Reportaż
Po PGR-ze we wsi Bądle zostało siedem jednopiętrowych bloków i trzy parterowe domy wielorodzinne (fot. Magda Roszkowska)
Po PGR-ze we wsi Bądle zostało siedem jednopiętrowych bloków i trzy parterowe domy wielorodzinne (fot. Magda Roszkowska)

– Dzień dobry, to jak z tym 1300? Od przyszłego miesiąca będzie? 

– Halo? Proszę mnie dopisać do listy z pieniędzmi!  

– Co z emerytami, też dostaną? 

W urzędzie gminy urywają się telefony. Dzwonią mieszkańcy. 

O planowanym na pograniczu polsko-rosyjskim eksperymencie społecznym rozpisują się media lokalne, ogólnopolskie i zagraniczne. Z przekazów wynika, że polscy naukowcy przez dwa lata będą badać, jak wypłacany co miesiąc bezwarunkowy dochód podstawowy zmieni życie mieszkańców i sytuację regionu. W niektórych doniesieniach pojawiają się konkretne daty: "Pierwsze wypłaty będą w czerwcu 2022 roku". 

"Co z resztą Polski?" – pytają czytelnicy.  

Wjazd do Żywkowa (fot. Magda Roszkowska)

Do Żywkowa przyjeżdża ekipa telewizyjna. Wioskę, którą od granicy z Federacją Rosyjską dzieli 500 m, zamieszkuje 21 mieszkańców, a przez kilka ciepłych miesięcy także około 70 bocianów. Dziennikarze nie pytają o wojnę, o bliskość arsenału jądrowego ani nawet o oczekujące młodych ptaki, choć Żywkowo to bociania stolica Polski. Chcą wiedzieć, co rolniczka Irena zrobi z obiecanymi pieniędzmi. Kobieta opowiada o swoich serach. Fundusze przeznaczy na rozwinięcie ich produkcji: może dokupi krowy i otworzy profesjonalną serowarnię. Emisję programu przegapia. Na szczęście znajduje go w internecie. Tymczasem do Krzysztofa Barana dzwonią z drugiego końca Polski. 

Czy jak się do was przeprowadzę, otrzymam pieniądze? 

Telefony i e-maile z takim pytaniem odbierają włodarze ośmiu innych gmin pogranicza polsko-rosyjskiego. W styczniu 2020 roku zawiązali Stowarzyszenie Warmińsko-Mazurskich Gmin Pogranicza. Przez kilkanaście miesięcy w ramach ministerialnego projektu "Centrum Wsparcia Doradczego" pracowali z zespołem ekspertów nad wspólną strategią rozwoju sięgającą 2030 roku. Główne problemy regionu to odpływ mieszkańców i niewielka aktywność gospodarcza. – Szukaliśmy rozwiązań nietypowych, bo standardowe tutaj nie wystarczą. Remont wiejskiej świetlicy, nowy asfalt na drodze czy oczyszczalnia ścieków są ważne, ale nie powstrzymają odpływu ludzi ani nie przyciągną nowych mieszkańców – tłumaczy Radomir Matczak ze Związku Miast Polskich, doradca Stowarzyszenia Warmińsko-Mazurskich Gmin Pogranicza. 

W dokumencie mowa jest więc o otwarciu mobilnego Uniwersytetu Ludowego, budowie sieci instytucji uzdrowiskowo-opiekuńczych, tworzeniu spółdzielni energetycznych czy sklepów społecznych, a także o pilotażowym programie testowania bezwarunkowego dochodu podstawowego. W styczniu strategię akceptuje marszałek województwa warmińsko-mazurskiego. Samorządowcy zabierają się do pisania wniosków o dotacje, bo na ambitne plany trzeba jeszcze zdobyć fundusze. Nagle 18 maja wybucha medialna bomba z dochodem podstawowym. 1 czerwca jest już po wszystkim: samorządowcy oświadczają, że na pilotaż nie ma pieniędzy. Czy kiedykolwiek będą? Nie wiadomo. Media porzucają temat. Telefony w urzędach milkną. Polska zapomina. Tylko pogranicze wciąż czeka. 

