Biografie
Nina Andrycz i Józef Cyrankiewicz (fot. Archiwum Niny Andrycz)
Nina Andrycz i Józef Cyrankiewicz (fot. Archiwum Niny Andrycz)

Ten, kto kocha mocniej, cierpi bardziej – mówi ludowa mądrość. Ich małżeństwo trwało ponad dwadzieścia lat, a to w życiu każdego człowieka szmat czasu. Czemu aż tak długo, skoro nie okazało się godne trwania?*

Po oświadczynach jest trochę ceregieli i droczenia się; Nina proponuje: „A może by tak bez ślubu", on mówi, że kochanek miał wiele, teraz chce mieć żonę i dom, wtedy ona stawia sprawę uczciwie, bo przed, a nie po: „Pracuję zawodowo, oddzielne sypialnie, żadnych dzieci". 

On zgadza się na wszystko. Co mu szkodzi? Oddzielną sypialnię, jak to z romansowymi mężami bywa, może nawet woli. A dzieci? Pewnie pomyślał: „Eee, takie tam babskie gadanie, przejdzie jej, życie ma swoje prawa". Poza tym „kobieta zmienną jest", jak mówi „nie", myśli „być może", jak mówi „być może", myśli „zrobię, co akurat będę chciała". Nie wie, że w tej kwestii Nina naprawdę mówi, co myśli i czuje. Jej „nie" znaczy nie. Cholernie serio. 

Kiedy wychodzi za mąż, liczy 35 wiosen, bez trzech i pół miesiąca. Nie jest dziewczęciem płochym i niewinnym. Po przeżyciach z tatusiem wie, że na mężczyznach nie można polegać, ale jeśli chodzi o kobiety niebywale atrakcyjne, kieruje się mocnym przekonaniem, że ich czas się nie ima, wartko płynie wyłącznie innym. 

Od chwili, gdy wpadła mu w oko, Józefowi śpieszy się do ślubu, jak to zakochanemu. Poszło szybko – pobrali się 21 lipca 1947 roku, w przededniu święta manifestu PKWN. 

Następnego dnia premier przemieszczał się, ściskał dłonie. Kondycję musiał mieć niezłą, bo był po nocy poślubnej. 

Nina w kostiumie plażowym nad morzem (fot. Z archiwum Niny Andrycz)

Ślub bez Reginy i Maryny 

Ślub był cywilny, w Ratuszu, a świadkami ich znajome szychy. Jej – Arnold Szyfman, dyrektor Teatru Polskiego, jego – Władysław Gomułka, który stawił się z bukietem metrowych białych róż. Nie było żadnej mamusi. Ani Reginy, ani Maryny. Nie było też… fotografa, więc i zdjęć ze ślubu nie ma, co dziwi. Nina przepadała za uwiecznianiem się, a wyglądać musiała zjawiskowo. Smukła jak gazela, w pastelowej sukni w rozbielone kwiaty (tak mi ją opisywała) projektu Zofii Węgierkowej. On też przystojny, szczupły jak szczapa; z obozów wrócił z zapadniętymi policzkami, a takich ubytków nie nadrabia się w okamgnieniu. 

Ślub mógł być kościelny, gdyby Nina chciała. I gdyby „twoja mama sobie życzyła…" Nina powiedziała twardo „nie". Spełnianie pragnień matki, które nie były jej pragnieniami, nie należało do jej życiowych priorytetów. 

Gdyby tylko chciała, to i rozwód Józefa nie byłby przeszkodą. Wszystko dało się załatwić w kraju, w którym prezydent Bierut i arcybiskup August Hlond z monstrancją szli „wespół w zespół" w ceremonii Bożego Ciała 1947 roku i w którym obchodzono inne święta państwowo-religijne pod wspólnym baldachimem. Ta „harmonijna współpraca" rządu i episkopatu trwała do 1949 roku. 

