
Reportaż Magdaleny Roszkowskiej zdobył główną nagrodę w konkursie Kryształowe Pióra. Jest to ogólnopolski konkurs dla dziennikarzy, którego ideą jest wyróżnienie autorów, których praca przyczynia się do budowania społecznej świadomości na temat zagrożeń związanych z chorobami cywilizacyjnymi.
***
„Żebyś, szmato, zdechła"
„Najlepiej, jak się zabijesz"
„Zniszczę cię, ku*wo"
„Śmierdzisz"
Takie wiadomości przychodzą do starszej córki. Telefon brzęczy, Ula* przybiega i razem odsłuchujemy, co przyszło. Rozpoznaję głosy niektórych jej koleżanek. Po odsłuchaniu komunikaty znikają.
Joanna
córka 14 lat; córka 11 lat; syn 19 lat
publiczna szkoła podstawowa w ponad 300-tysięcznym mieście
Od grudnia moja 14-letnia córka jest w nauczaniu indywidualnym. Nauczyciele przychodzą do naszego domu. Z Ulą cały czas ktoś musi być: dziadkowie, ja, mój brat, syn, czasem młodsza córka. W nocy też czuwamy. Ula już dwa razy się cięła. Raz połknęła garść tabletek. Wygadała się młodszej, młodsza mnie. Pojechałyśmy na SOR. Córka wymiotowała. Lekarza poinformowałam, że ma ostre zatrucie. Nie chciałam, by mi dziecko zamknęli na oddziale psychiatrycznym. Teraz Ula chodzi na terapię. Bierze leki zapisane przez psychiatrę, ale i tak ciągle powtarza, że nie chce żyć. Na mikołajkach nie była, na spotkaniu świątecznym też nie, na bal ósmoklasistów nie pójdzie. Za to dziewczyny, które doprowadziły ją do ciężkiego załamania – tak.
Wcześniej moja córka brała udział w nagonkach na inne dzieci. Nigdy jako liderka. Była żołnierzem wykonującym rozkazy silniejszych. Wyzywała inne dziewczynki od wielorybów, grubasów i szaf trzydrzwiowych. Tak to właśnie działa w tej szkole. Gnębisz, żeby ciebie oszczędzili. W końcu lądujesz na dnie hierarchii. Wiem, co mówię, bo miałam tu trójkę dzieci: najmłodszą w ubiegłym roku przeniosłam do innej placówki, najstarszy przetrwał, choć w czwartej klasie z powodu pobicia trafił do szpitala ze wstrząśnieniem mózgu.
Teraz Ulę koleżanki nazywają "je*aną sześćdziesioną", bo powiedziała mamie, co ją spotyka ("sześćdziesiona" w slangu oznacza donosiciela, odnosi się art. 60 Kodeksu karnego).
Z klasy do klasy przenosiłam ją trzy razy. Kiedy miała 10 lat, dręczenie skończyło się, gdy koledzy na przerwie zabrali jej but i rzucali między sobą jak piłkę. Próbowała go złapać. Upadła i złamała nos. Klasę rozwiązano. W siódmej klasie koleżanki przestały się do niej odzywać, bo nie zdołała namówić kolegi na randkę z jedną z nich. Wchodziła do klasy i jakby jej nie było. Czułam, że coś się dzieje, ale powiedziała, dopiero gdy zauważyłam blizny po cięciach na udach i przedramionach.
Gdy poprosiłam o interwencję szkolną pedagog, usłyszałam: "Proszę pani, to są jakieś szczeniackie bzdury". Poszłam do dyrektorki. Niechętnie zgodziła się na kolejny transfer. W nowej klasie dobrze było tylko kilka miesięcy. Córka złożyła życzenia urodzinowe dziewczynce, pod której blokiem koleżanki wydzierały się: "Hania ku*wą jest, ku*wą jest". Ula pokazała mi filmiki z tych eskapad. Potem klasowa liderka wydała córce polecenie: "Powiedz Sandrze, że śmierdzi". Powiedziała. Za co koleżanka z równoległej klasy obiecała Uli "konkretny wpie*dol" w damskiej toalecie. W mediach społecznościowych krążyło już zdjęcie córki z podpisem "je*ać je*anego pulpeta".