Zaraz nikogo tu nie będzie 

– Młodzi wyjeżdżają, starzy umierają albo uciekają do miast, do dzieci – mówi od progu Renata, od 12 lat sołtyska wsi Bądle. Na rozległych pagórkach otaczających wieś właśnie trwają żniwa. Gdy istniał tu PGR, w pole szli mieszkańcy Bądli i Nowej Karczmy. Dziś wszystko należy do dwóch rolników wielkoobszarowych. Gmina nie posiada nawet skrawka ziemi, na którym mogłaby postawić plac zabaw.

Smutno i pusto, tak u nas jest – dodaje jej mama Krystyna, która do Bądli przyjechała na początku lat 70. z mężem i dwójką dzieci. Ona spod Iławy. On spod Kielc. Wtedy ściągali tu ludzie z całej Polski. Rodzina dostała dwupokojowe mieszkanie i pracę w PGR-ze. Zaraz potem urodziła się Renata. Przez dwie dekady Krystyna miała pod swoją opieką 15 krów, doiła je dwa razy dziennie, karmiła i oporządzała. Pracę zaczynała o trzeciej nad ranem, kończyła pod wieczór. W środku dnia miała przerwę, wtedy zajmowała się trójką dorastających dzieci, własnymi świniami i kurami, które trzymali w chlewiku za blokiem, i 8-arowym polem.

Sołtyska Renata z córką Katarzyną pokazują 8 arowe pole na tyłach bloku (fot. Magda Roszkowska)

Na początku lat 90., gdy w 22 wsiach gminy Górowo Iławeckie likwidowano PGR-y, Krystyna z mężem jak wielu sąsiadów została bez środków do życia. Pracę znalazła na plantacji róż w podwarszawskim Mysiadle. Spędziła tam zaledwie kilka tygodni. Pracodawca okazał się oszustem: większości obiecanego wynagrodzenia nigdy nie zobaczyła na oczy. Wróciła do Bądli. Gospodarze z pobliskich wsi zatrudniali ją na kilka miesięcy w roku. Ojciec Renaty dorabiał w tartaku. Gdy nie mieli pracy, żyli z kuroniówek. I tak dociągnęli do emerytury. 

– Kto był młody, jeździł na traktorach, był mechanikiem, jakoś sobie poradził. Mój tata całe życie wypasał krowy, gdy zamknęli PGR, był już po pięćdziesiątce, nikt go nie chciał – wspomina Renata. 

Po PGR-ze we wsi zostało siedem jednopiętrowych bloków i trzy parterowe domy wielorodzinne. W bloku Renaty z czterech mieszkań dwa od dawna nie mają lokatorów. W bloku obok tak samo. Syn Renaty też wyjechał. Od 11 lat mieszka w Anglii. – Mąż mu powtarza: Oj, byś tu do nas wrócił. A ja się pytam: do czego on ma wracać? – Renata rozkłada ręce. 

We wsi została córka. Katarzynę od matki dzielą cztery bloki, od babci – dwa. W Bądlach dwupokojowe mieszkanie można kupić za 50 tys. zł, w oddalonych o 15 km Bartoszycach za pięć razy więcej. Z partnerem wzięli kredyt, do spłacenia zostały im cztery lata. Zanim urodziło się dziecko, Katarzyna pracowała w fabryce mebli w Bartoszycach. Jej tata spędził w niej 40 lat. Trzy lata temu zakład zamknięto. Zwolniono kilkaset osób. Tak jak wcześniej ojca, tak teraz męża Renaty nikt nie potrzebował. W zakładzie, w którym pracuje partner Katarzyny, też zaczęły się zwolnienia. Jeśli i on straci pracę, wyjedzie za granicę zbierać jabłka.  

Katarzyna wyjeżdżać nie chce. Oprócz niej w Bądlach mieszkają tylko cztery osoby przed czterdziestką. Dzieci – dwanaścioro. Większość z około 60 mieszkańców to emeryci i renciści. Ponad dekadę temu i Renata przeszła na rentę. Doznała rozległego udaru. Lekarze nie dawali rodzinie nadziei. 