(Tak na marginesie… Jeśli jakikolwiek mariaż kwalifikowałby się do „stwierdzenia nieważności kościelnego małżeństwa", to właśnie wojenny związek Józefa z Haliną, zawarty dla jej bezpieczeństwa w 1940 roku, zamiast z jej starszą siostrą Krystyną, prawdziwą miłością Józefa, która po 1 września 1939 roku została na Zachodzie. Tyle że w tamtych czasach unieważnianie małżeństwa – dziś popularne jak muzyka disco polo, także gdy są w związku dorosłe, udane dzieci – nikomu nie przyszłoby do głowy). 

Wracając do ślubu obojga: zdjęć nie ma, i już. Ani z podpisywania aktu małżeństwa, zakładania obrączek, pierwszego pocałunku. Ani z przyjęcia weselnego, podróży poślubnej, bo oboje szybko wrócili do bieżących obowiązków. I do Pałacu Namiestnikowskiego, inaczej Prezydenckiego, na Krakowskim Przedmieściu, gdzie pomieszkają ponad dwa lata i gdzie nieoceniona Sabcia będzie zameldowana parędziesiąt lat. 

Następny dzień, 22 lipca, spędzili osobno. On uścisnął tysiąc dłoni w terenie, ona powtarzała rolę, bo grała w Orestei Ajschylosa, i pewnie odpoczywała po emocjach poprzedniej doby. Sabcia też z nimi była. 

Błogosławieństwo pod świętym obrazem 

Oficjalna świecka ceremonia ślubna zostaje wkrótce wzmocniona… modlitwą nowożeńców pod świętym obrazem w Andryczówce, rodzinnym domu zbudowanym przez Ludwika Andrycza przy Wilanowskiej 15 (dzisiaj 315) w latach 30. XX wieku. Mieszkali i mieszkają tam prawnuki Sikorskich, Andryczów i Micińskich, w tym Kazimierz Żórawski, prawnuk Ludwika: 

„Józefa Cyrankiewicza, czyli «wuja», widziałem w życiu nie więcej niż pięć razy. Po raz pierwszy, gdy miałem niewiele ponad trzy lata, a Nina przyjechała do mojego rodzinnego domu, żeby przedstawić poślubionego właśnie męża. Józek, jeszcze lider PPS-u, chciał wypaść jak najlepiej w oczach ciotek żony, bo – jak się później okazało – był bardzo rodzinny, wypił więc cieniutką herbatę, bo innej nie było, zjadł ciastko od Gajewskiego, poczęstował wawelami. Gdy ciocia Maria Micińska powiedziała w pewnym momencie zdecydowanym głosem: «A teraz, kochani, chodźcie ze mną, nie, nie wszyscy, tylko wy dwoje!» – poszedł na piętro domu bez sprzeciwu. «Maniusiu, po co ty ich zabierałaś na górę?» – zapytała moja babcia starszą siostrę, gdy nowożeńcy odjechali już czarnym chevroletem zwanym popularnie «demokratką». «Jak to po co? Żeby ich pobłogosławić! Kazałam im klęknąć przed obrazem Matki Boskiej i jako najstarsza w rodzinie pobłogosławiłam». «I co, klęczał? Modlił się?» – dopytywała się babcia. Oczywiście. Całe «Ojcze nasz», od początku do końca". 

Józef Cyrankiewicz (fot. Zbyszko Siemaszko / Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Całuję Cię, mordko najmilsza 

Przez kilka pierwszych lat małżeństwa on ją naprawdę kocha. Pisze urocze liściki z czułymi słówkami, w pośpiechu, między obowiązkami. Słowa mężczyzny zakochanego, który dokądś wyrusza, ale chce mieć pewność, że ona wie, że o niej myśli. Tych liścików jest spora kupka, część na wielkich służbowych premierowskich wizytówkach, które Nina starannie przechowała przez lata. Treściwe zapiski chwili, coś jak dzisiejsze esemesy. Są też listy dłuższe, niektóre zabawne. 

Np. fragment „samokrytyki męża Niny, Józefa, dotyczącej odchylenia od porządku domowego w alei Róż 8". 

1. Much ani ós [tak napisał! – przyp. L.Ś.-C.] nie należy karmić likierem ani koniakiem pozostawionym w otwartych flaszkach. 

