
Sprawa pierwsza: pedagog szkolny zaobserwował na ciele dziecka ślady po pobiciu kablem. Dziecko przyznało, że matka wie o biciu i nie reaguje. To ona reprezentowała dziecko w postępowaniu. Sprawę umorzono.
Sprawa druga: nad rodziną znęcał się partner matki i ojciec dzieci. Kobieta miała reprezentować je w sądzie. Podczas rozprawy okazało się, że wyjechała za granicę. Pokrzywdzona córka mieszkała ze sprawcą. Odmówiła składania zeznań.
Od kilku lat w takich sprawach przepisy nakazują powołanie kuratora procesowego, czyli przedstawiciela, który zastąpi rodzica. Jednak jak pokazuje praktyka, instytucja ta zupełnie się nie sprawdza. W przepisach dzieci są zaopiekowane. W rzeczywistości – nie.
Bezczynność
W biurze ma kredens, biurko, dwa krzesła, czajnik elektryczny. Nic nadzwyczajnego. Na urządzanie wnętrza szkoda jej czasu. – Nie skupiam się na mało ważnych rzeczach – mówi Agnieszka.
Co prawda powiesiła jeden obraz, nieduży, ale po to, żeby zasłonić dziury w ścianie. Pewnie wygodniej by było, gdyby papiery miała lepiej poukładane. Alfabetycznie. Każdy dokument w odpowiedniej teczce. – Papierologia u mnie leży – przyznaje. – Ale wolę ten czas poświęcić na rzecz osób, dla których działam. Doby nie da się wydłużyć.
Telefony odbiera od świtu do nocy. Każdy uważa, że jego sprawa jest najpilniejsza i musi z nią zadzwonić właśnie teraz, nawet o dwudziestej pierwszej. A jak nikt nie dzwoni wieczorami, to ona sama telefonuje, konsultuje się, bo historie bywają tak skomplikowane, że jednej osobie trudno je rozwikłać. Na zwolnienia nie chodzi, chyba że już naprawdę musi. Za dużo się dzieje, za dużo terminów, których nie może przekroczyć. Czasem zażalenie złożone dzień czy dwa później może zaważyć na sprawie. A za sprawami stoją ludzkie dramaty. Dziecięce.
Agnieszka szła na studia z myślą, że jej praca ma mieć sens. Pisała magisterkę z prawa rodzinnego. Relacje między ludźmi były dla niej ciekawsze niż spółki. Dziś zajmuje się rozwodami, sprawami o alimenty, o kontakt z dzieckiem. Pomaga też dzieciom jako kurator, potocznie nazywany procesowym.
Praca kuratora i praca z klientem, na przykład kimś w trakcie sprawy rozwodowej, są jej zdaniem na dwóch biegunach. Interes klienta jest jasny. Wiadomo, co oprotestować, jakie wnioski składać. Ale gdy Agnieszka ma reprezentować dziecko, sprawa się komplikuje. Dobro dziecka tak jasne już nie jest. Bywa ukryte w plątaninie konfliktów. Nieuchwytne, trudne do ustalenia. W interesie dziecka czasem może być nawet umorzenie postępowania. A jak już ustali się, na czym polega ten interes, to zawsze ktoś się nie zgadza. Albo jeden rodzic, albo drugi, albo oboje.
Kurator taki jak Agnieszka jest ustanawiany w sprawach karnych, gdy – po pierwsze – przestępstwo wobec dziecka popełniło jedno z rodziców lub małżonek rodzica. Po drugie, gdy wciąż jest ono pod władzą rodzicielską. Wtedy żadne z rodziców nie może samodzielnie reprezentować dziecka w postępowaniu. Wiele takich spraw dotyczy znęcania i wykorzystania seksualnego. Do konkretnej kuratora wyznacza sąd. Za jego pracę płaci sąd lub prokuratura, w zależności od tego, na jakim etapie sprawa się kończy.
