. Od razu się zorientowaliśmy, że kiedy babcia rozmawia z mediami, mówi prawdę i zamyka temat.
Tak też po raz pierwszy zaprezentowała się w mediach: stwierdziła, że choć trzymała się pazurami, wyciągnięto ją z cichego, małego bungalowu przy Euclid Avenue i na dobrą sprawę została zmuszona przez własne dzieci do zamieszkania pod najsłynniejszym adresem w kraju. Nie była niewdzięczna, po prostu mówiła, jak jest. Reporterom powtarzała to samo co mnie. (Zresztą listonosz i papież nie usłyszeliby nic innego). Nie chciała przyjeżdżać do Waszyngtonu, choć dosłownie ją o to błagałam. A kiedy błaganie nic nie dało, namówiłam Craiga, by pomógł mi ją przekonać. Moja matka była opoką naszej rodziny. Wszystkich nas trzymała na równym kursie. Pomagała nam uzupełnić luki w opiece nad małymi córkami, gdy Barack i ja w zaimprowizowany, niekiedy chaotyczny sposób próbowaliśmy ogarnąć zmiany zawodowe, ogrom pracy i coraz bogatsze życie towarzyskie dziewczynek. Tak, można powiedzieć, że zmusiłam ją do przeprowadzki.
Problem polegał na tym, że podobało jej się w domu. Nieco wcześniej przeszła na emeryturę. Lubiła swoje życie i swoją przestrzeń, a zmiana jako taka jej nie interesowała. W domu przy Euclid trzymała wszystkie swoje bibeloty. Miała tam łóżko, w którym sypiała od trzydziestu lat. Odniosła wrażenie, że Biały Dom za bardzo przypomina muzeum, a za mało domostwo. (I oczywiście nie omieszkała poinformować o tym dziennikarza). Lecz nawet gdy opowiadała, że przeprowadziła się do Waszyngtonu w zasadzie pod przymusem i tylko na jakiś czas, zaraz dodawała, że kocha Sashę oraz Malię i przede wszystkim zależy jej na tym, by wzrastały w dobrych warunkach.
Jeśli ktoś inny niż rodzice ma się opiekować tymi dziećmi, lepiej, żebym to była ja – powiedziała dziennikarzowi ze wzruszeniem ramion. A potem stwierdziła, że kończy z wywiadami.
Moja matka, gdy już się wprowadziła, stała się w Białym Domu bardzo lubianą osobą – prawdziwą królową balu – choć wcale o to nie zabiegała. Wszyscy mówili o niej "pani R.". Sztabowcy cieszyli się jej towarzystwem właśnie dlatego, że się nie wyróżniała. Kamerdynerom, głównie czarnym, podobało się to, że mają w domu czarną babcię – pokazywali jej zdjęcia własnych wnuków, a czasem prosili o porady życiowe. Florystki Białego Domu, które przychodziły wymienić bukiety kwiatów, zostawały chwilę dłużej, by pogadać z moją mamą. Agenci Secret Service mieli na nią oko, gdy wychodziła za bramę i kierowała się do sieciowej drogerii CVS na Czternastej Ulicy albo do domu towarowego Filene’s Basement nieopodal czy też wpadała z wizytą do Betty Currie – byłej sekretarki Billa Clintona – aby pograć w karty. Personel domu często oferował mamie swoje usługi, ale ona jasno dała wszystkim do zrozumienia, że nikt nie będzie jej podawał jedzenia ani po niej sprzątał, ponieważ sama doskonale potrafi się sobą zająć. – Pokażcie mi tylko, jak obsłużyć pralkę, i niczego więcej nie potrzebuję – powiedziała.
