
Inna. Nie pasowała do dzieci, które na krakowskich Plantach wymyśliły zabawę w Jezusa. Zapytała: „Kto to taki?". Rodzice wychowywali ją w przekonaniu, że wszystko rozwija się dzięki mądrości ludzi, a nie siłom nadprzyrodzonym. Uczyli, że to człowiek odpowiada za świat. I powinien go ulepszać.*
Tak zaczyna się historia Wandy Wasilewskiej, najbardziej znienawidzonej Polki. Choć to nie brak wiary – a raczej jej nadmiar – wywołał te emocje.
O Bogu pierwszy raz usłyszała w wiejskiej chacie swojej babci, gdy wybuchła I wojna światowa. Pokochała go od razu. Miała dziewięć lat, kiedy rodzice ukryli ją na wsi. Zamieszkała pod okiem Jezusa i Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, którzy spoglądali ze ścian w każdej izbie. Była jeszcze święta Genowefa i całe jej życie zamknięte w ramkach jednego obrazu. Francuscy rycerze pod pałacem ruszający na świętą bitwę. Kat z toporem i rudy intrygant w zielonej szacie. Leśna grota, do której przychodzi łania karmić Dzieciątko. Ten nowy świat zakręcił Wandzie w głowie.
Razem z koleżanką Zosią rano i wieczorem odmawiały pacierz. Na cały głos. Do zdrętwienia kolan. Religia stała się fizycznym przeżyciem. Odciskającym siniaki. Cudownie bolesnym.
Wanda zbierała święte obrazki. Wymieniała się nimi z rówieśnikami. Matka Boska Częstochowska – zapamiętała jej ciemne oblicze – za Matkę Boską ze Ślemienia. Dwóch świętych za jednego Chrystusa.
Kolekcja, ukrywana w książeczce do nabożeństwa, puchła z dnia na dzień. Franciszek w habicie do ziemi, skrywającym ciało, jakby było plamą na duszy. Stanisław Kostka pokornie składający dłonie do modlitwy. Święta Róża z Limy na płóciennym papierze.
A przecież Wanda nie była nawet ochrzczona. Z zapałem szukała patronki, która objęłaby ją opieką. Wybrała świętą Teresę, na obrazku całą w czarnej szacie. Wanda odnalazła się wśród starszych kobiet, które bez końca, przez okrągły rok śpiewały religijne pieśni u stóp kamiennej figury przykrytej zardzewiałym daszkiem. Wszystkie oddawały się aktom męczeństwa. Na klęczkach pokonywały zbocze. W dłonie, niczym gwoździe na Pańskim krzyżu, wbijały się ciernie głogu. Uczestniczki ogarniał paraliżujący strach przed boską zemstą za popełnione grzechy. Widziały świętych na niebiosach. Czuły żar.
Kiedy Wanda podrosła, bóg się zmienił, ale żar pozostał. Pewnego dnia, o zachodzie słońca zalewającym ziemię rudą pożogą – przyrodę zawsze widziała w nieco krzykliwych barwach – ślubowała: „Słońcu, niebu i ziemi składam przysięgę. Życie musi być wielkie. Życie musi być wspaniałe. Życie musi być walką. Życie musi być zwycięstwem. To nic, że mam na razie dwanaście lat. Życie będzie właśnie takie, jak świat – czerwone, płonące".
(…)
Wasilewska przyjęła sowieckie obywatelstwo – tak można by niedokładnie ze względów faktograficznych, ale trafnie z powodów psychologicznych opisać to, co stało się pod koniec 1939 roku. Odbyły się symboliczne narodziny Wandy Lwowny. Zgodnie z dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRR Polakom, którzy 1–2 listopada 1939 roku znajdowali się na okupowanych wschodnich ziemiach Polski, narzucono obywatelstwo radzieckie.
30 grudnia 1939 roku Rada Komisarzy Ludowych ZSRR wprowadziła nowe paszporty. Niektórzy – mniejszość – odmówili przyjęcia sowieckich dokumentów. Przypłacili to wywózką na wschód. Inni godzili się na to ze strachu, dla świętego spokoju, bez wewnętrznej wiary. Ratowali się w czasach wojny. Sporo z nich i tak nie uniknęło deportacji.