Wszystko zaczyna się od złożenia zawiadomienia, że przestępstwo mogło mieć miejsce. Zwykle robi to rodzic, ale niekiedy też nauczyciel, lekarz, ośrodek pomocy społecznej. Potem następuje postępowanie przygotowawcze, prowadzi je prokurator lub policja. Starają się ustalić, czy są podstawy, żeby skierować sprawę do sądu. Jeśli prokurator takie podstawy widzi, zaczyna się proces. Jeśli nie – umarza sprawę. Policja też może zdecydować o umorzeniu, ale i tak zatwierdzić jej decyzję musi prokurator.
W tym wszystkim kurator procesowy jest trochę prawnikiem, a trochę opiekunem dziecka. Ma je chronić, ale gdy trzeba, zamienia się też w śledczego, żeby zebrać wystarczająco dużo dowodów.
Żeby sprawa na pewno trafiła do sądu, kiedy jest uzasadnione podejrzenie, że w rodzinie była przemoc. – Kurator procesowy jest tu kluczowy. Poznaje sprawę dziecka z zupełnie innej strony niż prokurator i policja – tłumaczy Anna, kurator procesowa. Radczynią prawną jest od 11 lat.
Jeśli oskarżony jest jeden rodzic, kurator może spotkać się z tym drugim, niekrzywdzącym. Zapytać o dokumentację medyczną i stan psychiczny dziecka, jego potrzeby. Może pójść do szkoły, porozmawiać z wychowawcą, pedagogiem. Poszukać nauczycieli, których dziecko wybrało na zaufane osoby. Może ustalić, czy dziecko jest w terapii, czy pomagają mu specjaliści. Czasem powołuje się ich na świadków. Zwykle jednak te wszystkie rzeczy się nie dzieją. – Słyszę nawet od sędziów, że największym problemem jest bezczynność kuratorów – mówi Anna. – Wtedy reprezentacja dziecka jest tylko na papierze.
Kurator, który się nie stara, może napisać kiepskie zażalenie na umorzenie, więc sprawa nigdy nie trafi do sądu. Może nawet nie zapoznać się z aktami, nie pojawić się na żadnej rozprawie. Niektórzy nie chodzą nawet na przesłuchania dzieci, które reprezentują. Jeśli nikt nie zwróci na to uwagi, nie złoży zawiadomienia do Izby, że kurator ignoruje obowiązki, to nic się nie wydarzy. Tylko skarga może sprawić, że praca kuratora zostanie wzięta pod lupę. A sześciolatek sam nie zmieni sobie prawnika.
Fikcyjny przedstawiciel
Kurator procesowy dla dziecka to w Polsce nowy temat. Dopiero w 2010 roku Sąd Najwyższy uznał, że jeśli rodzic jest oskarżony o przestępstwo względem dziecka, to dobrze by było, żeby dziecka w sądzie nie reprezentował żaden z opiekunów. Nawet ten, który nie krzywdzi, może być uwikłany w przemoc domową. Spiralę strachu, lęku, wstydu, poczucia winy, bezradności. Może nie chcieć, żeby przestępstwo było ścigane. Ze strachu odwołać zeznania. Zaprzeczać. Stanąć w obronie sprawcy przemocy. I tak się działo. Kurator procesowy miał być osobą spoza konfliktu. Nie działają na niego przeprosiny, listy, wyznania miłości, obietnice poprawy. Jest przemoc wobec dziecka, należy się kara.
To orzeczenie było jak trzęsienie ziemi dla prokuratur i sądów. Nagle okazało się, że potrzeba kuratorów. Dużo i natychmiast. Skąd ich brać? Tego nikt nie wiedział. Dlatego czasem zostawały nimi przypadkowe osoby, na przykład pracownicy sekretariatu prokuratury. Byle kogoś wpisać do dokumentów.
W 2011 roku z tysiąca osób reprezentujących dzieci na rozprawach pracownicy sekretariatów stanowili prawie 10 proc. Adwokatów lub radców prawnych była mniej niż jedna trzecia. Pozostali to między innymi kuratorzy sądowi, ale też nauczyciele, pracownicy OPS czy dziadkowie. – To był fikcyjny przedstawiciel, który tylko odbierał korespondencję – mówią prawnicy biegli w prawach dziecka.
