Biografie
Zdzisław Nęcka (Fot. Magda Omilianowicz)
Zdzisław Nęcka (Fot. Magda Omilianowicz)

Nikt nie był w stanie go przekupić, bo pieniądze robił sobie sam. „Król Fałszerzy", więzienna arystokracja. Najlepszy z najlepszych. Potrafi podrobić wszystko. Nawet amerykański Secret Service podziwiał jego dolary. Inteligentny, oczytany i dowcipny, zdolny malarz, zarażający pogodą ducha.*

A może cwaniak i zepsuty do szpiku kości recydywista, który spędził czterdzieści lat za kratkami i o polskich więzieniach wie wszystko? Twierdzi, że po tylu latach w kryminale jak nikt inny potrafi oddzielić ludzkie ziarna od plew. 

Wypowiedziane w dzieciństwie życzenie „chcę być bogaty" spełniło się po wielokroć. Przez całe życie bujał się jednak na huśtawce, od biedy do zamożności. Równie łatwo produkował pieniądze, jak później je trwonił. Na wolności były balety, przekręty, szybkie fury, kobiety, byli kumple i był pełen luz. Za kratami: bunty, bójki, ucieczki, samookaleczenia i wyrafinowane kary. 

(…) 

Kiedy rano robotnicy ruszali na budowy, prządki do fabryk, a urzędnicy do biur, on siadał przy biurku i tłukł tę swoją lewiznę. Podział ról był taki, że on pracował, a Aśka wydawała. Nie robili żadnych zapasów gotówki, bo i po co. Żyli z dnia na dzień, raz lepiej, raz gorzej. Kiedy po południu społeczeństwo wracało z roboty, oni szli zabalować do „Kolorowej" albo gdzie indziej. I tak leciał im dzień za dniem. 

Pod koniec lat osiemdziesiątych po dowodach najwięcej zamówień pojawiło się na papiery legalizujące samochody, ale jemu wciąż siedział w głowie żart Aśki, żeby zrobić pieniądze. Zrobić szmal to już coś! Danek mógłby banknoty wciskać frajerom na rynku, a tych nie brakowało, i wtedy mieliby jak pączki w maśle. Nikomu o tym nie wspominał, ale nie dawało mu to spokoju. Godzinami przesiadywał w bibliotece, studiując historię dolara i technologię produkcji papieru. Wziął jeszcze kilka lekcji u studenta chemii, a znajomy, taki stary dziad, emerytowany tokarz, pokazał mu, na czym polega trawienie metalu. Nigdy nie znikał z domu na tak długo, dlatego Aśka zaczęła go podejrzewać o romans. 

– Na baby łazisz, Zdzisiek – suszyła mu głowę. 

– Asiu, co ty gadasz? Babę mam w domu, to czego miałbym szukać. Nikt przecież nie gotuje tak jak ty. – Śmiał się. 

– Nie denerwuj mnie, wczoraj mówiłeś, że idziesz do Freda, a wiem, że cię u niego nie było. 

– Musiałem coś innego załatwić? 

– „Coś innego załatwić". Akurat! Niby co? 

– Mniej wiesz, lepiej śpisz. Obiecuję, jak przyjdzie czas, dowiesz się pierwsza. 

Kiedy zebrał już mnóstwo informacji, a o dolarze wiedział prawie tyle, ile jego twórcy, mocno podekscytowany, zabrał się do pracy. Połączył kilka arkuszy brystolu, powiesił je na ścianie i ustawił rzutnik. Rzucił na to obraz dolara, powiększony, prawie czterometrowy, żeby zgadzał się najdrobniejszy nawet szczegół. Metalową płytę pokrył światłoczułą substancją i rozpoczął benedyktyńską robotę. 

Podstaw stalorytu uczył się w plastyku. To trudna technika, ale jemu taka dłubanina sprawiała dużą radochę, bo już na praktyce u jubilera lubił takie zegarmistrzowskie wyzwania. Dłubał i przypomniał sobie swoich mistrzów. Było ich kilku w jego życiu, choć pewnie nie byliby dumni z tego, co robi, bo wróżyli mu nieco inną przyszłość. Wspominał nauczycieli z plastyka, pana Adama, złotnika z Tarnowa. 

'Matejko' przy pracy, kaplica w areszcie na Montelupich w Krakowie (fot. Magda Omilianowicz)

Był jeszcze pan Krzysztof, jego mentor, który jak wszyscy pojawił się w jego życiu w wyniku zbiegu okoliczności. Tuż po szkole, w latach sześćdziesiątych, kiedy wrócił już do Krakowa, kolega z Wielopola, który wyjeżdżał z dziewczyną na kilka dni, poprosił go o drobną przysługę. 

