
Potrafi ukryć niejedno (choć, jak widać, nieskutecznie): nielegalny skład dopalaczy, amfetaminę, spirytus, broń, a nawet – pozostałości hitlerowskiego kasyna.
Boazeria. Oto jej krótka historia.
Złota a (nie)skromna
"O nie, i tu też boazeria" – klientka w średnim wieku krąży po pokojach i krzywi się z niesmakiem. Przestronne mieszkanie oferowane przez agentkę nieruchomości spełnia jej główne życzenie – z tarasu zamiast drzew widać panoramę Paryża – ale obecność boazerii w każdym pomieszczeniu skreśla nieruchomość na starcie. To scena z francuskiego reality show "L’Agence. Luksusowe nieruchomości", którego dwa sezony można obejrzeć na Netfliksie.
Z programu dowiaduję się trzech rzeczy. Pierwsza: to, co dla Francuza jest zwykłą boazerią, dla Polaka będzie wystrojem rodem z Wersalu. Druga: zamożni francuscy klienci nie uznają remontów – idealne mieszkanie to dla nich takie, do którego mogą się z miejsca wprowadzić (najlepiej, żeby w łazience stał już kubek na ich szczoteczkę do zębów). Trzecia: to Francuzi ukuli zgrabne słowo na drewno na ścianie: la boiserie, od le bois – "drewno".
Sam pomysł, by obłożyć ściany drewnianymi panelami, zrodził się już w starożytności. Miały one przede wszystkim funkcję izolacyjną – ocieplały kamienne mury w bogatych domach. Szerzej stosowanym elementem drewniana okładzina ścian stała się w gotyku. Wtedy też na pierwszy plan zaczęła wysuwać się jej wartość dekoracyjna.
Boazerię do rangi sztuki wynieśli rzemieślnicy z Anglii, Francji i Włoch. Angielska boazeria "w stylu Tudorów" (1485–1603) – rzecz obowiązkowa w wyrastających wówczas jak grzyby po deszczu angielskich dworkach i wiejskich posiadłościach – była dębowa i rzeźbiona, często w skomplikowane wzory roślinne. Za panowania Elżbiety I znakiem rozpoznawczym angielskiej boazerii stały się wklęsłe kwadraty tworzone za pomocą listewek.
Drugim najważniejszym przyczółkiem boazerii była XVII-wieczna Francja. Wpływ na to miały między innymi nowe technologie grzewcze – żelazne kominy, a potem ogrzewanie parowe zmniejszyły ryzyko pożarów. Boazeria nie musiała już przede wszystkim izolować, spadło ryzyko, że się zapali, mogła zacząć bezwstydnie zdobić. Ludwik XIV boazerią od podłogi po sufit, grubo pokrytą złotem, kazał wyłożyć Wersal i Luwr. W tym wydaniu stała się klasycznym francuskim symbolem luksusu, sukcesu i władzy.
Dziś, by zrozumieć, co Francuz ma na myśli, mówiąc "la boiserie", można wybrać się do atelier Féau & Cie przy cichej 9 Rue Laugier w Paryżu. Działa tam sklep i warsztat, w którym zgromadzono gigantyczną kolekcję wiernych historycznych wzorów, wciąż produkowanych przez rodzinę Féau na zamówienie wymagających klientów od Nowego Jorku po Tokio.
Historyczne francuskie boazerie trafiają się też w internecie. Na stronie angielskiego domu aukcyjnego Christie’s "wisi" pięć XVIII-wiecznych paneli z czasów późnego Ludwika XVI. Zła wiadomość – już się sprzedały. Chyba dobra – za 75 tys. dolarów.
Włoskie, ręcznie wycinane boazerie można z kolei podziwiać w regionie Veneto. Niektóre weneckie pałace to dziś pieczołowicie odrestaurowane luksusowe hotele.
Ale zejdźmy na ziemię i przyjrzyjmy się boazerii, która zawładnęła polskimi umysłami.