W 2012 roku o tych nieprawidłowościach pisał w liście do Ministra Sprawiedliwości rzecznik praw dziecka Marek Michalak. Trybunał Konstytucyjny w 2014 roku zajął się tym tematem. Orzekł: racja, przypadkowa osoba nie może reprezentować dziecka w sądzie. Ta osoba powinna mieć kompetencje. Specjalistyczną wiedzę. Powinien być to adwokat lub radca prawny, wyszkolony w reprezentacji małoletnich pokrzywdzonych. Albo powinien już wcześniej prowadzić takie sprawy. Trybunał zasugerował, że trzeba sprawę rozwiązać ustawowo, zlikwidować lukę w prawie.
Lukę likwidowano bardzo powoli. RPD przypominał o sprawie, pisząc do Ministerstwa Sprawiedliwości w 2015 roku. Rok później, razem z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, dopytywali ministerstwo, czy trwają już prace nad uporządkowaniem tematu kuratorów procesowych. Prace owszem, trwały, ale trwały też dziesiątki postępowań, w których poszkodowane były dzieci. Tylko troje na pięcioro zeznawało w obecności swojego kuratora. Czasami kurator o przesłuchaniu podopiecznego nawet nie wiedział. Informacja o dacie przesłuchania ginęła w trybach machiny.
Wprowadzenie zmian w przepisach po zaleceniu TK zajęło pięć lat. Wciąż jednak nie rozwiązano ważnego problemu. Są sytuacje, gdy krzywdzi nie rodzic, ale konkubent, ciocia, brat, dziadek lub inna bliska osoba. Wtedy kurator z urzędu dziecku nie przysługuje. Gdy nie chodzi o rodzica, według prawa konfliktu nie ma.
Strach przed dzieckiem
– Przepisy, o które apelował TK, weszły w życie, ale i tak wiedzy kuratorów się nie weryfikuje – tłumaczy dr Marta Flis-Świeczkowska, radczyni prawna, prawniczka i koordynatorka zespołu interdyscyplinarnego w Centrum Pomocy Dzieciom Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę w Gdańsku. Większość młodych ludzi, którym pomaga, doświadczyło przemocy bądź wykorzystania seksualnego przez rodzica.
W artykule naukowym Aleksandry Malinowskiej-Bizon z Prokuratury Rejonowej w Kartuzach czytam, że jeśli sądy sprawdzałyby przygotowanie kuratorów, w niektórych okręgach by ich zabrakło. Bo jeśli kuratorzy mają mieć wiedzę, najpierw muszą ją gdzieś zdobyć. A szkoleń w tym zakresie nie było i nie ma, z rzadkimi wyjątkami. O tym również pisze Malinowska-Bizon. Sprawdziła tematy szkoleń i konferencji okręgowych rad adwokackich Pomorza, Warszawy i Krakowa z dwóch lat. Znalazła dokładnie jedno szkolenie poświęcone prawom dziecka i roli kuratora procesowego – zorganizowano je wraz z Fundacją Dajemy Dzieciom Siłę. Szkoleń takich na stronie Krajowej Izby Radców Prawnych nie znalazła wcale.
Student prawa nie słyszy na wykładach, jak rozmawiać z sześcio-, ośmio-, dwunastolatkiem. Nie wie, że przy młodszym dziecku trzeba ukucnąć lub uklęknąć, warto ubrać się nieformalnie, zagadać o postać na koszulce, pokazać kancelarię, dać dotknąć togę.
Przyszły kurator procesowy ma szczęście, jeśli zacznie współpracę z fundacją pomagającą dzieciom. Na miejscu zwykle jest psychiatra, są terapeuci, psychologowie. Mogą wytłumaczyć, jak funkcjonuje dziecko po traumie, jak z nim rozmawiać. Jak wygląda cykl przemocy w rodzinie. Jak rozpoznać, że w domu dalej źle się dzieje.