– Zdzisiu, mam do ciebie prośbę. Nade mną, na piątym piętrze, na poddaszu, mieszka taki dziadek. On rysuje, pisze, a ma kłopoty z chodzeniem, coś tam z nogami jest nie tak i o kulach się porusza albo z balkonikiem. Noszę mu codziennie obiady z knajpy na dole. Mógłbyś mu przynosić jedzenie przez te trzy dni, jak mnie nie będzie? 

– Jasne, nie ma problemu. 

Zgodnie z obietnicą, następnego dnia zapakowali mu w barze posiłek, a on wbiegł po schodach na samą górę, z obiadem w składanych menażkach. Zapukał i wszedł do środka, do niewielkiego mieszkania. W pokoju, na samym końcu korytarza, siedział na wersalce starszy, siwy jegomość, ze śmieszną, spiczastą bródką. 

– Dzień dobry, obiad panu przyniosłem. 

– Dzień dobry. Dziękuję bardzo, młody człowieku, postaw tu na stole i jeśli mógłbyś, to podaj mi jeszcze z kuchni talerz. Bardzo trudno mi dzisiaj wstać, nawet o kulach. Kuchnia jest po prawej, jak wyjdziesz z pokoju. 

Przyniósł mu talerz i sztućce i dopiero wtedy rozejrzał się dookoła. Dojrzał pędzle i sztalugi, kilka blejtramów opartych o ściany. Na biurku ołówki, gumki, linijki, pisaki i zatrzęsienie papierów, ale kiedy zerknął na ściany, oniemiał. 

Litery, wszędzie litery, mnóstwo przeróżnych liter. Ale jakich! Niesamowitych. Gdzie spojrzeć, wszędzie były litery. Większe, mniejsze, proste i bardzo wymyślne. Co prawda, liznął w szkole trochę kaligrafii i typografii, ale tak różnorodnych projektów nigdy wcześniej nie widział. 

Starszy pan podniósł wzrok znad talerza i przyjrzał się chłopakowi uważnie. 

– Zapatrzyłeś się, widzę, na moje literki. Podobają ci się? 

– Bardzo, uczyłem się trochę… 

– Gdzie się uczyłeś? 

– W plastyku, w Tarnowie. 

– O, to pewnie umiesz świetnie rysować. Wawel narysujesz? 

– Narysuję. 

– To siadaj i rysuj, zobaczę, co potrafisz. 

– A pan jest nauczycielem? Plastykiem? 

– Narysuj Wawel, a jak zjem obiad, pogadamy. A może ty jesteś głodny? – zainteresował się. 

– Nie, nie, dziękuję, ja już jadłem. 

Usiadł przy biurku, wziął jakąś czystą kartkę i zaczął szkicować z pamięci Wawel. Mężczyzna zjadł, odsunął talerz i wytarł usta serwetką. 

– Pokaż mi, coś tam narysował. 

– Ale jeszcze nie skończyłem. 

– Nie szkodzi, pokaż no, pokaż. 

Popatrzył na rysunek, pokiwał z pobłażaniem głową i bezlitośnie go skrytykował: 

– Mówisz, że do plastyka chodziłeś, i nic nie umiesz, kompletnie nic. Nie wiem, czego was tam teraz uczą. Pewnie twój profesor taki sam matoł jak ty. Spójrz na te proporcje, tu się absolutnie nic nie zgadza, cała konstrukcja się wali. Ta kreska powinna być znacznie wyżej. Daj mi ołówek, to ci pokażę. Widzisz, jak się ją podniesie, od razu jest inaczej, prawda? 

– Faktycznie jest lepiej. Pan uczy plastyki? 

Mężczyzna roześmiał się. 

– No tak jakby, jestem Krzysztof Racinowski, ale moje nazwisko nic ci pewnie nie mówi. Znam się trochę na liternictwie. Jak chcesz, to mogę ci kilka rzeczy pokazać, bo w tym twoim plastyku niewiele cię nauczyli. 

– Ale ja nie mam pieniędzy na korepetycje. 

– Nie żartuj, młody człowieku. Ty mi obiady przyniesiesz, jak poproszę, to może zakupy mi czasami zrobisz, a ja ci się zrewanżuję lekcjami. 

– Naprawdę? Bardzo panu dziękuję. Bardzo. 

Biegając do niego na lekcje, nie wiedział, jak wielkie szczęście mu się trafiło. Nie mógł wymarzyć sobie lepszego nauczyciela, bo trafił do samego profesora Racinowskiego, wielkiego autorytetu, autora podręczników liternictwa, z których uczyli się studenci. Ten człowiek nauczył go chyba najwięcej, pokazał mu tyle różnych technik i możliwości. 