W poniedziałek o 8.20 rano dostałam SMS: "Błagam, zabierz mnie stąd". Pobiegłam. Psychiatra zdiagnozował u córki zaburzenia depresyjne i zakazał wracać do szkoły.
Mam do siebie żal, bo Ula wielokrotnie mówiła mi, że tej czy tamtemu strasznie dokuczają. Odpowiadałam: "Nie interesują mnie inni, przyjdź, kiedy ciebie będą nękać". Pewnie teraz rodzice dzieciaków z jej klasy mówią to samo.
Ja powtarzam sobie: byle wytrwać do czerwca. Potem i tak pójdzie do nowej szkoły. Młodszą udało się uratować. Ostatnio w nowej placówce grała na szkolnym boisku w nogę. Upadła i czekała, aż dzieci zaczną się śmiać. Ale ktoś pomógł jej wstać. Całe popołudnie powtarzała: "Mamo! Było cichutko!".
Co cię nie zabije, to cię nie wzmocni
W 2021 roku Centrum Rozwoju Edukacji prowadzone przez Ministra Edukacji i Nauki wydało poradnik "Profilaktyka agresji i przemocy rówieśniczej w klasie". Wynika z niego, że polskie szkoły nie mają jednego systemu reagowania na bullying. Każda we własnym zakresie może stworzyć taki dokument i zawrzeć w nim konkretne sposoby działania podejmowane przez wychowawcę i kadrę szkolną w reakcji na przemoc.
– Szkoła suwerennie decyduje o posiadaniu procedury zgłaszania przemocy i reagowania na nią – potwierdza Kazimierz Mądzik, świętokrzyski kurator oświaty.
– Dlatego gdy rodzice uznają interwencję wychowawcy za niewystarczającą, powinni poinformować o tym dyrektora, pedagoga i psychologa szkolnego – wtóruje Anna Nieradka z Kuratorium Oświaty w Szczecinie.
Gdy dyrektor bądź nauczyciele nie czują się kompetentni albo nie radzą sobie z przemocą szkolną, mogą poprosić o wsparcie lokalny ośrodek doskonalenia nauczycieli. Te w większości samorządowe placówki prowadzą warsztaty i szkolenia, między innymi poświęcone sposobom radzenia sobie z przemocą rówieśniczą.
– Po pandemii nauczyciele chętniej korzystają z propozycji szkoleniowych online. Uczenie się rozpoznawania i reagowania na przemoc szkolną wymaga jednak pracy warsztatowej – mówi Teresa Bilkiewicz-Siemińska z poznańskiego ośrodka doskonalenia nauczycieli. – Pamiętajmy także, że nawet najlepsza metoda nie zastąpi wrażliwości i osobistego zaangażowania wychowawców w sprawy uczniów. Dobra atmosfera w klasie to najlepsza profilaktyka agresji i przemocy w szkole.
Dr Małgorzata Wójcik, psycholożka od wielu lat badająca zjawisko przemocy szkolnej, twierdzi, że przytłaczająca większość szkół, z którymi się zetknęła, nie ma programów prewencji, procedur zgłaszania przypadków przemocy i reagowania na nie. Dlatego nie wszyscy wychowawcy wiedzą, z czym mają do czynienia.
– Często, kiedy prowadzę warsztaty, proszę nauczycieli, by wyobrazili sobie, że wchodzą do pokoju nauczycielskiego, mówią „dzień dobry" i nikt im nie odpowiada, inni nauczyciele odwracają wzrok, nie podają im ręki, przesiadają się, by nie siedzieć w pobliżu. Na koniec dodaję: i wyobraźcie sobie, że taka sytuacja trwa trzy lata – opowiada.