Świadomi przysługi, którą nam wyświadczała, staraliśmy się zanadto jej nie obciążać. Jeździła z Sashą i Malią do szkoły i z powrotem, pomagając im dostosować się do nowego rozkładu zajęć. Jeśli zajmowały mnie obowiązki pierwszej damy, pilnowała, by dziewczynki dostały przekąski i wszystkie inne rzeczy potrzebne na zajęciach pozaszkolnych. Z zainteresowaniem słuchała ich opowieści o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia, tak jak dawniej moich, gdy chodziłam do podstawówki. Kiedy siadałyśmy razem, zdawała mi relację z tego, co mnie ominęło z życia córek, a później niczym gąbka chłonęła moje słowa, pozwalając mi uporządkować myśli.
Kiedy moja mama nie zajmowała się dziewczynkami, specjalnie znikała wszystkim z pola widzenia. Uważała, że powinniśmy prowadzić własne życie rodzinne oraz że jej także należy się niezależna egzystencja. Podobała jej się swoboda i przestrzeń. Lubiła działać na własną rękę. Przybyła do stolicy z tylko jednym zamiarem – by wspierać Baracka i mnie oraz być troskliwą babcią dwójki naszych dzieci. Cała reszta z jej punktu widzenia to był tylko hałas i zamieszanie.
Czasami zapraszaliśmy VIP-ów na przyjęcie w mieszkalnej części Białego Domu. Rozglądali się i pytali, gdzie jest moja matka, spodziewając się, że będzie nam towarzyszyć przy posiłku. Zwykle wybuchałam śmiechem i wskazywałam palcem w górę, ku trzeciemu piętru, gdzie miała sypialnię oraz swój ulubiony salon z oknem wychodzącym na pomnik Waszyngtona. – Niestety – mówiłam. – Babcia jest na górze w swoim szczęśliwym miejscu. Innymi słowy:
Przykro mi, Bono, mama ma lampkę wina i żeberka wieprzowe, a w telewizji leci teleturniej Jeopardy! – niech ci się nie wydaje, że masz jakieś szanse.
Taki układ wydawał się dobrze sprawdzać. Ostatecznie moja mama została z nami w Białym Domu przez całe osiem lat. Pewność jej obecności oraz spokojne, wolne od poszukiwania sensacji nastawienie do życia dobrze nam służyły, zwłaszcza że w sensacje i incydenty obfitowała praca Baracka. Babcia przywracała właściwe proporcje światu. Nie mieszkała z nami, by śledzić rozwój epidemii eboli, komentować obstrukcję parlamentarną czy zastanawiać się, kto wzbudza niepokój i przeprowadza testy rakiet balistycznych na Morzu Japońskim. Była tam po prostu, aby od czasu do czasu sprawdzić, czy w naszej rodzinie wszystko dobrze się układa. Potrzebowaliśmy tego. Potrzebowaliśmy jej. Zapewniała nam równowagę.
Przez te osiem lat nasze dziewczynki przeobraziły się z naiwnych uczennic podstawówki w dojrzewające nastolatki, pragnące niezależności i przywilejów dorosłego życia. I jak to nastolatki mają w zwyczaju, próbowały naginać zasady i zrobiły kilka głupich rzeczy. Ktoś dostał szlaban za zbyt późny powrót do domu. Ktoś wrzucił na Instagram swoje śmiałe selfie w bikini i został natychmiast poinstruowany przez zespół do spraw komunikacji ze Wschodniego Skrzydła, by je usunąć. Kogoś agenci Secret Service musieli wyciągnąć z licealnej imprezy, która wymknęła się spod kontroli, tuż przed przyjazdem miejscowej policji. Ktoś brzydko się odszczeknął prezydentowi Stanów Zjednoczonych, gdy ten miał czelność (niedyplomatycznie) spytać, jak można uczyć się hiszpańskiego, jednocześnie słuchając rapu.
Każdy akt nieposłuszeństwa czy złego zachowania, choćby dość niewinnego, ze strony naszych dorastających córek wywoływał we mnie obawy. Budził się wówczas mój największy strach, że życie w Białym Domu je psuje. A za to byli, rzecz jasna, odpowiedzialni rodzice. W tego rodzaju sytuacjach natychmiast uruchamiał się mój stary przyjaciel, lękliwy umysł, który wywoływał spiralę poczucia winy i wątpliwości. (Czy wspomniałam, że uwielbia dzieci? Zna wszystkie nasze słabe punkty i właśnie w nie celuje).