Ale Wasilewska się nie wahała. Przyjęła nowe obywatelstwo z pełnym przekonaniem. Jej apologeci twierdzili, że stała się na równi patriotką sowiecką i polską. Nie podjęła tej decyzji świadomie, poddała się odgórnie narzuconemu zarządzeniu odzierającemu Polaków z dotychczasowej przynależności państwowej.
Sowietką jednak – już z przekonania – pozostała do końca życia. Trudno ją winić za sam wybór. Każdy powinien mieć prawo zmiany obywatelstwa. Ale zaważył moment. Odcięła się od polskości, gdy kraj pozostawał pod niemiecką i sowiecką okupacją. Można rozpaczliwie szukać racjonalnych uzasadnień, ale w kategoriach przyzwoitości uzasadnić jej decyzji nie sposób.
Maria Dąbrowska uważała: „Wanda Wasilewska wyparła się ojczyzny wtedy, kiedy Polska leżała zdruzgotana i pokonana. Wyparła się aktywnie, nie już krytykując, ale spotwarzając Polskę". Dąbrowska zapamiętała publiczne wypowiedzi Wasilewskiej o tym, że w przedwojennej Polsce czuła się jak zaszczute zwierzę. A to nikczemne kłamstwo. Zarabiała dobrze w „Płomyku", a pracę w redakcji straciła dopiero wówczas, gdy ta stała się sowiecką tubą propagandową.
Stworzeniu sowieckiej Wandy posłużyła podróż po Ukrainie. Wasilewska uważała tę republikę za przedsionek Związku Radzieckiego. Marzyła o Moskwie, centrum radzieckiej rzeczywistości, ale na razie wpuszczono ją zaledwie do przedpokoju, którym powinna się zachwycić. I tak właśnie uczyniła. Napisała artykuł o rozmachu budownictwa i upowszechnianiu kultury. Jednak to nie nowe fabryki i huty zrobiły na niej największe wrażenie, ale nowy człowiek. Fabryki i huty zbudować można w każdym ustroju, a skonstruować nowego człowieka tylko w komunizmie, twierdziła. Sama stała się takim nowym człowiekiem. Ale już nie jej mąż, Marian Bogatko.
Aleksander Wat wspominał: „Otóż wrócili z Kijowa. Po południu jakiś wielki wiec na placu. Wanda będzie składała sprawozdanie z Kijowa. Więc deklamacje, sczastliwoje żit?je, wszystko się uśmiecha, wszystkie cliché, jakie tylko były używane w prasie. Ale mówiła to rzeczywiście z płomieniem, z ogniem. Taka twarda, sucha, grubokostna kobieta o szerokiej, prostej twarzy, dużych i silnych oczach, która gestykuluje płomiennie. Szczęście, uśmiechy, dzieci. Bogatko potem mówi do mnie i do Broniewskiego: »Chodźmy do knajpy«. I zaciągnął nas do knajpy, był straszny pijus. Wyobraź sobie, w knajpach pełno oficerstwa sowieckiego i ten Bogatko nie mówi, ale basem opowiada zaraz po tym wiecu inne rzeczy.
To zdanie pamiętam, na przykład: »Pamiętajcie, gdy pojedziecie do Kijowa, gdy przyjedziecie do Kijowa i zrobicie pierwszy krok z wagonu, to cap – jedną ręką przycisnąć walizki, a drugą przytrzymać czapkę, bo wam zedrą z głowy«".
Spowita gęstym dymem odpalanych jednego za drugim papierosów Wasilewska nie dostrzegała tej ponurej rzeczywistości. A przecież była inteligentna. Powinna, tak jak jej mąż, zauważyć, że komunizm niszczy człowieka od wewnątrz. Deprawuje. Korumpuje. Konformizuje. Nie chciała widzieć. Podobnie jak przed wojną Władysław Gomułka, gdy w radzieckim pociągu zorientował się, że konduktor wydaje pościel tylko tym podróżnym, którzy wręczają mu łapówkę. Spędził noc na twardej ławce, broniąc się przed myślą, że ludzie radzieccy są przekupni. Gdyby dopuścił do siebie prawdę, poniósłby klęskę.