W Polsce dzieci i młodzież nie zgłaszają problemów wystarczająco wcześnie – kiedy bullying można stosunkowo łatwo wygasić – z obawy, że nie zostaną potraktowani poważnie. Gdy decydują się opowiedzieć nauczycielowi bądź rodzicowi o zdarzeniach takich jak mazanie w zeszycie, ignorowanie czy obgadywanie, spotykają się z reakcjami: „Weź nie przesadzaj", „Nie przejmuj się" albo „Co cię nie zabije, to cię wzmocni".
– Jeden z moich badanych cieszył się, że oprawcy zepchnęli go ze schodów i złamał nogę, bo wreszcie mógł głośno powiedzieć o swojej od dawna trwającej krzywdzie i wreszcie został wysłuchany – relacjonuje dr Wójcik.
Według badań z 2015 roku przeprowadzonych przez Instytut Badań Edukacyjnych problem dotyka 35 proc. polskich uczniów, z czego 9 proc. przypadków trwa rok, a 13 proc. – kilka lat, czyli aż 22 proc. przypadków to przemoc długotrwała**. Najnowsze badania dr Wójcik i mgr. Jakuba Mroza jasno wskazują, że osoby doświadczające przemocy ze strony rówieśników dłużej niż rok utrwalają wypracowane wówczas zachowania, przenosząc je w dorosłe życie. Takie osoby mają trudności w nawiązywaniu i podtrzymywaniu relacji, są wycofane, nie okazują emocji i mają niską samoocenę. Często świadomie wybierają zawody, w których nie muszą pracować w zespole.
– Ludzie są dla nich zagrożeniem. Do tej pory pamiętam respondentkę, która szczegółowo relacjonowała, czym kierowała się, wybierając imiona dla swoich dzieci. Po pierwsze, nie mogły to być imiona jej oprawców, po drugie, nie można ich było w żaden sposób przekręcić ani zrymować, bo ona była wyzywana właśnie przekręconym imieniem – opowiada dr Wójcik. – Inna matka z niepokojem opowiadała, jak zaszczepia we własnym dziecku lęk przed innymi. Spotkałam też dorosłych, którzy jasno deklarowali, że nie chcą mieć dzieci, by ich potomstwo nie doświadczyło tego, co oni w dzieciństwie.
Monika
córka 16 lat
publiczna szkoła średnia w kilkunastotysięcznym mieście
Od 25 lat jestem nauczycielką w szkole podstawowej. Ostatnio spytałam koleżankę po fachu, czy wolałaby być matką szkolnego oprawcy, czy ofiary. „Oczywiście, że ofiary, wtedy jest się bez winy" – odpowiedziała z przekonaniem. Kiedyś myślałam podobnie, ale po tym, co mnie spotkało, wybrałabym rolę rodzica szkolnego dręczyciela.
Córka rozpoczęła naukę w liceum jeszcze w pandemii. Nie jest specjalnie towarzyska, ale w nowej klasie wylądowała z najlepszą koleżanką z podstawówki. Na przełomie listopada i grudnia od rodziców koleżanki usłyszałam: „To ty nie wiesz, że Gabrysi strasznie dokuczają?". Córka nawet się nie zająknęła.
Zaczęło się od posta w mediach społecznościowych, w którym opisała wizytę w gabinecie manicure. Była niezadowolona, bo w skórę wokół paznokci wdało się zakażenie. Ktoś z klasy ten post znalazł i podał dalej. Uwzięło się na nią trzech chłopaków.
Któregoś dnia poprosiła, bym przeniosła ją do innej szkoły. Zbagatelizowałam jej prośbę. Dokuczanie to szkolna codzienność. Jestem wychowawcą i ostatnio miałam podobny problem. Porozmawiałam z rodzicami. Zorganizowałam spotkanie z psychologiem. Na godzinach wychowawczych dyskutowaliśmy o tym, jak czuje się osoba, której ktoś dokucza.
Córce tłumaczyłam, żeby ignorowała zaczepki, chłopcom się znudzi. Zgłosiłam sprawę jej wychowawczyni. Obiecała interweniować. Tydzień później Gabrysię nie tylko wyśmiewano, ale i wyzywano od kabli. Miała do mnie żal.