Renata marzy, by do Bądli doprowadzić asfalt (fot. Magda Roszkowska)

– Życie po jest inne, jakby darowane na nowo – podkreśla Renata. Niedługo potem została sołtyską. Bądlom też należała się druga szansa. W odremontowanej wiejskiej świetlicy na ścianach wiszą zdjęcia: mieszkanki na warsztatach kulinarnych uczą się przyrządzać faszerowanego szczupaka, organizują treningi Nordic Walking, zakładają trupę teatralną, Koło Gospodyń Wiejskich i zespół muzyczny "Bądlowianki". Renata nie lubi się chwalić, więc gdy patrzy na zdjęcia, zaraz podkreśla, że to drugie życie wsi już wygasło. Ludzie zamknęli się w mieszkaniach albo pielą ogródki na tyłach bloków.

Renata o dochodzie podstawowym słyszała od ludzi. Specjalnie nad nim nie rozmyśla. Opowiada, że pod koniec miesiąca zeszyt w sklepie U Gosi zapełniają te same nazwiska i sumy, które trzeba zwrócić, gdy przyjdzie wypłata. Oczywiście, 1300 zł wiele by w życiu Bądli zmieniło, ale po co mieć nadzieję. – Ocieplilibyśmy i odmalowali bloki, bo takie odrapane, że strach. Może wspólnymi siłami i na remont klatek by się uzbierało – mówi Renata po dłuższej chwili ciszy. 

Pieniądze za nic 

W Indiach eksperyment z dochodem podstawowym przeprowadzono już w 2011 roku. Dzięki comiesięcznym wypłatom kobiety z kilku wiosek kupiły maszyny i założyły kooperatywę szwaczek. W innej wiosce mężczyźni zarybili staw i zawiązali spółdzielnię rybaków. W sumie przez 18 miesięcy dochód otrzymywało pięć i pół tysiąca osób.  

Ludzie wydobyli się z długów. Przestali zaciągać wysoko oprocentowane pożyczki, bo w razie potrzeby o pieniądze mogli poprosić krewnych. Częściej pracowali na własny rachunek. Inwestowali w rozwój gospodarstw: kupowali maszyny rolnicze i żywy inwentarz. Wbrew temu, co wieszczyli krytycy pomysłu, aktywność zawodowa beneficjentów nie spadła, lecz wzrosła. Poprawił się także ich stan zdrowia, wzrósł poziom higieny, a dieta stała się bardziej zróżnicowana. Nie tylko nie odnotowano wzrostu spożycia alkoholu i używek, ale ich konsumpcja spadła. 

– Wyniki eksperymentu w Indiach są obiecujące – ocenia dr Maciej Szlinder, prezes Polskiej Sieci Dochodu Podstawowego i autor książki "Bezwarunkowy dochód podstawowy. Rewolucyjna reforma społeczeństwa XXI wieku". Podobne eksperymenty trwają w Kenii i Niemczech. Niebawem z dochodem podstawowym rusza Katalonia. W 2019 roku zakończono pilotaż w Finlandii. Choć tam dochód otrzymała wyłącznie losowa grupa bezrobotnych, a przelewana co miesiąc kwota była niższa niż fiński próg ubóstwa. – Nie chodzi o to, by rozdać każdemu po 200 zł, ale by bezwarunkowy dochód podstawowy zaspokajał bazowe potrzeby beneficjentów – podkreśla Szlinder.  

W sierpniu 2021 roku badacz odbiera telefon. Radomir Matczak od miesięcy doradza Stowarzyszeniu Warmińsko-Mazurskich Gmin Pogranicza. Właśnie przeczytał książkę Szlindera. Chce te fakty połączyć. Samorządowcom podoba się pomysł Matczaka. Dr Szlinder zbiera więc zespół badawczy i wspólnie tworzą szkielet polskiego eksperymentu. Maksymalnie obejmie on 31 tys. osób, czyli wszystkich mieszkańców dziewięciu gmin pogranicza w wieku od 18 do 60 lat, minimalnie – 5 tys. osób z wybranych sołectw. Miesięczny dochód na osobę wyniesie około 1300 zł i będzie wypłacany przez dwa lata.  