Wystarczył jeden drobny błąd, by obudziło się we mnie matczyne poczucie winy. Zaczynałam wątpić we wszystkie decyzje, które podjęliśmy z Barackiem, każdy wybór podjęty na rozstajach życia. Jak już wspominałam, kobiety są szczególnie podatne na samokrytykę, ponieważ system, w którym funkcjonują, nie jest równościowy – od dziecka są karmione całkowicie nierealistycznymi obrazami kobiecej "doskonałości". Żadna z nas, dosłownie żadna, nie jest w stanie im dorównać. A mimo to próbujemy. Fantastyczne wersje rodzicielstwa – podobnie jak małżeństwa i partnerstwa – zajmują czołowe miejsce w naszej wyobraźni kulturowej, podczas gdy rzeczywistość jest dużo mniej perfekcyjna.
Matki mogą doznawać szczególnie dotkliwego wrażenia, że są niewystarczające. Obrazy matczynej doskonałości w reklamach i mediach społecznościowych zwykle są nie mniej mylne i fałszywe niż przerobione, wyedytowane zdjęcia kobiecych ciał – zagłodzonych, pokrojonych i ostrzykniętych wypełniaczami – tak często pokazywane w naszym społeczeństwie jako złoty standard piękna.
Warunkuje się nas tak, byśmy wierzyły w te standardy i dążyły do osiągnięcia nie tylko perfekcyjnego ciała, lecz także perfekcyjnych dzieci, perfekcyjnej równowagi między życiem a pracą, perfekcyjnych doświadczeń rodzinnych oraz perfekcyjnego poziomu spokoju i cierpliwości
Choć żadnej z nas – znów: naprawdę żadnej – nigdy się to nie uda. Z takich wymyślonych wzorców rodzą się potężne, paraliżujące wątpliwości. Matce trudno jest nie rozejrzeć się i nie pomyśleć: Czy każdy radzi sobie doskonale, tylko nie ja? Jestem tak jak każdy podatna na takie samobiczowanie. Przy pierwszej oznace konfliktu albo problemów z dziećmi natychmiast zaczynałam się intensywnie zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam dla nich zbyt surowa, a może zbyt łagodna? Zbytnio się narzucałam czy byłam za często nieobecna? A może w ostatnich latach wydano jakąś książkę o wychowaniu, której nie przeczytałam? Czy to poważny kryzys, sygnał poważnych problemów? Jakich ważnych lekcji życiowych im nie przekazałam? Czy już za późno?
Jeśli w jakiejkolwiek mierze odpowiadacie za życie dziecka, na pewno znacie tę odmianę lęku i obaw, która nie pozwala w nocy usnąć. To dręczące poczucie zagubienia, że nie zrobiło się dla dzieci wystarczająco dużo lub że wszystko zrobiło się źle, a teraz one płacą cenę za nasze zaniedbania i kiepskie decyzje. Sądzę, że gdy po raz pierwszy bierzemy w ręce cudownego, niewinnego, doskonałego noworodka, wielu z nas przez głowę przechodzi alarmująca, niemal nieodparta myśl: O rany, żeby tylko wszystkiego nie schrzanić!
Jako rodzice nieustannie zmagamy się z obsesją, by nie zawieść. Powstały całe branże biznesu, które na niej zarabiają, począwszy od zajęć z gimnastyki mózgu dla niemowlaków przez ergonomiczne wózki po korepetycje przedmaturalne. To dziura, której nie da się zapełnić. Obciążenie stale rośnie – wielu rodziców w Stanach ledwie może pozwolić sobie na koszty opieki i wychowania dzieci (pochłaniające około 20 procent średniej pensji). Łatwo można dojść do przekonania, że wystarczy choć trochę zwolnić i przez zaniedbanie albo z braku pieniędzy nie zapewnić dziecku tej jednej malutkiej przewagi, by skazać je na porażkę.