Tym razem zasugerowałam wychowawczyni, by do szkoły wezwać rodziców dręczycieli. Odmówiła, tłumacząc, że „nie ma takiej potrzeby". Poprosiłam o pomoc w przekazaniu kontaktu telefonicznego. Znowu odmówiła. Chwilę później ogłosili kolejny lockdown. Któregoś dnia Gabrysia nie uczestniczyła w zajęciach zdalnych. Właśnie wtedy ktoś wykorzystał jej dane i zalogował się na lekcję jako ona. Na czacie pisał: „cześć, jestem poje*ana Gabrysia", „brat mi komórkę zaje*ał", „po rowie mnie łechtał". Do rozmowy dołączyło 14 osób z klasy. Mieli ubaw. Zadawali pytania typu: „Co sądzisz o związkach homoseksualnych?". Ktoś inny zrobił screeny czatu, a następnie wysłał je córce.
Tego samego dnia przekazałam sprawę policji. Następnego poszłam do szkoły. Żałuję, że nie nagrałam wypowiedzi pedagog, która zdziwiona oznajmiła: „Ale przecież to nie była Gabrysia i wszyscy wiedzieli, że Gabrysia to nie Gabrysia. Nie widzę problemu". Załamałam się.
Wychowawczyni i pedagog zaproponowały trzy rozwiązania: zmianę klasy, przejście na nauczanie indywidualne lub zmianę szkoły.
W tamtym czasie córka przestała wychodzić z pokoju, godzinami leżała na łóżku w dresie i gapiła się w sufit. Krzyczała, że przeze mnie jest tylko gorzej. Poszłam na rozmowę do dyrektorki. Obiecała osobiście porozmawiać z klasą. Szkoła działała już normalnie, ale córka miała przyjść dopiero w następnym tygodniu, po interwencji dyrekcji. W niedzielę zaczęłam jej tłumaczyć: „Gabrysia, wszyscy chcą ci pomóc, nawet pani dyrektor. Będzie dobrze". Tyle że ona wiedziała od koleżanek, że z klasą nikt nie rozmawiał. Wściekła zadzwoniłam do wychowawczyni. Ta wyznała: „Pani dyrektor zabroniła wszelkich działań". I nagle do mnie dotarło: nikt nie chce mi pomóc. Czekają, aż przeniosę dziecko do innej placówki albo wyślę na naukę indywidualną. Czekają, aż problem zniknie.
Czułam obrzydzenie do własnego środowiska. Wybrałam się na zebranie semestralne. Wychowawczyni, gdy mnie zobaczyła, zaraz pobiegła po panią pedagog. Zrobiły przedstawienie, jak to szkoła reaguje na przemoc rówieśniczą. Wstałam i płacząc, opowiedziałam obecnym, co ich pociechy zrobiły mojej córce. Przepraszali. Z kilkoma mamami ustaliłam plan działania: ich córki miały co rano przychodzić po Gabrysię i razem z nią iść do szkoły. Plan działał przez tydzień. Potem córka zapytała: „Czy mam sobie coś zrobić, żebyś zrozumiała? Dłużej nie wytrzymam".
Pobiegłam do dyrektorki innego liceum, mojej koleżanki, z błaganiem, by przyjęła Gabrysię. Zasłoniła się brakiem miejsc, jednocześnie przestrzegając: „Tylko jej nie wysyłaj na indywidualne!". Ale nie miałam wyjścia. Umówiłam córkę na prywatną konsultację u psychiatry. Ten orzekł: stany depresyjne, wydał zaświadczenie, przepisał leki. Nie sugerował, by znowu go odwiedzić, ani nie wysłał nas na terapię. Ale miałam zaświadczenie i mogłam złożyć wniosek.