– Ważne, by pieniądze dostali wszyscy mieszkańcy danego obszaru – choćby wsi – spełniający warunki wiekowe, bo tylko wtedy zobaczymy, jak mogłoby funkcjonować społeczeństwo z dochodem podstawowym – wyjaśnia Szlinder. 

Szacowany koszt pilotażu w zależności od liczby beneficjentów waha się w granicach 160–965 mln zł. – Dla porównania w najdroższym wariancie pilotaż kosztuje ponad dwa i pół razy mniej niż przekop Mierzei Wiślanej i ponad 40 razy mniej niż roczny koszt Programu 500+ – zauważa Matczak. – Wiedza, którą dzięki niemu zyskamy, jest bezcenna dla myślenia o zmianach polityki społecznej w Polsce. 

W lutym i kwietniu, gdy pilotaż już oficjalnie jest częścią strategii, Szlinder uczestniczy w dwóch debatach akademickich poświęconych dochodowi podstawowemu. Na stronie poznańskiego uniwersytetu pisze o nich jedna z uczestniczek. 18 maja na notkę trafia dziennikarz Marek Szymaniak. Publikuje tweeta o tym, że dochód podstawowy będzie testowany w Polsce. Na sprostowania jest już za późno. Nie mija 48 godzin, a do dr. Szlindera z gratulacjami piszą badacze z Rumunii, Węgier i Hiszpanii.

– Kiedy ponad cztery lata temu publikowałem swój pierwszy publicystyczny tekst o dochodzie podstawowym, większość spośród ponad 400 komentarzy odmawiała mi rozumu – wspomina. – Dziś jest inaczej. Ludzie zgłaszają wątpliwości:  

1. Po co dawać wszystkim, wystarczy potrzebującym!  

Dr Szlinder odpowiada: Ta metoda walki z ubóstwem jest nieskuteczna. Ćwiczymy ją od lat. Osoby z niskimi zarobkami często nie chcą zarabiać więcej, bo utracą prawo do zapomogi i w efekcie będą miały jeszcze mniej. Z kolei osoby z zasiłkiem dla bezrobotnych często podejmują pracę tylko po to, by na powrót zyskać prawo do zasiłku. Poza tym pomoc często nie dociera tam, gdzie powinna – nie wszyscy wiedzą, że przysługuje im wsparcie, nie potrafią przejść skomplikowanych procedur, a czasem wstydzą się zgłosić po świadczenie i przyznać, że ponieśli porażkę. Tymczasem dochodu podstawowego nie można stracić. Nie trzeba się o niego starać ani się go wstydzić, bo nie jest on "dla tych, którym się nie udało". 

2. Ludzie przestaną pracować. 

W żadnym z dotychczasowych eksperymentów nie odnotowano spadku aktywności zawodowej. Program 500+ też przeczy tej tezie. Dochód podstawowy napędza popyt, co z kolei stymuluje wzrost inwestycji, dając nowe miejsca pracy. Korzystnie wpływa też na poprawę warunków zatrudnienia, dzięki czemu ludzie nie chcą porzucać pracy. 

3. Kto to sfinansuje? 

Konieczna jest zmiana systemu podatkowego na taki, w którym największe koszty będą musieli ponieść najbogatsi: wielkie biznesy technologiczne, międzynarodowe korporacje, właściciele majątków, osoby fizyczne i prawne. Nasz system i tak musi się zmienić, bo w tej chwili relatywnie najwięcej płacą ci z dołu i środka drabiny zarobkowej. 

4. Dlaczego ludzie mają dostawać pieniądze za nic? 

Bo to najprostszy i najszybszy sposób na zlikwidowanie ubóstwa i zmniejszenie społecznych nierówności. Rozwiązania trzeba dostosować do zmian, jakie zachodzą w świecie, choćby coraz większej automatyzacji pracy. Nie ma powrotu do przeszłości. 