Zdzich dostał w prezencie jego podręcznik Liternictwo i kosztowne dzieło Pismo i styl Tibora Szántó, które do dziś uważa za najlepszą książkę na świecie. Dla literników, sympatyków kaligrafii, historyków to biblia. Skarbnica wiedzy historycznej zarówno o czcionkach i stylu, jak i o piśmie ręcznym. Widać musiał być ulubionym uczniem profesora, skoro ten obdarował go tak cennym prezentem. 

Chodził do niego ponad rok i to dzięki niemu jest tak dobrym liternikiem. Racinowski przekazał mu tyle wiedzy, ile chyba nie przekazał nigdy nikomu. Miał specyficzny sposób nauczania, bo zawsze powtarzał, że wszyscy inni nauczyciele to matoły. 

A uczeń się z kolei wyjątkowo do tych lekcji przykładał. Jeszcze wtedy nie wiedział, że fałszerz, który nie zna liternictwa w sposób praktyczny, to żaden fałszerz, tylko lichy gość, który może jedynie nosić walizkę pełną pieczątek i innych zbędnych akcesoriów i udawać, że cokolwiek potrafi. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Lekcje wyglądały tak, że profesor rysował litery, a on musiał je bezbłędnie powtarzać na tablicy. Wszystkie elementy pionowe i poziome oraz szeryfy, czyli ozdobniki. Nie mogło być byle jak, bo Racinowski się złościł. Początkowo uczeń rysował z pomocą linii, ale potem spróbował bez i dał radę, a nauczyciela to zaciekawiło. 

– Ja w twoim wieku jeszcze tak nie pisałem. Będą z ciebie ludzie! 

Kiedy przyjmował się później do drukarni w Krakowie, żeby nauczyć się, jak myje się rastry, czyli sita, musiał pokazać, że jest liternikiem, to było warunkiem przyjęcia. Nieźle ich zaskoczył. Wymogiem była znajomość dwudziestu krojów pisma. Tymczasem on, na oczach widzów i ciekawskich, zademonstrował ich kilkadziesiąt. 

Typografia przydała mu w życiu wiele razy, nie tylko podczas fałszowania. Pracował przez czas jakiś w Miechowie, w zakładzie kamieniarskim, gdzie też nabrał wprawy przy liternictwie narzędziowym i płaskorzeźbach. Liternictwo i fachowcy od ręcznego kucia to już przeszłość. Teraz jest komputerowe urządzenie, czyli ploter. I w tej dziedzinie technika wyparła wprawną rękę. 

A jego to fascynuje całe życie. Zawsze jak pisał listy z kicia, adresy były ozdobne, żeby nie wyjść z wprawy i przypominać sobie różne kroje pisma. Sprawiało mu to niebywałą frajdę, bo zawsze lubił pisać i zawsze kochał język polski. Kiedy chodził jeszcze do szkoły, nauczycielka języka polskiego przez jakiś czas uważała go za matoła, tymczasem on biegle pisał i czytał. Kiedy inni wciąż dukali, on mógł czytać książki. I podczas którejś lekcji doszło do konfrontacji. Przeczytał wrednej nauczycielce fragment czytanki. Ta nie mogła uwierzyć, zaczęła szybko mrugać oczami. 

– Na pewno mówisz z pamięci! – zarzuciła mu. 

– Nie, proszę pani, ja czytam. Już dawno umiem czytać! – powiedział z niekłamaną satysfakcją. 

Wybierała fragmenty z różnych stron i kazała mu czytać tak długo, aż uwierzyła. A on, kończąc szkołę podstawową, wygrał konkurs czytelniczy. 

Zawsze sprawiało mu radość, kiedy mógł utrzeć nosa niedowiarkom i prześmiewcom, pokazać im, co potrafi, jakie posiada umiejętności. Więc nie opuszczało go szczęście. Dlaczego miałby narzekać na niefart? Chyba zgrzeszyłby bardzo. 

Siedział zgarbiony przy biurku i wciąż dłubał w swojej pierwszej metalowej płytce, a Aśka patrzyła na niego i pukała się w czoło. 

– Wiesz co, Zdzisiek, za tobą to nikt nie trafi. Najpierw znikasz z domu na całe dnie, tak? Nie mówisz mi, gdzie ani z kim, tak? A teraz końmi by cię nie wyciągnął. Jakby cię do tego biurka przyspawało. Nigdzie się nie ruszasz, namówić cię na żadne wyjście z domu nie mogę. Co ty tam tak majstrujesz i dłubiesz? 

– Asiu, kochanie, jeszcze trochę cierpliwości. Niedługo skończę, to zobaczysz. 