Triumfalny marsz przez mieszkania
56–61 mkw. – typowe polskie M4 lat 70. i 80. XX wieku. Tyle przewidywał słynny normatyw mieszkaniowy podpisany w 1974 roku przez komunistyczne władze, by do 1990 roku rozwiązać problemy mieszkaniowe Polaków. A na tych metrach czteroosobowa rodzina i jamnik oraz – nieuwzględniona w normatywie, ale jakże częsta – boazeria. Przynajmniej kilka metrów kwadratowych.
Dr Agata Szydłowska, historyczka designu z Wydziału Wzornictwa ASP w Warszawie, nie jest w stanie przełożyć na liczby skali popularności boazerii w Polsce Ludowej, ale przyznaje, że miała ona wówczas "swój moment". – Boazeria upowszechniła się u nas w latach 70. XX wieku, ale prawdziwie triumfalny marsz przez mieszkania odbyła w latach 80. – zaczyna.
Przyczyn tego "marszu" upatruje kilka.
Po pierwsze: pragmatyzm. – Boazeria poprawiała izolację termiczną mieszkań w blokach z wielkiej płyty. Tłumiła też dźwięki zza ścian. W przedpokoju z kolei świetnie współgrała ze schowkami i pawlaczami, które musiały pomieścić dobytek Polaków – wyjaśnia Szydłowska.
Po drugie: aspiracje. – Boazeria stała się modna, choć nie kojarzę, by promowało ją którekolwiek z licznych wówczas czasopism zamieszczających porady wnętrzarskie. Jakby była czymś oczywistym. Moda roznosiła się wśród Polaków oddolnie – ktoś u kogoś zobaczył i już chciał ją mieć. Boazeria pojawiała się nawet w łazienkach – była polską wariacją na temat fińskiej sauny, ale też alternatywą dla słabo wówczas dostępnej glazury czy innych płytek. Być może w tych niby-saunach i inspiracjach rustykalnym wnętrzem można odnaleźć dalekie echa ówczesnej mody na Skandynawię, w praktyce jednak wyściełane deseczkami ciasne przedpokoje miały niewiele wspólnego z nordyckim minimalizmem lansowanym w kręgach inteligenckich.
Po trzecie: pocieszenie. – Lata 70. to był jeszcze optymizm. Polacy masowo wprowadzali się do nowych, przestronnych mieszkań w miastach. Jasnych, z niezłym rozkładem, oknem w kuchni, a przede wszystkim – długo wyczekiwanych. Marzyli o nowoczesności. Ale lata 80. przyniosły rozpadającą się rzeczywistość: brud, zaniedbane klatki schodowe, zapchane zsypy. Nie chodziło nawet o opresyjną politykę.
Po prostu zwykła codzienność stała się tak uciążliwa, trudna i nieprzyjemna, że zachęcała do zamknięcia się w domu, najlepiej w przytulnej norce. Inna rzecz, że moda na przytulność była refrenem ówczesnych wnętrz i w różnych środowiskach przejawiała się na różne sposoby.
Po czwarte: satysfakcja. – Boazeria to nie była tania rzecz, jej posiadanie świadczyło o pewnym poziomie zamożności. Ale nie tylko. Również o umiejętności majsterkowania i zaradności, bo przecież desek nie można było ot tak po prostu kupić sobie w sklepie. Jeśli był jakiś przydział od państwa, to mały, więc trzeba było mieć dostęp do drzewa – skrawek lasu lub znajomości. Typowe PRL-owskie załatwianki – kończy historyczka.
Boazerię najczęściej kładło się samemu, ze szwagrem lub sąsiadem. Za instruktaż służyła na przykład wielokrotnie wznawiana encyklopedia majsterkowania "Zrób to sam. Vademecum" (istniała nawet wersja dla dzieci, które mogły same skonstruować sobie zabawki). – Był w tym etos sprawczości: dobra pani domu robiła przetwory, a dobry pan domu majsterkował. Boazeria pozwalała się wykazać. Nie mówiąc już o tym, że dogadanie się z którymś z ówczesnych "fachowców" było prawdziwą mordęgą – stwierdza Szydłowska.