Nie ma, ale będzie 

Z okna świetlicy widać nie tylko betonowy mur, ale także kawałek spacerniaka. Za murem przebywa ponad dwa tysiące więźniów. Tu w rozległej sali nad remizą życie toczy się mimo widoku. W rogu jest niewielka scena. Ze środka sufitu zwisa srebrna kula dyskotekowa. W wakacje w świetlicy dzieciaki zabijają czas, rozwiązując quizy, grając w psychozabawy i kręcąc film. Ale zajęcia są tylko raz w tygodniu. 

– Kiedyś był tu klub. Za tym okienkiem siedziała pani Jola i sprzedawała nam chipsy, colę i piwo – Katarzyna, najmłodsza sołtyska w gminie Górowo Iławeckie, wskazuje na otwór w ścianie. – Ściany były wyłożone drewnianą boazerią, z sufitu zwisała siatka maskująca. Przychodziło się tu na dyskoteki, szanty i choinkę – 10-letnia córka Katarzyny słucha i próbuje sobie to wszystko wyobrazić. 

Świetlica nad remizą w Kamińsku, w której kiedyś był klub (fot. Magda Roszkowska)

10 lat temu przy wjeździe do Kamińska gmina wybudowała park linowy i duży plac zabaw. Podniebne drogi wciąż meandrują między wysokimi drzewami. W internecie park to sztandarowa atrakcja regionu. Przyjeżdżają wycieczki szkolne, rowerzyści, a kiedyś Rosjanie. Park właśnie zamknięto razem z placem zabaw. Gmina nie ma pieniędzy na przegląd urządzeń i ich ewentualny remont. Plaży nad brzegiem zalewu sąsiadującego z parkiem też już nie ma. Kilka lat temu ufundowała ją gmina, ale piasku od spodu nie zabezpieczono. Plaża zarosła krzakami. Do odchwaszczania nie było chętnych. – Najbardziej boli, że moje dzieci nie korzystają z tego, co było dostępne dla mnie – przyznaje Katarzyna i ręką wskazuje budynek po drugiej stronie zalewu. – Tam była klubokawiarnia. Teraz siedzibę ma związek emerytów. 

Bliżej wsi jest jeszcze dziura po basenie. Obok na trybunach stadionu zamiast kibiców siedzą krzaki. Boisko do koszykówki trzeba sobie wyobrazić. Z wyliczeń Katarzyny wynika, że z Kamińska zniknęły też trzy sklepy, szmateks, przedszkole i szkoła. Przetrwał niewielki Kaprys, sklep i bar w jednym, i zakład karny, od lat największy pracodawca w gminie. Więzienie otwarto w 1950 roku w miejscu, gdzie w latach 30. zbudowano koszary wojskowe dla Wehrmachtu, które w czasie wojny naziści przekształcili w obóz jeniecki. 

W Kamińsku zostali też ludzie: na pięciu ulicach wciąż mieszka 750 osób. Większość w dwupiętrowych blokach, w mieszkaniach niegdyś przysługujących pracownikom zakładu karnego. 

Pozostałości po basenie (fot. Magda Roszkowska) , Sklep Kaprys z mini barem (fot. Magda Roszkowska)


Katarzyna całe dzieciństwo spędziła w takim bloku naprzeciwko wejścia do zakładu. Codziennie rano patrzyła, jak ojciec wkłada mundur służby więziennej, przemierza niewielki placyk i znika za wysokim murem. W swoim pokoju rozdzielała miśki i lalki między cele z klocków. Jak wiele dzieciaków marzyła o pracy za murem, bo tak właśnie wyglądała tu przyszłość. 

– Dziadkowie mojego męża całe życie przepracowali w zakładzie. Podobnie jak ojciec. Mąż wybrał wojsko – opowiada Katarzyna.  