Na orzeczenie z poradni psychologiczno-pedagogicznej czekałam sześć tygodni. Córka dostała sześć miesięcy nauczania indywidualnego, z czego przez cztery w ogóle nie wychodziła z domu, nawet po bułki do sklepu. Spała kilkanaście godzin na dobę. W końcu sama poprosiła o wizytę u psychologa. W międzyczasie odmówiła przyjmowania leków, a po kilku spotkaniach zrezygnowała z terapii.
Po pół roku znalazłam jej szkołę oddaloną od domu o 40 km. O bliższej lokalizacji nawet nie chciała słyszeć, obawiając się, że spotka kolegów swoich oprawców. Codziennie ją wożę. Autobusem nie pojedzie, bo i w nim może spotkać kogoś, kto zna jej historię.
Nowa szkoła jest inna, przyjazna uczniowi, ale córka ma ogromne zaległości i już trzy zagrożenia. Chodzi po domu i ciągle powtarza: „Znowu mi się nie uda". Mało je. Liczę na to, że któregoś dnia zasłabnie. Szkoła wezwie karetkę. W szpitalu dadzą jej leki i wyślą do terapeuty, a ona już nie będzie mogła odmówić. Nas w ogóle nie słucha.
Po kilku miesiącach policja znalazła chłopaka, który się pod nią podszył. To kolega jej klasowego oprawcy. Przydzielono mu kuratora. Tak się składa, że chłopak chodzi do szkoły, w której uczę. Mijam go na korytarzach. Uśmiechniętego. Czuję bezsilność.
Rok izolacji dziecka to jak cztery lata więzienia
W Polsce jest około 4,6 mln uczniów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Z danych Ministerstwa Edukacji i Nauki wynika, że od czterech lat liczba uczniów kierowanych rocznie na nauczanie indywidualne waha się między osiem a dziewięć tysięcy. Wniosek o nauczanie indywidualne do dyrektora szkoły kieruje rodzic lub pełnoletni uczeń. Równolegle lekarz specjalista wydaje zaświadczenie o stanie zdrowia ucznia, a rodzic składa je wraz z wnioskiem w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Ta na podstawie diagnozy lekarskiej, opinii wychowawcy i psychologa wydaje orzeczenie, które jeśli jest pozytywne, zobowiązuje dyrektora szkoły do organizacji nauki w trybie indywidualnym.
– W województwie małopolskim prawie 50 proc. orzeczeń z poradni psychologiczno-pedagogicznych jest wydawanych na podstawie diagnoz psychiatrycznych, a tylko 5 proc. z powodów onkologicznych – szacuje dr Krzysztof Szwajca, psychiatra dziecięcy i psychoterapeuta. – Pokusa, żeby nauczanie indywidualne zaproponować lękowemu, nieśmiałemu, wycofującemu się dziecku, jest duża, ale warto rozważyć, czy izolacja faktycznie wspomoże proces zdrowienia – tłumaczy dr Szwajca.
Według niego nauczanie indywidualne to broń obosieczna – stosowana zbyt pochopnie bywa niebezpieczna. – Miałem pacjentów, którym przedłużano odosobnienie nawet do trzech lat. To jest dramatyczna wyrwa w życiorysie młodego człowieka i to w okresie, gdy zainteresowania, tematy rozmów, sposoby zachowania zmieniają się znacznie szybciej niż w pełnoletności. Często mówię rodzicom, że rok izolacji w wieku 10–14 lat to jak cztery lata więzienia dla dorosłego. Bardzo trudno je nadrobić – tłumaczy.
Zdaniem dr. Szwajcy zaświadczenie o konieczności przejścia na nauczanie indywidualne psychiatra dziecięcy powinien wydawać w wyjątkowych przypadkach i na stosunkowo krótki okres. Szkolnej izolacji powinna towarzyszyć intensywna terapia, grupowa i indywidualna, a także zalecenie, by czas spędzać choćby w świetlicach socjoterapeutycznych. W leczenie może zostać włączona farmakologia, a także terapia rodzinna, bo z doświadczenia dr. Szwajcy wynika, że zaburzenia depresyjne, lękowe u dzieci czy tzw. fobia szkolna najczęściej mają wiele przyczyn, a nie jedną.