I jak pokonać strach przed rozmową z dzieckiem. – Kuratorzy zaniedbują kontakt z dzieckiem, bo często się boją – mówi Flis-Świeczkowska. – Jakbym miała bez przygotowania spotkać się z ośmiolatkiem w kancelarii lub u niego w domu, wiedząc, że był wykorzystany seksualnie, to też bym się bała. A dziecko niejednokrotnie to wyczuwa. Może uznać, że to jego wina. Że to z nim jest coś nie tak.
Gdańskie CPD często też odczuwa bezczynność kuratorów procesowych. Powinni się do nich zgłaszać w sprawie swoich podopiecznych, którzy są jednocześnie pod opieką Centrum, żeby zebrać informacje do sprawy. Ale dzwoni jeden na kilkudziesięciu. Niektórzy mówią wprost, że czekają na umorzenie. A może uda się, że sprawa trafi do sądu bez ich pomocy.
Jaka praca, taka płaca
Agnieszka byłaby tą jedną na kilkadziesiąt. Jest kuratorką procesową dopiero od trzech lat, a już ma opinię tej walecznej. Za swoją waleczność dostaje mniej niż 2 zł za godzinę. Takie zarobki kuratorów przewiduje rozporządzenie. Jeśli trwało dochodzenie, ale sprawa nie trafiła do sądu, ich wynagrodzenie wyniesie 144 zł, mimo że mogli pracować nad nią miesiącami, a nawet latami.
Kurator procesowy reprezentujący dziecko dostanie maksymalnie 40 proc. stawki reprezentanta osoby dorosłej. Nie 140 proc., bo potrzeba dodatkowych umiejętności, dodatkowych kompetencji. Dostanie o ponad połowę mniej niż obrońca rodzica oskarżonego o skrzywdzenie dziecka. Anna: – Czy można zarzucać kuratorom, że się nie starają, skoro dostają takie pieniądze? Nie chcę powiedzieć, że można ich zrozumieć, ale trzeba naprawdę dużo tych spraw wziąć, żeby się z tego utrzymać.
10 spraw to w najgorszym wypadku 10 umorzeń, czyli 1400 zł za samo odbieranie korespondencji. Agnieszka: – Mówi się, że jaka płaca, taka praca. Ale nie powinno się to odbywać kosztem dziecka. To nie jest żadne usprawiedliwienie, że mało robiłem, bo mało płacili. Nikt nikogo na siłę nie czyni kuratorem.
Flis-Świeczkowska: – Zasadniczo można uznać, że to jest praca pro bono. I oczywiście można tak pracować, szczególnie jeżeli chodzi o pomoc dzieciom, zresztą zobowiązuje nas do tego etyka. Przy czym uważam, że można poprowadzić taką jedną sprawę, dwie, pięć, ale nie wszystkie.
Anna kończy powoli ostatnie sprawy. Rezygnuje z bycia kuratorem. – Lubię tę pracę, ale zarobki są upokarzające. Na ile mogłam sobie pozwolić finansowo, to tyle spraw prowadziłam. Kuratorów, którzy rezygnują jak Anna, w ostatnim czasie jest więcej. Ale trwają dyskusje, czy sama podwyżka, bez żadnych innych zmian, jest tu rozwiązaniem. Jak nagle skoczy wynagrodzenie, chętnych owszem, będzie więcej, ale pojawi się też ryzyko, że niektórzy pokuszą się o łatwy zarobek. Dalej będą dzieci, których reprezentant nawet nie przejrzy akt. I też nie będzie dobrze.
Sąd to żółw
Dzieci zadają najróżniejsze pytania: ile to będzie trwało, czy dalej będą miały kontakt z rodzicem, który je krzywdził, czy rodzic poniesie karę. Tak jak dorośli nie chcą być pomijane w swojej sprawie. Różnica jest taka, że tym młodszym odpowiada się trochę inaczej, bez słów: apelacja, zażalenie, dochodzenie, wniosek dowodowy.