Jej dziadków z podkarpackich wiosek pod granicę z Rosją przepędziła akcja "Wisła". Przyjechali w bydlęcych wagonach do pracy w PGR-ach i na gospodarstwach, które przejęli po Niemcach. Rodziców Katarzyny ciągnęło do innego życia. W Kamińsku – wsi bez rolników – osiedlili się w latach 80. Katarzyna nie chce się przeprowadzać. Tak samo jak mąż pracuje w Lidzbarku Warmińskim. Prawie codziennie dojeżdża 30 km. 

O dochodzie podstawowym powiedział jej mąż. W urzędzie pytała o szczegóły, ale nikt nic nie wie. Jej zdaniem, gdyby ludzie dostali pieniądze, więcej by im się chciało. Może oczyściliby plażę i razem posprzątali wieś. Na to liczy Katarzyna, bo Kamińsk nie zmieni się sam. 

Blok, w którym dzieciństwo spędziła sołtyska Katarzyna. Z okien widziała Zakład Karny w Kamińsku (fot. Magda Roszkowska)

Dlaczego my? 

"W czym ludzie z Warmii i Mazur są lepsi od pozostałych Polaków?" – pyta internauta zaniepokojony, że dochód podstawowy trafi wyłącznie do kilku przygranicznych gmin. Nie on jeden ma takie obiekcje. 

– Proszę sobie wyobrazić ścianę o długości 200 km – poleca Krzysztof Baran, zastępca wójta gminy Górowo Iławeckie. – W 2012 roku, kiedy uruchomiono mały ruch graniczny, kaliningradczycy ruszyli do naszych sklepów, korzystali z basenów, hoteli i restauracji. Wiele biznesów rozkwitło. Otwierały się nowe inicjatywy. My jeździliśmy do nich. I nagle, po zaledwie czterech latach, ruch zamknięto, tłumacząc decyzję względami bezpieczeństwa. Bo szczyt NATO. Bo papież. Dla nas to były realne pieniądze. Potem mijały dni, miesiące i wreszcie lata. Cały czas liczyliśmy, że ruch w końcu zostanie przywrócony. Aż nadszedł 24 lutego i już nie czekamy. Część biznesów padła, inne świecą pustkami – referuje Baran. 

W 62 wsiach, z których aż 22 to byłe PGR-y, mieszka ponad 6,5 tys. osób. "Ściana" to obszar głęboko doświadczony przez transformację lat 90. Właśnie takim miejscom premier Mateusz Morawiecki dedykował ostatnią, trzecią edycję "Polskiego ładu". Gmina zgłosiła dwie inwestycje: budowę oczyszczalni ścieków dla Lipników i Stegi Małej (5 mln zł) oraz przebudowę świetlicy w Rodzinny Dom Opieki w Wągnikach (2 mln zł). Otrzymała okrągłe zero złotych. Tymczasem w Kaliszu powstaną korty tenisowe Calisia. Ich budowa pochłonie 8 mln zł z budżetu "Polskiego ładu". – Tyle wynosi roczny dochód mojej gminy – wylicza Baran.  

– Możemy sobie krzyczeć, a w Warszawie i tak nas nie słychać, bo jesteśmy zbyt mali. By przetrwać, musimy krzyczeć wspólnie – wyjaśnia Baran.  

Stowarzyszenie Warmińsko-Mazurskich Gmin Pogranicza to już nie są pojedyncze głosy, to jest chór. "Strategia dla Pogranicza" – tak jakby utwory zebrane w pierwszą płytę. Eksperyment z dochodem podstawowym – hit, bo co prawda nie wiadomo kiedy i czy w ogóle ruszy, ale krzyczy o nim cała Polska. 

Nie koniec, ale początek 

– Dzieeeewczynki, choooodźcie! – niesie się po łąkach. Potem słychać śpiewanie. 40 kudłatych łbów przerywa żucie, strzyże uszami i zwraca się w stronę, skąd niesie się głos, odpowiadając przeciągłym rykiem. Kilka osobniczek już biegnie w stronę ogrodzenia.  – Przeczytałam gdzieś, że bydło lubi słuchać radia i warto mieć je w oborze. Nasze krowy całe życie spędzają na pastwisku, więc zamiast radia mają mnie – tłumaczy Anna, świeżo upieczona mieszkanka wsi. 