– Bardzo ważna w procesie zdrowienia dziecka jest praca środowiskowa, czyli regularna współpraca terapeuty ze szkołą: pedagogiem, psychologiem szkolnym i wychowawcą – zaznacza. – Obecnie, gdy przeciętna rodzina ma jedno dziecko, gdy zaniknęła kultura podwórek, to szkoła musi przeformułować swoje cele: stać się nie tyle miejscem wspierania indywidualnych osiągnięć, ile przestrzenią treningu budowania zdrowych relacji z innymi, wyrażania emocji i proszenia o pomoc.
Aneta,
córka 14 lat
publiczna szkoła podstawowa w ponad 100-tysięcznym mieście
Pierwsze znaki ostrzegawcze pojawiły się trzy lata temu, pod koniec piątej klasy. Zazwyczaj po szkole Jula rzucała plecak w kąt i biegła na podwórko. Przez okno widziałam, jak z koleżankami jeżdżą na rolkach, przesiadują na murku albo krążą po osiedlu, coś sobie opowiadając. To się skończyło. Całe godziny spędzała sama w pokoju w kapturze naciągniętym na czoło. Nie wychodziła, nawet gdy odwiedzali nas dziadkowie. Myślałam: coś jest nie tak, ale mąż uspokajał: „Każda nastolatka tak ma". Córka na nic się nie skarżyła.
W końcu oświadczyła, że nie chce przebierać się na WF w towarzystwie koleżanek z klasy. Bo na nią patrzą i komentują, jak wygląda. Zasugerowałam nauczycielce, by umożliwiła Julce zmianę stroju na osobności. „Wykluczone" – usłyszałam. „Jak jednej ustąpię, zaraz reszta będzie mieć żądania". Córka przestała ćwiczyć. Pisałam jej zwolnienia. Na początku siódmej klasy właściwie nie chodziła do szkoły. Byłam tym poirytowana. Podejrzewałam, że zmyśla, bo jej się nie chce uczyć do klasówek.
Popołudniami ciągle płakała. Nagle zaczynały jej lecieć łzy. Cała się trzęsła, ale nie umiała powiedzieć dlaczego. Któregoś ranka, gdy się ubierała, zauważyłam płytkie rany na dłoniach. Zrozumiałam, że drapie się do krwi.
Wiele razy pytałam, co się dzieje. Nigdy nie powiedziała wprost. Do dziś wiem tyle, że pewnego dnia jej najlepsza przyjaciółka przestała się do niej odzywać. Kiedy Julka próbowała dowiedzieć się, o co chodzi, usłyszała: „Znudziłaś mi się". Stopniowo odwróciła się od niej reszta koleżanek. W szóstej klasie nikt się do niej nie odzywał. Wtedy zaczęły się gorączki. Mniej więcej co dwa miesiące dostawała 38 stopni bez żadnych innych objawów. Mieliśmy umówioną wizytę w szpitalu, by diagnozować przyczynę, ale wybuchła pandemia. Szpitale zamknięto. Szkoły też. Epizody gorączki zniknęły.
O wyobcowaniu córki rozmawiałam z jej wychowawczynią. Twierdziła, że niczego nie zauważyła, bo ma z nimi lekcje dwa razy w tygodniu. Zaprowadziłam Julę na terapię. Po pół roku psycholożka wysłała nas do psychiatry. Córka dostała diagnozę: zaburzenia depresyjne i fobia społeczna. Zaczęła przyjmować leki. Przez dłuższy czas leczenie nie przynosiło skutków, dlatego w drugim półroczu siódmej klasy wspólnie zadecydowaliśmy o przejściu na naukę indywidualną.
Chciałam pobiec do jej klasy i głośno powiedzieć: moje dziecko nie poradziło sobie z hejtem. Wychowawczyni wprost odradziła, by mówić prawdę, bo ta jej zdaniem tylko pogorszyłaby sytuację córki. Zaproponowała, by powiedzieć, że Julka zostaje w domu, bo cierpi na poważną alergię. Byłam wściekła, dla córki chyba nie miało to znaczenia. Chciała tylko, by dali jej spokój. Potem razem wymyślałyśmy, co powie, gdy ktoś zapyta o jej „alergię".