Olga Drenda, rocznik 1984, pisarka, eseistka, tłumaczka, autorka książek "Duchologia polska. Ludzie i rzeczy w czasach transformacji" oraz "Wyroby. Pomysłowość wokół nas", w "Duchologii…" pisze, że opatrzone ilustracjami projekty w "Zrób to sam" były "świadectwem akrobacji w radzeniu sobie ze skąpymi normatywami i prób wyczarowania większej przestrzeni z przydziałowych 44 mkw. M-2 czy 63 mkw. M-3. Wszędzie warstwy, schowki, zakamarki. Orientacja na życie pionowe, nierozlewanie się po podłodze. (…) wiele pomieszczeń obłożono od podłogi po sufit sosną, przez co przypominają górski domek albo saunę. Boazeria – ta solidna, sosnowa i modrzewiowa albo poślednia, z drewnopodobnych paneli – według swoich wielbicieli miała wiele zalet: eliminowała przykrą konieczność regularnego malowania ścian, wyciszała pomieszczenia, nadawała mieszkaniu pożądany klimat naturalny i swojski, a wreszcie komunikowała gościom, że tu mieszka człowiek modny, którego stać na inwestycję w swój dom".
Historyk sztuki Hubert Bilewicz w rozmowie z Bożeną Aksamit na łamach "Gazety Wyborczej" stwierdza z kolei, że trend na boazerię "pokazywał, jak bardzo Polak tęskni za naturą, za daczą, domem za miastem. Wchodziło się do mieszkania w bloku, a tam domek na działce. Zdarzało się, że całe wnętrza były w drewnie, zazwyczaj sosnowym, bo mało kto mógł sobie pozwolić na modrzew".
Karaluchy za "błazerią"
Pytam Agatę Szydłowską, czy pamięta boazerię z własnego dzieciństwa. – Nie, my nie mieliśmy. Mama uważała, że to zbędny wydatek, a w dodatku brzydki i pretensjonalny – przyznaje.
Jako badaczka wnętrz i wzornictwa z boazerią zetknęła się jednak wielokrotnie. Obecność lub brak boazerii jest dla niej wskazówką co do statusu społecznego gospodarzy ("Boazerię prędzej mieli nauczycielka z księgowym niż pisarka i wykładowca lub para robotników").
I styka się z nią nadal. – Wielu Polaków pozbyło się boazerii, gdy tylko przestała być modna. Poszła na przemiał razem z bieda-meblami: meblościankami, wersalkami, amerykankami, bo kojarzyła się z PRL-owską siermiężnością. Ale nie wszędzie w Polsce boazeria wyleciała z hukiem. W nieremontowanych mieszkaniach należących do osób starszych boazeria jak była, tak jest. Tak samo w wielu domach jednorodzinnych poza miastami, gdzie wciąż dobrze izoluje, a nie zabiera wcale dużo miejsca. Po kilkudziesięciu latach drewno ściemniało i wtopiło się w przestrzeń, stało się niemal organiczną częścią budynku. Właściciele nie chcą się jej pozbywać. Często z dumą wspominają, jak ją zdobyli i sami położyli. To był wysiłek, element dawnej zaradności – wyjaśnia.
Bo boazeria jest też rezerwuarem wspomnień.