(…)

4. Nie należy pozwalać psu zlizywać kremu z talerzy. 

Piszący kaja się i tłumaczy: „Gdyby szukać tych błędów w przeszłości, trzeba «uwzględniać odchylenie starokawalerskie wyrosłe z niesystematyczności wieku młodzieńczego»". List kończy: „Całuję Cię, mordko najmilsza". 

Są też listy zagadkowe, o które nigdy bym ich autora nie podejrzewała. Tłumaczy się, coś wyjaśnia. Widać, że u początków wspólnego życia szczerze przejmowały go sprawy wagi nie tylko państwowej, także małżeńskiej, istotne dla związku. Ich treść jest na tyle enigmatyczna, że nie ma co podawać cytatów. Tylko tych dwoje wie, o co poszło. Widać, że grały emocje, nie było letnio ani średnio. 

Ona robi dobrą minę do złej gry, on – niby żonaty, a jednak wolny 

Ten związek miał słabe szanse na to, żeby przetrwać tak długo, ale na szczytach (władzy) widać wieją nieprzewidywalne wiatry. Nina ważne zdarzenia zapisuje w kalendarzu, 10 października 1949 roku wpisała datę wprowadzki na aleję Róż 8: „Sabina jest z nami". Sabcia jest ważna. Jeśli pani domu woda się przypala, bez gosposi nie ma życia. 

Nina: „On chciał stabilizacji, dzieci chciał. A ja byłam przeważnie w Polskim, rano na próbach, wieczorem na spektaklu. Mawiał z żalem: «Teatr Polski to twój dom». Dom pusty, a jak byłam, to zmęczona. Niech pani spróbuje zagrać Joannę d’Arc i się nie zmęczyć. Swojej kochance, jak się zaczęła dopytywać, jaka ja jestem, odpowiedział: «Taka, jaka ty nigdy nie będziesz». Powiedziała mi to bardzo znana osoba, świadek sytuacji. Nie miałam do niego żalu". 

Fotografia portretowa Niny Andrycz (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe) , Józef Cyrankiewicz w drodze do Moskwy (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Chata za wsią w alei Róż 

Jeśli ktoś uważa, że o trwałości udanego małżeństwa świadczy zamieszkiwanie pod wspólnym dachem, to już lata 50. nie przemawiają na korzyść tego stadła. Częściej go nie ma, niż jest, a jeszcze nieco później ma tu raczej rodzaj hotelowej bazy, nie dom. 

Za to Nina przez około 54 lata ma ten sam adres. I to samo gigantyczne łoże. 

Choć w alei Róż 8 dysponują supermetrażem i nie wchodzą sobie w drogę, premier organizuje sobie dwa piętra niżej lokatorski lokal, wydzielony z ogromnego przedwojennego mieszkania, około 70 m2. Okna wychodzą na Dolinkę Szwajcarską, ale nie dało się ustalić, kiedy premier go zasiedlił, bo taki lokal w zasobach lokatorskich ZGN po prostu wtedy nie istniał! Wiem, bo sprawdzałam. Dopiero potem zamieszkała w nim żona prof. Zachwatowicza, architekta zasłużonego dla Warszawy, sama również architektka. 

Gdy Małgosia Ważykówna, mieszkająca naprzeciwko Niny i Józefa na czwartym piętrze z rodzicami i siostrą (jej ojciec to autor m.in. słynnego Poematu dla dorosłych, a siostra Kasia – w przyszłości znakomita malarka), zbiega co rano po schodach do szkoły, natyka się na klatce schodowej na premiera schodzącego z talerzem ciasteczek lub owoców i zawsze jest częstowana. 