– Inaczej niż Broniewski, Wat, inni w ich środowisku, ona nie była z Kongresówki. Niedobrze mówiła po rosyjsku – zauważa Marci Shore. – Nie wiem, czy wszystko zawsze rozumiała, czy nie. Była w każdym razie wierząca. Wierzyła w ten cały ogromny, nadludzki eksperyment, jakim był Związek Radziecki.
Tylko z pozoru, z wierzchu, wydawać się mogło, że polscy komunizujący pisarze czuli się we Lwowie jak w wymarzonym raju.
Do radzieckiej władzy lgnęła spora, nie licząc Wasilewskiej, grupa innych literatów. Ci bardziej znani: Przyboś, Rudnicki, Stryjkowski, i ci mniej popularni: Zofia Dzierżyńska, Julia Brystygier, Adam Schaff. Ich lista ciągnęła się jak nudna powieść. Choć żaden z nich nie osiągnął w Związku Radzieckim takiej pozycji jak ona, również pisali pochwalne artykuły o nowej rzeczywistości i odżegnywali się od przedwojennej Polski. Ale ta warstwa zachwytu była cienka jak pergamin. Pod nią tkwił strach. Te literackie świadectwa oddania sowieckiej władzy przetrwały do dzisiaj. Niekiedy zawierały kłamstwa kreślone z przerażenia, a przynajmniej tak twierdzili lata później ich autorzy. Kiedy kłamali bardziej, nie rozstrzygniemy nigdy.
Organizowano im wycieczki do kołchozów; przywozili stamtąd entuzjastyczne materiały. Adam Ważyk opisywał dawną cukrownię Lubomirskich, w której „wyciskano złoto z robotników". I hrabiowski pałac, który teraz wypełniły „uskrzydlone życiem dzieci proletariuszy".
Zaangażowanie po stronie nowej władzy ułatwiało – co oczywiste – życie. Jan Kott zapamiętał, że opłacało się tłumaczyć poematy, bo płacono od linijki. Za cztery wersy Sosiury albo Rylskiego kupował w uniwermagu (domu towarowym) dwa funty wspaniałej mrożonej bieługi. Smakowała jak indyk.
Regularnie odbywały się wieczory, podczas których przyjmowano do związku zawodowego pisarzy. Żartowano, że te zebrania to sekcja kajakowa, bo pisarze na nich się kajali. Czepiano się z zajadłością przedwojennych przekonań antysowieckich – jak zapamiętał Michał Borwicz – ale wszystko inne darowano. Nie zwracano uwagi na dawne sympatie faszystowskie, nawet na drukowane ukłony przed hitleryzmem, wypominano natomiast nawet najkrótsze artykuły o procesach moskiewskich. Traktowano je jak dowód reakcyjnego przestępstwa.
We Lwowie ukazywał się „Czerwony Sztandar", wydawany po polsku organ sowieckiej partii komunistycznej. Wokół pisma zgromadziła się grupa polskich komunistów: Wiktor Grosz, Edward Ochab, Eligiusz Naszkowski, Romana Granas, Julia Brystygier. Publikowali w nim Leon Chwistek, Władysław i Janina Broniewscy, Tadeusz Boy-Żeleński, Julian Stryjkowski, Lucjan Szenwald, Wanda Wasilewska.
O losie autorów mogły decydować drobiazgi. Gdy Julian Stryjkowski pomylił się i podał niewłaściwą rocznicę powstania Armii Czerwonej, po przyjściu do redakcji przeczytał na tablicy w korytarzu, że już nie pracuje w „Czerwonym Sztandarze". Aleksander Wat drżał ze strachu, że puści literówkę i zamiast Stalin wydrukuje Sralin. Inni wypisywali wstydliwe dziś słowa.
*Fragmenty książki "Wasilewska. Czarno-biała". Autopromocja: książka jest do kupienia w formie elektronicznej w Publio.