Anna: – Zapytałam dziewczynkę, czy wydaje jej się, że sąd to bardziej taki żółw, czy zając. Ustaliłyśmy, że bardziej żółw, działa powoli. Nie chciałam, żeby była zaskoczona, że sąd bada sprawę kilka lat. To nie znaczy, że ktoś jej nie uwierzył.
Jeśli jest na to czas, Anna stara się też przygotować dziecko do przesłuchania. Zaprasza psychologa, a ten opowiada, co się będzie działo, pokazuje pokój przesłuchań, sprzęt do nagrywania.
To pomaga, gdy ma się usiąść w obcym pokoju i opowiadać o swoich najgorszych wspomnieniach. Wiele dzieci martwi się, czy będą nagrywane, czy film z przesłuchania nie trafi do internetu. Kto będzie to oglądał i co z tym zrobi. Trzeba uspokoić, że nie zobaczą tego ani nauczyciele, ani nikt inny.
Często jednak na takie spotkania nie ma czasu. Sąd to żółw, ale niekiedy bardzo się spieszy. – Są sędziowie, którzy jak mają umówiony pokój do przesłuchań, to planują sobie trzech–czterech małych świadków – wyjaśnia Agnieszka. – I odbywa się to jak w poczekalni u lekarza. Jeden wychodzi, drugi wchodzi. Nie daj Boże, kiedy któryś wyjdzie zapłakany, bo mu się przypomniało, że go rodzic w taki, a nie inny sposób dotykał. Ten, co ma wejść, to już jest zablokowany na starcie. Boi się, co tam zastanie.
Kurator, choćby zaangażowany, czasem nie pomoże dziecku z przygotowaniem do przesłuchania. Zdarza się, że nie może się z nim nawet zobaczyć. Na przykład gdy rodzice nie chcą śledztwa. Gdy jest ryzyko, że mogliby karać dziecko za kontakt z prawnikiem. Sprawy, o których mowa, najczęściej prowadzone są z urzędu, więc rodzice nie mają wpływu na ich trwanie. Ale to, co mogą zrobić, to nie dopuścić do dziecka kuratora. Po co to ciągnąć, nic poważnego się nie wydarzyło, mówią. Zamykają drzwi. Nie udzielają żadnych informacji. – To są najtrudniejsze sprawy, gdy dorośli w rodzinie są przeciwni, żeby ścigać przestępstwo – mówi Anna. – Nie mam żadnych sojuszników.
Dziecko jak narzędzie
Część spraw, które trafiają do Agnieszki, ma w tle konflikt rodzicielski. Rodzic chce zaszkodzić mężowi, żonie. Oskarża o przemoc fizyczną, wykorzystanie seksualne. Wymusza na dziecku zeznania. Cały czas mówi, że chce dobrze. Gdy Agnieszka zaczynała jako kurator, nie mogła uwierzyć, jak dużo ich jest. Niektórzy rodzice atakują się nawzajem w ten sposób raz za razem. Tuż po umorzeniu składają kolejne zawiadomienia. – Ja też swoje przeszłam – mówi. – Ale nie rozumiem, jak można z dziecka robić narzędzie.
Dlatego w takich sytuacjach najpierw wyjaśnia rodzicom: trzeba tę sprawę kończyć, bo szkodzi dziecku. Uprzedza, że przez dalsze wciąganie go w spór może trafić do pieczy zastępczej. Czasem te argumenty trafiają, rodzice przyznają rację. A czasem nie, wtedy piszą zawiadomienia, na przykład do Izby Radców Prawnych. Agnieszka później tłumaczy się przed Izbą, że nie walczy o sprawę nie przez lenistwo, tylko dla dobra dziecka.
Przed pierwszym takim przesłuchaniem denerwowała się dwa dni. Ale przywykła. Już wie, że niektórzy rodzice widzą tylko siebie nawzajem. Dziecka już nie. Inaczej jest, gdy Agnieszka ma choć cień podejrzenia, że dziecko zostało skrzywdzone. – Mnie to wystarczy. Wtedy jest prosty temat. Działam i nie oglądam się na nikogo.