Marta z powodu boazerii – a raczej tego, co spod niej wylazło – przez tydzień spała u koleżanki. – Mieszkaliśmy w małym bloku, nie żadna wielka płyta i zsypy. Mimo to pewnego dnia moja mama pedantka obudziła mnie z krzykiem – spełnił się jej najczarniejszy scenariusz: zobaczyła u nas karalucha. Dni mijały, karaluchów spacerowało coraz więcej, a mama prawie miała załamanie nerwowe. Okazało się, że sąsiadka nad nami robiła remont. Zapytana przez mamę o karaluchy ze wstydem przyznała: "Pani Ewo, pod zerwaną boazerią był ich cały dywan…". Na szczęście remont się skończył, karaluchy zniknęły – również dlatego, że mama ruszyła na nie z krucjatą – a ja mogłam wrócić do domu.
Za "błazerią" (kto jako dziecko nie myślał, że tak właśnie się mówi?) toczyło się życie. Dagmara pamięta buszujące po drugiej stronie myszy, a nawet wyrastające spomiędzy listewek roślinki ("Przytulnie było", stwierdza).
Ola jako 10-latka kładła boazerię z tatą. – Wiele z tego wspomnienia się zatarło, minęło w końcu ponad 30 lat, ale wiem, że to kładzenie trwało ponad dwa tygodnie. Deski to były trochę odpady, pełne sęków i skaz. Mój tata zamienił to w fajną zabawę: wymyślił, że napiszemy coś na ścianie pod boazerią, żeby – jak kiedyś będziemy ją zdejmować – sobie to przeczytać. Ja w swoim pokoju wciskałam w dziurę po sęku jakieś liściki, pewnie jeszcze tam są – wspomina.
W 2016 roku opartym na podobnym pomyśle odkryciem pochwaliła się policja ze Śremu. Pod zdjętą podczas remontu komendy boazerią ukazały się skreślone ołówkiem podpisy Radosława Danielewicza, Władysława Ruty, M. Ciesiułki i Leona (?). Przy każdym nazwisku wpisany był rok: 1939. "Wszystko wskazuje na to, że są to autografy złożone przez pracowników firmy, która zakładała boazerię", raportowali policjanci. "Autografy" czekały na odkrycie przez 77 lat.
Skandynawski design za grosze
Współczesne uznane magazyny wnętrzarskie – od "Architectural Digest" po "Elle Decoration" – wieszczą powrót boazerii na salony od co najmniej trzech lat. Eksperci radzą, by jej nie zrywać, bo kilka zabiegów i nieduży budżet wystarczą, by przestała wyglądać jak relikt PRL-u.
Ola, która jako dziewczynka wciskała liściki w sęki desek, ma tamtą boazerię do dzisiaj. – Przemalowałam deski na biało, poprzecierałam. Skandynawski design za grosze – cieszy się.
Agacie Szydłowskiej nie wydaje mi się, żeby boazeria, jaką znamy z przeszłości – od podłogi do sufitu – miała jeszcze wrócić. – Ale w jakiejś nowej formie, czemu nie – stwierdza. – Ten powrót widać już w przestrzeniach gastronomicznych. Niedawno byłam w restauracji w Krakowie – do ścian przykręcono tam piękne fornirowane płyty, które wystąpiły w roli lamperii. Wyglądało to bardzo ładnie. Przez to, że zajmuję się PRL-owskimi mieszkaniami, boazeria zaczęła mi się nawet podobać. Kto wie, może za chwilę sama wyłożę sobie drewnianą norkę. (śmiech)
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.
Historia w rzeczy samej
Cykl "Historia w rzeczy samej" to teksty o przedmiotach codziennego użytku, czasem okrzykniętych mianem kultowych. Kolejnych odsłon szukajcie raz w miesiącu w magazynie Weekend.gazeta.pl. Za nami już historie powstania papieru toaletowego, regału na książki, klapek japonek, kanapki, dildo, mydła, espresso, skarpetek, rozbieranych kalendarzy, sztucznych rzęs, tapety, basenu, bikini, podpaski, grilla, chipsów, kalendarza adwentowego, puzzli, testu ciążowego, pierścionka zaręczynowego z brylantem, walizki na kółkach, gofra, parasolki i fajerwerków.