Przykro mi to stwierdzić, ale obsesja nie mija po osiągnięciu jakiegoś konkretnego etapu, na przykład gdy dziecko nauczy się spać lub chodzić, idzie do przedszkola, kończy liceum czy nawet wprowadza się do swojego pierwszego mieszkania i kupuje zestaw noży do steków. Nadal będziecie się martwić! Nadal będziecie się o nie obawiać! Dopóki oddychacie, będziecie się zastanawiać, czy możecie zrobić dla niego coś więcej. Świat zawsze będzie się wydawał bardziej mroczny i groźny, gdy żyje w nim wasze dziecko – nawet dorosłe. Większość z nas zrobi prawie wszystko, aby przekonać samych siebie, że w jakimś stopniu panujemy nad sytuacją.
Do dziś mój mąż, były głównodowodzący sił zbrojnych, nie potrafi się powstrzymać przed SMS-owaniem do naszych córek newsów ostrzegających przed niebezpieczeństwami jazdy autostradą albo samotnego chodzenia nocą po mieście.
Kiedy przeprowadziły się do Kalifornii, wysłał im e-mailem długi artykuł o tym, jak przygotować się na trzęsienie ziemi, i zaproponował, że Secret Service przeszkoli je w zakresie postępowania w razie katastrof naturalnych (która to propozycja spotkała się z uprzejmym: "Nie, dziękujemy").
Troska o dzieci i przyglądanie się, jak rosną, to jedno z najbardziej satysfakcjonujących zajęć na świecie, choć jednocześnie może przyprawić o obłęd. Z biegiem lat odkryłam tajną broń do walki z rodzicielskim niepokojem – własną matkę. Jest moją opoką, moim Buddą, stoickim, nieosądzającym świadkiem moich licznych pomyłek, a zarazem ważnym źródłem spokoju i opanowania. Przez całe młode życie naszych córek moja matka z pewnego dystansu przyglądała się ich dojrzewaniu i rozwojowi, nigdy nie mieszając się w decyzje wychowawcze, które podejmowaliśmy z Barackiem.
Oferuje nam jednak swoją perspektywę i wsparcie. Słucha z uwagą i potrafi szybko rozwiać moje lęki albo przywrócić mi rozsądek, gdy zaczynam trochę panikować. Przypomina mi, że zawsze należy myśleć o dzieciach jak najlepiej i raczej pozwalać im dorastać do naszych oczekiwań, niż spodziewać się, że będą się zniżać do strachów i wątpliwości, które nas dręczą. Mama twierdzi, że trzeba dzieciom ufać, zamiast kazać im na to zaufanie zasłużyć. To jej wersja "miłego startu".
Podczas lat spędzonych w Białym Domu mama wielokrotnie przywracała mi rozsądek. O dojrzewaniu Sashy i Malii mówiła spokojnie, jak na siedemdziesięcioparoletnią panią przystało, przypominając mi, że to czy tamto zdarzenie nie jest wynikiem mojej porażki, lecz czymś, czego należy się spodziewać na danym etapie rozwoju, i że sama robiłam podobnie głupie rzeczy. Jej pokrzepiające wyjaśnienia były, zgodnie z jej usposobieniem, zwięzłe i powściągliwe, ale dodawały mi otuchy. – Z dziewczynkami wszystko w porządku – mawiała mama, wzruszając ramionami. – Po prostu uczą się życia. Komunikowała mi tym samym, że ze mną także wszystko jest w porządku – mogę się uspokoić i zaufać własnej ocenie. To zawsze był jej główny przekaz.
*Fragmenty książki "Światło w nas. Jak żyć w niepewnych czasach" Michelle Obamy, w tłumaczeniu Dariusza Żukowskiego ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora. Autopromocja: Książka do kupienia w Kulturalnym Sklepie, a formie elektronicznej w Publio.