Anna z ukochaną krową Maciejką (fot. Magda Roszkowska) , Poniemiecki dom Marii i Ireny (fot. Magda Roszkowska)

Ona 30 lat była księgową. On przez ostatnie lata kierowcą TIR-a. Wychowali się na tym samym osiedlu z wielkiej płyty w Pile. Wieś znali z wakacji i z telewizji. Marzenie o zmianie tliło się w Annie latami. W zeszłe wakacje przypadkiem w telewizji obejrzała z Jarkiem powtórkę programu o mieszczuchach, którzy zmieniają swoje życie, wyprowadzając się na wieś. Tamten odcinek akurat opowiadał o opiekunie gospodarstwa należącego do Polskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Anna z ciekawości weszła na ich stronę: towarzystwo szukało nowych gospodarzy.

Do Żywkowa zjechali w styczniu. Anna pełna entuzjazmu, Jarek pełen obaw. Po ośmiu miesiącach na wsi nie potrafią zliczyć, ile rzeczy w tym roku robili po raz pierwszy. Czuwali przy 12 porodach cielaków – za każdym razem tak samo zestresowani. Krowie, która miała oślepnąć, uratowali oko. Sami przegonili przez wieś 40 krów. Doczekali się własnych truskawek, pomidorów, ogórków, rzodkiewek i szczypiorku. Zrobili pierwsze w życiu sery i chleb na zakwasie. – O wszystko pytaliśmy sąsiadów, a oni cierpliwie tłumaczyli i pokazywali, co i jak robić – przyznaje Jarek. Przez lata w Żywkowie mówiło się wyłącznie po ukraińsku. W 1947 roku przepędzono tu spod Lubaczowa całą wioskę Tymce. Maria – matka Ireny, tej która o dochodzie podstawowym mówiła w telewizji – przyjechała tu, mając 11 lat. Dobrze pamięta podróż bydlęcymi wagonami: strach przed tym co zastaną i rozpacz za utraconym domem.

Nie było łatwo. Moja babcia, mama i ja całe życie tyrałyśmy w polu, w oborze czy szklarni. I co? Mama dostała 1200 zł emerytury. Czy ona ma inny żołądek niż emeryt z miasta? – pyta Irena. 

Jej córki nie chciały pracować na roli. Wyjechały. Jak większość młodych. – We wsi zostało dwóch kawalerów. Dobrze że mamy jeszcze napływowych – ocenia Irena.

O dochodzie podstawowym Anna i Jarek nie słyszeli, ale od razu wiedzą, co z nim zrobią. Podobnie jak ich sąsiadka Irena rozwiną produkcję serów. Dokupią krowy i będą je doić. Annie marzy się stworzenie lokalnej spółdzielni wytwórców. Bo prawie każdy w Żywkowie coś produkuje: a to chleb, a to przetwory i sery. W innych wioskach jest podobnie. Mogliby połączyć siły, a dzięki pieniądzom z dochodu podstawowego kupić sprzęt i rozreklamować produkty z bocianiej gminy na całą Polskę. 

Jarek pierwszy raz w życiu wykosił 23 hektary pastwisk wokół Żywkowa, z czego przygotował 205 belek sianokiszonki (fot. Magda Roszkowska)

– Wszyscy nam mówią, że tu jest koniec świata. Czyżby? – powątpiewa Irena. – U nas nie jest żaden pięćsetny, ale pierwszy kilometr drogi, bo droga zaczyna się przy granicy. Nie jesteśmy końcem, ale początkiem świata! – wyjaśnia. 

W sierpniu, kilka miesięcy po wizycie ekipy telewizyjnej Irena skończyła 60 lat. Eksperyment, jeśli dojdzie do skutku, już jej nie obejmie. 

Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Zdobywczyni nagrody Grand Prix Festiwalu Wrażliwego w 2019 r. Jej teksty ukazują się też w Dużym Formacie Gazety Wyborczej.