Walka przeciwko wszystkim
Pierwszym dzieckiem, które Agnieszka reprezentowała w sądzie, była trzymiesięczna Helenka. Po Helence szybko pojawiły się kolejne sprawy. Takie, o których trudno było nie myśleć przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Cały czas. Najczęściej dotyczą wykorzystywania seksualnego. Są trudne i emocjonalnie, i dowodowo. Słowo przeciwko słowu. Przecież nikt się nie przyzna prokuratorowi, że seksualnie wykorzystuje własne dziecko.
W tych sprawach dużo zależy od prokuratora. Jeden będzie otwarty, dociekliwy, wnikliwie zbada wszystkie wątki. Jak umorzy, to wiadomo, że nic nie pominął. Drugi będzie sceptyczny. Podważy opinie biegłych, odrzuci wszystkie wnioski. Równie dobrze można by je pisać do szuflady.
Agnieszka trafiała raczej na tych drugich. Niekiedy miała wrażenie, że ona i prokurator są z różnych światów. Patrzą na te same opinie, te same zeznania, te same dowody, a każdy widzi co innego.
Flis-Świeczkowska ma kilka wyjaśnień: – Jak prokuratorowi trafiła się kiedyś sprawa z konfliktem rodzicielskim, fałszywymi oskarżeniami, to potem może mieć takie poczucie, że wszystkie podobne sprawy mają ten sam scenariusz i w związku z tym ma z góry wyrobione zdanie, które trudno zmienić. Czasem też zauważam wśród policjantów i prokuratorów podejście, że to jest niemożliwe, by tata czy mama w ten czy inny sposób traktowali dziecko. A to jest możliwe. Większość sprawców przemocy seksualnej, z jakimi miałam do czynienia w pracy, traktowali dziecko jako obiekt zastępczy. Preferowali kontakt seksualny z osobami dorosłymi, ale jako że nie mieli do nich dostępu, krzywdzili seksualnie dziecko. To jest dla mnie przerażające. Myślę, że dla niektórych prokuratorów też. Ludzie boją się, że świat mógłby być taki zły.
– Jeśli prokurator od początku nie ma przekonania, że przestępstwo miało miejsce, to jest prawie niewykonalne, żeby go przekonać – tłumaczy Agnieszka. – On może tak długo przeciągać sprawę, że ona nigdy do sądu nie trafi.
Może to wyglądać na przykład tak: prokurator sprawę umarza, Agnieszka pisze zażalenie na tę decyzję, sąd uwzględnia zażalenie, wskazuje, co jeszcze trzeba zrobić. Prokurator robi dwa kroki, bo musi, znowu umarza, ona znowu zażala, prokurator nadrzędny znowu uwzględnia zażalenie, nakazuje podległemu prokuratorowi ponownie zbadać sprawę. Po paru latach takiego ping-ponga właściwie niemożliwe jest, żeby sprawę doprowadzić do końca.
Agnieszka ma dwie takie przeciągnięte sprawy. – One się dobrze nie skończą, minęło za dużo czasu. Wiem, że w domu źle się działo, ale nie mogę nic zrobić, bo mam związane ręce. Już nie mam narzędzi, jak tym dzieciom pomóc.
Czasem narzędzia są, ale nie takie, jakie by prokurator chciał. Niektóre organizacje pomagające pokrzywdzonym dzieciom diagnozują je na podstawie zabawy, bo w jej trakcie pojawiają się symptomy świadczące o traumie. Obserwacja trwa kilka miesięcy, robi to dwóch specjalistów. Po takim czasie dziecko zwykle się otwiera. Samo zaczyna mówić, co się działo w domu.
– Są prokuratorzy, którzy nie wierzą tym opiniom, bo jeśli przedmiotem badań jest zabawa, to im się to nie wydaje przekonujące – mówi Agnieszka. – Wolą opinię biegłych ze szpitala. A biegłych brakuje, nie mają czasu, więc spotkanie trwa pół godziny, z czego przez pierwszych 15 minut dziecko jest wtulone w rodzica i z nikim nie rozmawia. Jedni specjaliści widzą objawy przemocy, ci ze szpitala ich nie stwierdzają. I ta opinia jest ważniejsza.