W ciągu sześciu miesięcy izolacji ani wychowawczyni, ani pedagog nie zapytały, jak czuje się córka. Tak jakby hejt, jakiego doświadczyła Jula, był tylko naszym problemem.
We wrześniu córka wróciła do swojej klasy. Dawna oprawczyni zdążyła już znaleźć nową ofiarę. Z relacji Julki wiem, że namawiała inne dzieci, by robić tej dziewczynce zdjęcia i umieszczać z komentarzami na tajnym czacie. Ale córka nie powiedziała, jak sama zamierza w tej sprawie postąpić. Dowiedziałam się tydzień później: na lekcji Jula wymieniała z uczestniczką czatu liściki, wyciągając od niej, kto, co i gdzie. A potem wszystko przekazała krzywdzonej dziewczynce i poleciła, by ta natychmiast poprosiła o pomoc rodziców. Rozpętała się awantura. Interweniowała dyrekcja. Czat skasowano, a dręczycielki dostały tylko uwagi do dzienniczków. Prześladowana dziewczynka tak jak moja Jula wylądowała na nauczaniu indywidualnym.
Ani ofiara, ani agresor
– Jeśli bullying rozwija się w czasie, ofiara zaczyna inaczej interpretować powody prześladowania. Najpierw tłumaczy sobie, że agresor jest głupi i dokucza, bo mu się nudzi. Potem zaczyna podejrzewać, że to jej zachowanie wywołuje taką reakcję otoczenia, postanawia więc zmodyfikować swoje postępowanie. Jeśli bullying nadal nie wygasa, a do tego uczestniczy w nim czynnie lub biernie coraz więcej osób, w myśleniu ofiary zaczyna dominować tzw. czarna triada atrybucji: to jest moja wina, to się nigdy nie zmieni, nie mam nad tym żadnej kontroli. Na to nakłada się atrybucja wroga: ktokolwiek do mnie podejdzie, prawdopodobnie chce mi zrobić krzywdę. Takie myślenie powinno być alarmujące dla opiekunów, bo może mieć poważne konsekwencje dla zdrowia, a czasem nawet życia ofiary bullyingu – tłumaczy dr Małgorzata Wójcik, która od dwóch lat wdraża w polskich szkołach podstawowych i ponadpodstawowych zintegrowany program monitorowania i zapobiegania przemocy rówieśniczej RESQL.
Wbrew utartym schematom badaczka twierdzi, że jednym z najważniejszych elementów skutecznej walki z bullyingiem jest porzucenie dualizmu agresor–ofiara. W swoich wczesnych badaniach sama wyróżniła tzw. marker wykluczenia, czyli zespół cech, które sprawiają, że łatwiej kogoś wytypować na ofiarę. To może być inny status społeczny, otyłość, chudość, niepełnosprawność, etniczność itp. Dzisiaj uważa, że to był błąd, i wolałaby mówić o czynnikach ryzyka, które mogą uruchamiać bullying, ale nie muszą.
– Weźmy dzieci z diagnozą zespołu Aspergera: w niektórych klasach są wykluczone, kompletnie upodlone przez rówieśników, w innych funkcjonują doskonale, bo taka jest dynamika grupy. Bo właśnie dynamika i potrzeby grupy to klucz do zrozumienia przemocy rówieśniczej. W końcu 80 proc. szkolnej przemocy rozgrywa się przy świadkach***. Nie ma widowni, nie ma przemocy – argumentuje dr Wójcik.