– Rób, co chcesz. Ja idę do „Kolorowej", nie będę tu schła przy tobie, a ty sobie grzeb dalej w tym swoim metalu, aż się zestarzejesz. 

Trzasnęła drzwiami i tyle ją widział. Uśmiechnął się, bo dzięki temu miał czas, żeby spokojnie dokończyć robotę. Zrobił pierwsze odbitki. Banknoty wyszły według niego całkiem niezłe. Jak wyschły, zmiął je trochę, żeby nie wyglądały jak kompletne nówki, i poleciał z nimi do Danka na rynek. 

– Cześć, Danek, ile masz czasu? 

– Jakieś pół litra. 

– Poważnie pytam, interes jest. 

– To szybciutko, dawaj, dawaj. Co tam masz ciekawego? 

Podał mu banknot, a Danek, nawet nie oglądając, zmiął go w dłoni. 

– Kicha, chłopie! Kompletna. Już pod palcami czuję, że kicha. Czyja to robota? 

– Nieważne, cześć. 

– Czekaj, Zdzichu. Co ci jest? 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)



Danek był starym wygą, znał się na banknotach jak mało kto. No, kurwa jego mać! Tyle nauki, tyle godzin roboty na nic. I nie będzie z tego żadnego zysku ani frajdy? Załamał się kompletnie. Przez dwa tygodnie nawet nie próbował podchodzić do żadnej pracy. Gdyby pił, to wtedy piłby na umór. Siedział, palił fajkę za fajką, gapił się w okno. I nagle!? I nagle go olśniło. Eureka! To nie jego robota była do kitu, tylko papier jest do bani. To wyłącznie wina cholernego papieru. Przecież Danek nawet na banknot nie spojrzał, tylko go pomacał. 

Poczuł, jak siły witalne i zapał do pracy wracają. Musi mieć papier podobny do tego, na którym drukują dolary, i wtedy nie będzie na niego mocnych. Dobra, dobra, spokojnie, tylko skąd go wziąć? Nie kupi go przecież w sklepie papierniczym. Pamiętał, bo przeczytał w jakiejś książce, że dolary są drukowane na materiale składającym się w ponad siedemdziesięciu procentach z bawełny i ponad dwudziestu z lnu i że w przeciwieństwie do innych papierów, w ogóle nie zawierają celulozy. Pięknie, pięknie, tylko jak on ma taki papier wyprodukować? Z czego? 

Zobacz wideo Jak wygląda współczesna mafia? "Są bardzo agresywni"

Już był bliski kolejnego załamania, kiedy przypomniał sobie, że przecież wszystko można wywabić. W drukarni nauczył się, jak myć sita po sitodruku. A to oznacza, że i druk z banknotów powinien zejść. 

Myśl, Zdzichu, myśl. Ciepło, ciepło, coraz cieplej… Po prostu trzeba będzie kupić partię jednodolarówek, spróbować je odbarwić i zrobić z nich setki. 

No przecież to takie proste jak zamrażarka i folia z dowodów. Na najprostsze rzeczy najtrudniej wpaść. Już wiedział, że ma to w garści i że to jest właśnie to. 

– Zdzichu! Zdzichu, czy ty mnie słyszysz?! 

– Co mówiłaś, kochanie? 

– Strzał miał być w dychę, tak? Kasa jakaś wielka miała być, tak? A ty siedzisz, palisz, w okno się gapisz i jeszcze śmiejesz się sam do siebie. Co z tobą? Naćpałeś się u Freda czy co? 

– Asiu, będzie kasa. Będzie bardzo dużo kasy. Jeszcze chwila i będzie. Czy zatańczy pani ze mną? 

Porwał ją wpół i zakręcił. 

– Wariat! wariat! – wydarła się ze śmiechem. 

Kręcił nią w kółko, oboje wirowali i zaśmiewali się, wpadając po drodze na kredens. 

– Kochasz mnie, Aśka? 

– To ty tego jeszcze nie wiesz, wariacie? 

– A ufasz mi? 

– A co to, to na pewno nie. – Śmiała się do rozpuku. 

– Zobaczysz, jeszcze będziesz ze mną żyła jak w bajce, już niedługo! 

– Chyba o gołych i bosych. Wariat jesteś, kompletny wariat, wiesz, ale kochany. 

Już wiedział, że złapał byka za rogi i że będą pławić się w dobrobycie. Nakupi Asi furę nowych rzeczy, wykąpie ją w szampanie i nie będzie miał sobie równych, bo nikt nie wpadł na tak genialny pomysł jak on. 

*Fragmenty książki "Fałszerz. Historia największego polskiego oszusta" Magdy Omilianowicz. Autopromocja: książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio i w formie papierowej w Kulturalnym Sklepie