Agnieszka mówi też o jednym z ostatnich przesłuchań. Poszła na nie z inną prawniczką: – Dziecko powiedziało straszliwe rzeczy o przemocy psychicznej, fizycznej i seksualnej. Moja koleżanka zaczęła płakać. Ja się uśmiechnęłam. Może się wydawać, że to mało wrażliwa reakcja. Nieprawda. Moje współczucie jest ogromne, bo tragedia jest ogromna. Ale w tym momencie nie było miejsca na emocje, bo jak słyszę relację dziecka o takich traumatycznych doświadczeniach, to wiem, że mam argumenty, żeby walczyć o sprawiedliwość dla niego.
A w niektórych sprawach Agnieszka walczy przeciwko wszystkim dorosłym. Jak w tej:
Dziecko powiedziało w szkole, że tato, gdy je obejmuje, ręka opada mu w okolice pośladków. Czasem położy się do niego do łóżka, włoży rękę pod ubranie, gładzi. Matka uważa, że dziecko przesadza. Ojciec mówi, że ma prawo dotykać własnego dziecka, opór nie ma tu znaczenia. Poza tym on je utrzymuje.
Prokurator też uważał, że nic się nie dzieje, umorzył sprawę. Sąd jednak przyznał Agnieszce rację, polecił sprawę badać dalej. – Ale co rusz słyszę tłumaczenie, że po prostu ojciec zapomina, że dziecko nie ma pięciu lat – denerwuje się Agnieszka. – Myślę, że ta sprawa też będzie krążyła. I najbardziej boli mnie ta bezsilność. Gdybym wiedziała wcześniej, powiedziałabym sobie: nie idź tą drogą. Czasami sobie myślę: po co mi to było?
Inni zaangażowani kuratorzy, z którymi rozmawiam, przyznają, że ta praca to orka na ugorze. Że są dni, kiedy nie dają rady. Za dużo tej przemocy, za często. Czasem pomaga, gdy ktoś ich wysłucha. Słuchają bliscy albo chociaż pies lub kot, gdy w domu nie ma nikogo. Szczególnie o sprawcach. Trudno na nich patrzeć, gdy się wie, co robili, a w sądzie nie widać po nich ani skruchy, ani poczucia winy.
Czynnik ludzki
Flis-Świeczkowska: – Możemy zmienić przepisy dotyczące kuratora, ale to, że jedna instytucja będzie sprawnie działała, nie spowoduje, że cały system będzie prawidłowo funkcjonował. Że policjanci, sędziowie i lekarze mający kontakt z dzieckiem, które doświadczyło przemocy, będą mieli odpowiednią wiedzę. I będą odpowiednio reagowali.
Na kogo trafi dziecko, tak się potoczy jego sprawa. Kwestia przypadku. Pecha lub szczęścia. Dlatego Agnieszka mówi, że gdy uda się sprawę zakończyć pomyślnie, radość jest ogromna: – Jedną pamiętam do dziś. Doprowadziliśmy do skazania ojca, który molestował syna. Mama nie żyła, chłopiec na co dzień był w rodzinie zastępczej. Tata zabierał co jakiś czas synka do siebie. I wtedy wykorzystywał go seksualnie. Okropnie to przeżywałam. Gdy zapadł wyrok, zadzwoniłam do tej rodziny zastępczej. Była wielka euforia. Coś wspaniałego. Cieszyłam się tym bardziej, że w tej pracy mało jest happy endów.
Dominika Klimek. Dziennikarka radiowa, prasowa i internetowa. Specjalizuje się w tematach społecznych. Za swoją pracę otrzymała I i II nagrodę na Festiwalu Wrażliwym oraz wyróżnienia w innych konkursach dla dziennikarzy. Autorka podcastów, prowadzi warsztaty z narracji dźwiękowych.