Adresów bliskich Józefowi jest oczywiście więcej (na przykład regularnie widuje się go w pobliżu ulicy Tuwima, gdy schodząc po schodach z mieszkania, uprzejmie kłania się sąsiadom, ale gdy się patrzy z boku na pierwsze kilkanaście lat małżeństwa z Niną, nic się nie zmienia. No, może tyle, że w pewnym momencie w sierpniu na Krym, gdzie będą również trzy pokolenia Gomułków, jedzie nie żona, a konkubina z córką. W gazetach o prywatnym życiu ludzi ze świecznika niemal się nie pisze, tabloidów nie ma, za „salon towarzyski" służy ostatnia strona tygodnika „Kobieta i Życie", kupowanego spod lady. Więc lud nie wie, ale się domyśla. W różnych instytucjach różni ludzie wiedzą, że w Instytucie Reumatologicznym pracuje „ta od Cyrankiewicza", a w Modzie Polskiej pasierbica premiera, elegancka Magdalena Ignar, i dlatego Andrycz tam nie bywa. 

Premier, uzależniony od ludzi i używek, ciężko pracuje, dużo pije, dużo pali, dużo podróżuje, dużo przemawia, ale że wybrał sobie na żonę wziętą aktorkę teatralną, ich wielkie mieszkanie wieczorami bywa ciemne i puste. 

Do 1966 roku ma jeden adres, z ochroną na parterze, ale tak naprawdę jest wolnym elektronem, za którym nie sposób nadążyć, którego sekretów nie da się zgłębić. O tym, że spotyka się z wybrankami serca także w gmachu URM po 18.00, z pewnością wiedzą wiadome służby, które po Październiku 1956 roku przekazały mu worki zapisów z podsłuchów, a on kazał je zniszczyć w swojej obecności. Może potem przestały zbierać, ale… wiedzą na pewno. 

Towarzyski premier robi, co i z kim chce, z powodzeniem organizuje sobie czas bez Niny, wiecznie skupionej na jednym. Przypadkowe, krótkotrwałe zauroczenia niczym jej nie zagrażają, ale Nina ani się domyśla, że kandydatka z ambicjami na trzecią ślubną i trzema asami w rękawie zbliża się ruchem konika szachowego, z azymutem precyzyjnie określonym: aleja Róż, ulubiona ulica premiera. 

Cierpliwością i pracą… Pani Krystyna w 1947 roku pracuje jeszcze w starogardzkiej Stomatologicznej Przychodni Międzyszkolnej, w 1949 w przychodni przyfabrycznej w Żyrardowie, w 1950 roku już w Lecznicy Ministerstwa Zdrowia. W kalendarzu Niny z marca 1953 roku znajduję wpis: „Józef wstawił sobie zęby". Pani Krystyna protetyką się nie zajmuje, ale jak można sądzić po doskonałych lokalizacjach kolejnych adresów, rokująca znajomość została zawarta. Dział Dentystyczny Lecznicy Rządowej przy Emilii Plater to raptem jeden długi korytarz z pokojami po obu stronach, nie sposób się nie spotkać. 

Adresy pani Krystyny w Warszawie są doskonałe: ul. Mostowa – grudzień 1952, aleja Wyzwolenia – styczeń 1957, ulica Chopina – styczeń 1962. Czwarty, już z premierem, to aleja Róż 7 – meldunek 11 listopada 1966 roku, dzień urodzin Niny. Nawet numer mieszkań z Niną i Krystyną w alei Róż 7 i 8 jest taki sam: 12. 

Nina z piwem na Nowogrodzkiej (fot. Z archiwum Niny Andrycz)

Sierpień na Krymie 

Ostatni sierpień Niny na Krymie to rok 1960. Jak zwykle się opala, bo lubi, masuje, ile zapragnie, bo w nic tak nie wierzy, jak w masaże, a miejscowi są znakomici. Przy wspólnych posiłkach zrzędzi biednemu mężowi nad uchem i nie pozwala mu się objadać. 