Owszem, osoba odgrywająca rolę agresora poszukuje społecznych „głasków" i ma potrzebę dominacji, ale nie będzie krzywdzić, jeśli to nie zyska akceptacji grupy. Z badań dr Wójcik wynika, że agresor najczęściej nie działa sam, ale ma dwóch czy trzech asystentów i to ich rękami dokonuje ataków. Im bullying trwa dłużej, tym stopniowo przyłączają się do niego tzw. aktywni kibice, czyli ci, którzy obserwując prześladowania, mają ubaw. Paradoksalnie to oni najbardziej chcieliby przerwać tę sytuację. Dlaczego nic nie robią?
– Bo reakcja jest ryzykiem. 90 proc. uczniów chce mieć zgraną klasę. Jeśli jednak w klasie pojawia się przemoc rówieśnicza, spotka się ze sprzeciwem tylko w 17 proc. przypadków. Im dłużej trwa przemoc, tym stawanie w czyjejś obronie jest bardziej niebezpieczne. Aktywni kibice boją się, że zostaną sami albo że będą następni. Wszyscy swoją bierność usprawiedliwiają w ten sam sposób: ja bym się sprzeciwił, ale ich jest 20, a ja jeden. Pocieszające jest to, że jeśli w końcu pojawi się jakiś obrońca, ma aż 75% skuteczności w całkowitym wygaszeniu bullyingu – wylicza dr Wójcik.
Podczas interwencji dorośli nie tyle powinni skupić się na karaniu sprawców, ile właśnie na pracy z „aktywnymi kibicami", tak by ci stali się potencjalnymi obrońcami. Zdaniem dr Wójcik dzieci i młodzież muszą uświadomić sobie, że znacznej większości sytuacja bullyingu przeszkadza. Następnie trzeba ich zaopatrzyć w proste skrypty reagowania na przemoc. Trzeba też określić jasne i bezpieczne procedury zgłaszania bullyingu dorosłym. Tak by nie narazić nikogo na wyzywanie od konfidentów i donosicieli. Tymczasem karanie, wzywanie rodziców i wskazywanie, że agresor jest problemem, najczęściej dodaje mu popularności i doprowadza do eskalacji przemocy.
Dr Wójcik podkreśla, że musimy zmienić perspektywę patrzenia na przemoc rówieśniczą: to nie uczeń jest problemem, to bullying jest problemem, więc nie tyle chodzi o karanie, ile o to, by pomóc klasie wyjść z sytuacji przemocowej. Jasne, gdy coś złego dzieje się od dłuższego czasu, trzeba to publicznie nazwać, czyli dać jasny komunikat: to jest bullying, to jest złe i tego nie wolno robić.
Zmiana postawy odnosi się też do rodziców, którzy zazwyczaj – jeśli bullying nie dotyczy ich dziecka – pozostają obojętni. Tymczasem z badań wynika, że przemoc negatywnie wpływa na wszystkich, nie tylko na ofiarę. Wśród uczniów automatycznie spada poziom lubienia szkoły, obniża się frekwencja, a także oceny i ogólny dobrostan. Wszyscy boją się, że będą następni. Bezustannie analizują, co mogą powiedzieć, z kim usiąść w ławce, jak się ubrać, by się nie narazić. Wygaszenie przemocy leży więc w interesie wszystkich.
– Najistotniejsza jest jednak prewencja: by uniknąć bullyingu, najlepiej zrobić dobrą integrację! Bardzo łatwo prześladować kogoś, kogo się nie zna, o kim się nic nie wie. Stwarzajmy więc sytuacje, w których uczniowie razem działają i w różnych mniejszych konfiguracjach rozwiązują konkretne problemy, pracują z emocjami, uczą się empatii – radzi badaczka.
*Imiona ofiar zostały zmienione.
**Sentse, M., Kretschmer, T., Salmivalli, C. (2015). The longitudinal interplay between bullying, victimization, and social status: Age related and gender differences. Social Development, 24(3), 659–677.
***Craig, W.M., Pepler, D., Atlas, R. (2000). Observations of bullying in the playground and in the classroom. School Psychology International, 21(1), 22–36.
Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Zdobywczyni nagrody Grand Prix Festiwalu Wrażliwego w 2019 r. Jej teksty ukazują się też w Dużym Formacie Gazety Wyborczej.