Małgorzata Spychalska, rocznik 1942, scenografka, jedyna wnuczka Mariana, architekta, marszałka Polski, szefa Sztabu Generalnego, przez blisko 6 lat więźnia politycznego w okresie stalinizmu: 

„Na Krymie byłam z rodzicami i rodzeństwem, a premier z Niną, która go wiecznie kontrolowała. Miała pretensję o łakomstwo, a on jadł z apetytem, smakowicie, głośno, zmysłowo, mnie się skojarzył z sarmatami, którym tłuszcz po brodach spływał. Jemu troszkę też, więc maskował się przy niej. Po paru dniach poprosił mnie o pomoc, z każdej kolacji miałam mu wynosić na talerzu coś smakowitego, przykrywać drugim, mówił mi, co mam wziąć z baru, butelkę koniaku, whisky albo wina, i to wszystko wstawić do szafki nocnej w jego sypialni. Strasznie go lubiłam, był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. I całkowicie rozumiałam, przecież nie mógł chodzić spać głodny. A Nina opalała się od rana na plaży, gdzie były małe, drewniane domki, z sypialnią i łazienką, no i znakomici masażyści. Nina była oczytana, interesująca, światowa i umiała rozmawiać z taką młodą dziewczyną jak ja. 

Cyrankiewicz często jeździł na Krym, w przeciwieństwie do Gomułki, na robocze spotkania, jak się to dzisiaj mówi. 

Na Krymie widziałam przepiękne pałace z czasów carskich, bogato zdobione, z cudownymi ogrodami, fontannami, ale nie wiem, kto w nich wypoczywał. Premier zawsze zatrzymywał się w ośrodku rządowym. Ciekawe, kto mu organizował smakołyki w szafce w sypialni. Bez Niny pewnie jadł, ile chciał". 

W styczniu 1962 pani Krystyna mieszka na ulicy Chopina, rzut beretem od Józefa i Niny, a w sierpniu pakuje walizki na krymskie wakacje dla siebie i dziesięcioletniej Ani. Pewnie razem jadą na wojskowe lotnisko rządowe przy Żwirki i Wigury. Zdjęcia z tych wakacji opisane są na odwrocie „Awgust 1962" cyrylicą, więc to musi być prezent od „towarzyszy radzieckich". 

Nina musiała już wtedy się zorientować, że coś definitywnie się skończyło. Była zbyt inteligentna, by nie wiedzieć, że nadchodzą zmiany, których nie brała pod uwagę. Przecież dotąd to ona spędzała sierpień z mężem. Ale co tam Sopot czy Krym… W jej paszporcie dyplomatycznym ostatni stempel wizowy nosi datę „wrzesień 1961 r." To wtedy pani Józefowa Cyrankiewiczowa (miała też takie wizytówki) udała się w ostatnią służbową podróż u boku małżonka. Sprawdzała się w tej roli, jak i wcześniej, znakomicie. Nienaganna prezencja, idealna do small-talków znajomość francuskiego, wtedy języka światowej dyplomacji, słowem, reprezentowała Polskę u boku premiera jak należy. W sumie zaliczyła kilkanaście wyjazdów służbowych u boku małżonka, łącznie z „cudowną miesięczną podróżą po Azji, gdzie jeździła z mężem na słoniach" w 1957, kolejną w 1960, sporo krótkich po Europie (opisano je na bieżąco w prasie i książkach, choćby Zygmunta Broniarka, nie ma sensu tu się powtarzać). Protokół dyplomatyczny obowiązuje. Jak w oficjalnym zaproszeniu jest „z małżonką", to mus. Konkubina nie wchodzi w grę. Ważne oficjalne podróże pod obstrzałem kamer światowych mediów to nie prywatne wakacje na Krymie wśród wyrozumiałych towarzyszy obozu socjalistycznego (a Polska jest „najweselszym barakiem w obozie"). Wyrozumiały okazał się pryncypialny Gomułka, który oficjalnie mówił, co mówił, a tam stał z konkubiną premiera, która stanie się legalną żoną dopiero za 6 lat. 

Rosjanie mówią: „Tisze jedziesz, dalsze budiesz", Polacy wolą swojskie „wszystko można, byle z cicha i z ostrożna". 

Zobacz wideo Najwięksi aktorzy Złotej Ery Hollywood



*Fragmenty książki "Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło" Liliany Śnieg-Czaplewskiej.  Autopromocja: Książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio.