
Na Podhalu źle się dzieje. Prawda czy fałsz?
Przekroczyliśmy masę krytyczną złych wieści z Podhala. Prawda.
Ale czy nie jest tak, że Zakopane dzieli ten sam los co wszystkie kurorty, choćby te bałtyckie, w których turbokapitalizm, patologiczna chęć zysku i masowy ruch turystyczny drenują dziedzictwo przyrodnicze i kulturowe?
Ale czy to jest w ogóle argument: degradujemy wybrzeże Bałtyku, to możemy też degradować otoczenie Tatr? Chyba nie. I nie do końca zgadzam się z tym, że kurorty nadmorskie są niszczone w takim samym stopniu i tempie jak Podhale. Przede wszystkim miejscowości nad Bałtykiem jest co najmniej kilkadziesiąt – o ile nie kilkaset – wzdłuż całego wybrzeża, więc masa krytyczna turystyki bardziej się tam rozkłada.
Zakopane i gminy podhalańskie, z których widać skrawek alpejskiego wysokogórskiego krajobrazu, zajmują znacznie mniejszy obszar i nie są tak liczne. Sezon nad morzem trwa mniej więcej od maja do końca września, w Tatrach – w zasadzie okrągły rok. Moim zdaniem Podhale zostało zdegradowane i zachwaszczone billboardami znacznie bardziej niż jakikolwiek inny teren turystyczny w Polsce.
Ilu turystów odwiedza Tatry w ciągu roku?
Niedawno padł rekord: władze Tatrzańskiego Parku Narodowego podliczyły, że w 2021 roku park odwiedziło prawie 4,8 mln turystów. Przy czym trzeba pamiętać, że zagęszczenie szlaków, w dużej mierze łatwo dostępnych, jest w Tatrach ogromne. Według szacunków TPN aż 96 proc. powierzchni parku znajduje się nie dalej niż kilometr od szlaku. Tłum ludzi porusza się więc na stosunkowo niewielkiej przestrzeni.
Jakie są tego konsekwencje?
Część szlaków trzeba czasowo zamykać, by chronić tatrzańską przyrodę, na przykład późną zimą i wczesną wiosną – niedźwiedzie. I dobrze, że TPN tak robi, bo park narodowy to królestwo przyrody. Człowiek jest w nim gościem, o czym powinniśmy pamiętać.
Innym problemem jest bezpieczeństwo turystów, którzy na wielu szlakach stoją w gigantycznych kolejkach. W sierpniu 2019 roku podczas burzy pioruny uderzały w Giewont, zabijając cztery osoby, a 157 trzeba było ewakuować i hospitalizować. Kiedy w górach widać albo "tylko" słychać burzę, jest już de facto za późno. A jeśli w takich warunkach pod szczytem jest kolejka ludzi, zaczyna się panika. Właśnie to stało się na Giewoncie. Turystów było zbyt wielu, by mogli szybko zejść w bezpieczne miejsce.
Kolejki na szlakach to jedno, drugie – noclegi, wyżywienie i zestaw atrakcji, które na dole trzeba zapewnić niekończącej się procesji urlopowiczów. Czy podhalańskie gminy to żyła złota dla inwestorów?
W Zakopanem i okolicach inwestuje dziś cała Polska: nie tylko duże spółki deweloperskie, ale i inwestorzy indywidualni. Cenę za metr kwadratowy apartamentu z widokiem na Tatry wywindowano do 20 000–25 000 zł. Rekord padł rok przed pandemią, kiedy około 27-metrową kawalerkę w rejonie Wielkiej Krokwi sprzedano za 32 000 zł za metr. Deweloperzy powoli przenoszą się poza Zakopane, w rejon Kościeliska, Białki Tatrzańskiej, ale i tam ceny raczej nie schodzą poniżej 10 000 zł.
Kto kupuje te apartamenty?
Sam się nad tym zastanawiam. Dla wielu to pewnie teraz ucieczka przed galopującą inflacją. Gdzieś chcą włożyć gotówkę, żeby się nie zmarnowała. Swego czasu, wracając z Zakopanego, zatrzymałem się w sklepie z "ozdobami" ogrodowymi w Szaflarach. To miejsce, o którym warto napisać osobny reportaż, w ofercie mają słonia naturalnych rozmiarów, pandę, maryjki, hrabię Draculę, krasnale i setki innych figur ogrodowych z bajek Disneya czy Cartoon Network. Spotkałem tam małżeństwo. Dyskutowali, czy kupić sporych rozmiarów orła z rozpostartymi skrzydłami. Mąż argumentował: "Akurat będzie pasował na kominek w naszym nowym zakopiańskim apartamencie!". Zaczęliśmy rozmawiać, interesowało mnie, dlaczego właściwie zdecydowali się na taką inwestycję, przecież na Podhalu zawsze znajdzie się pokój do wynajęcia.
Przekonywali, że już w PRL-u marzyli, by na emeryturze mieć przystań w Tatrach. Ale ostateczną decyzję podjęli, myśląc o dzieciach: "Będą miały lokum na wypady narciarskie i snowboardowe". Tyle że, jak się okazało, dzieci wolą pojechać do Szwajcarii, Francji albo Włoch, więc apartament przez większość czasu stoi pusty.
To tylko anegdota, ale też dobra puenta procesu inwestycyjnego, bo w Zakopanem sporo z tych nowych, przeskalowanych inwestycji poza sezonem i weekendami świeci pustkami. Nie tworzą żadnej miejskiej tkanki, tak przynajmniej twierdzą zakopiańczycy, z którymi o tym rozmawiałem.
Kiedy na Podhalu zaczął się inwestycyjny boom?
Pęd do lokowania pieniędzy w nieruchomościach pod Tatrami zaczął się już w PRL-u. W latach 70. liczba turystów przekroczyła trzy miliony rocznie. Pisał o tym prof. Jerzy Kochanowski w znakomitej książce "Wolne miasto. Zakopane 1956–1970". Wtedy oszczędności lokowano przede wszystkim w zabudowie jednorodzinnej, dziś – w apartamentach w tzw. aparthotelach. Zgodnie z umową właściciel może w nich przebywać przez określony czas, w pozostałym okresie są wynajmowane turystom. Operator aparthotelu i właściciel nieruchomości dzielą się potem zyskiem.
Z pana książki wynika, że dziś docieramy do granicy inwestycyjno-eksploatacyjnej, za którą jest tylko postępująca grabież przyrody i dziedzictwa kulturowego. Tak się dzieje z płonącą w ostatnich latach zabytkową architekturę drewnianą, na której miejscu wyrastają "pensjonatowce". Jak duży jest to problem?
Z danych Państwowej Straży Pożarnej wynika, że od marca 2014 do listopada 2018 roku w Zakopanem płonęło 65 obiektów architektury drewnianej. Choć trzeba zaznaczyć, że oprócz bezcennych zabytków w statystykach znalazły się też garaże, zabudowania gospodarcze czy altany na grilla. Ale wciąż przypadków, gdy zabytek wysokiej klasy z dnia na dzień zmienia się w pogorzelisko, jest wiele.
Przyczyny pożarów pozostają często niewyjaśnione, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności działki, na których te obiekty stały, często należą do deweloperów. A oni żwawo biorą się do sprzątania terenu, gdyż – jak argumentują – pogorzelisko zagraża bezpieczeństwu ludzi. Bardzo szybko na teren wjeżdżają koparki, wylewane są fundamenty i rośnie kolejny wielki i niepasujący do okolicznych zabudowań apartamentowiec, często z betonu, stali i szkła.
Jak to możliwe?
Zwykle na taką zabudowę pozwala miejscowy plan zagospodarowania, który wcześniej przegłosowali miejscy radni. Zbierając materiały do książki, rozmawiałem z Januszem Majchrem, byłym burmistrzem Zakopanego. Wskazywał, że plany zagospodarowania konkretnych działek zatwierdzano, myśląc o rozwoju miasta. Na organizowanych przez zakopiański magistrat konsultacjach społecznych pojawiali się właściciele działek z pytaniem: "Dlaczego u sąsiada plan zagospodarowania pozwala na budowę wyższego budynku niż u mnie? To niesprawiedliwe. Proszę zrobić tak jak u sąsiada". Z planem umożliwiającym wielokondygnacyjną zabudowę cena działki jest znacznie wyższa.
Nikt nie protestował?
To nie takie proste. Przez lata uczestniczyłem w dziesiątkach konsultacji społecznych dotyczących planów zagospodarowania w Krakowie. Zęby na tym zjadłem i mogę powiedzieć, że nawet w mieście, gdzie ruch obywatelski jest prężny, na te spotkania przychodziła garstka ludzi. A i nawet ta garstka często nie rozumiała, co do nich mówią urbaniści stosujący trudne prawno-architektoniczne pojęcia. Wychodzili z tych spotkań zrezygnowani albo musieli się bardzo szybko dokształcać na własną rękę.
Wyobrażam sobie, że w Zakopanem zainteresowanych tematem było jeszcze mniej niż w dużych metropoliach. Niestety dziś, kiedy plany zagospodarowania zostały już dawno zatwierdzone, powstrzymanie zakusów deweloperów jest dużo trudniejsze. Mimo to zakopiańczycy podejmują tę nierówną walkę, tworząc zalążki społeczeństwa obywatelskiego.
"Każdy deweloper chce zarobić maksa na swojej działce" – usłyszałem od jednego z mieszkańców. To znaczy wykorzystać do ostatniego centymetra możliwości jej zabudowy. W odpowiedzi mieszkańcy domów położonych wokół wykupionej przez dewelopera działki zakładają stowarzyszenia i monitorują to, co dzieje się za płotem. Naciskają miejskich urzędników, by zmienili plan zagospodarowania danej działki, uniemożliwiając budowę przeskalowanego apartamentowca. Taka zmiana może jednak skutkować koniecznością wypłaty deweloperowi ogromnego odszkodowania, więc urząd nie jest specjalnie otwarty na tego typu rozwiązania. Z drugiej strony stowarzyszenia pozywają deweloperów, jeśli uważają, że projekt budynku nie jest zgodny z planem zagospodarowania.
Ktoś wygrał z deweloperem?
Znam przypadki, gdy sądy cofały deweloperom pozwolenia na budowę. Kłopot w tym, że zazwyczaj deweloper ma pieniądze i może sobie pozwolić na przygotowanie nowego projektu budynku. Ten owszem, nie będzie na "maksa", ale na 95 proc., a deweloper i tak zarobi krocie na inwestycji, przerzucając dodatkowe koszty na tych, którzy potem te mieszkania kupią.
W Zakopanem społeczeństwo obywatelskie zaczęło się tworzyć, dopiero gdy patodeweloperka porządnie się rozpędziła, stąd wielu miejsc nie da się już uratować. Zresztą wystarczy przejść się po mieście, by zobaczyć skalę tego inwestycyjnego pędu.
Patodeweloperka to niejedyny problem boomu turystycznego, równie uciążliwe są samowole budowlane. 16 marca 2018 roku pod hotelem Bania w Białce Tatrzańskiej wiatr przewrócił ponad dwutonową drewnianą bramę, zabijając 70-letnią turystkę i jej siedmioletniego wnuczka. Dwa lata później w Bukowinie Tatrzańskiej wiatr zerwał prowizoryczny dach z przyczepy, w której działała wypożyczalnia narciarska. Zginęła matka i jej dwie dorastające córki. Obie konstrukcje to samowole budowlane. Ile tego typu nielegalnych zabudowań może być w Zakopanem i okolicznych miejscowościach?
Marta Gratkowska, kierowniczka Biura Planowania Przestrzennego w Urzędzie Miasta Zakopane, powiedziała mi, że w trzech newralgicznych punktach Zakopanego: przy Wielkiej Krokwi, pod stacją kolejki na Gubałówkę, a także na szczycie Gubałówki, nawet 90 proc. zabudowań to samowole budowlane.
Weźmy tzw. bangladesze, jak nazywają je miejscowi, czyli budki z pamiątkami stawiane w ciągu jednej nocy, a w razie potrzeby przenoszone. Jest na nie przyzwolenie społeczne: sąsiad postawił, dlaczego ja mam nie stawiać. On mnie nie wyda, to ja też będę cicho. Z drugiej strony Jerzy Chlebiński, naczelnik Wydziału Budownictwa i Architektury w Starostwie Powiatowym, który wydaje pozwolenia na budowę, uważa, że faktyczną skalę samowoli trudno oszacować, bo przez lata Prawo budowlane bardzo się zmieniło. Dlatego idąc przez Zakopane, nie jesteśmy w stanie powiedzieć: ta buda powstała legalnie, a ta już nie.
Z pana książki wynika zresztą, że problem samowoli nie dotyczy jedynie budek z pamiątkami, ale również całych budynków.
W 2019 roku Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport poświęcony pracy Powiatowych Inspektoratów Nadzoru Budowlanego. Ocena była miażdżąca. Z raportu wynika, że na Podhalu wciąż stoją budynki, których nielegalne powstanie sięga początku lat 2000. Jest wśród nich sześciokondygnacyjny gmach, którego nakaz rozbiórki PINB wydał już w 2005 roku, gdy budynek był jeszcze w stanie surowym. Właściciel nie tylko go nie rozebrał, ale wykończył i przez lata wynajmował w nim pokoje gościom. 13 lat później dostał od PINB-u jedynie upomnienie. I nie jest to przypadek odosobniony.
Jak to możliwe?
Przez lata na Podhalu powtarzano żart o tym, że Prawo budowlane się tu nie przyjęło. Dziś trąci on myszką, choć problem z egzekucją przepisów budowlanych pozostał. Przyczyn jest kilka. Inspektorzy są źle opłacani. Jest ich mało i często się wymieniają, przez co nie są w stanie pochylić się nad każdą z napływających skarg. W 2017 roku z zakopiańskiego PINB-u z powodu niskich zarobków odeszli wszyscy pracownicy merytoryczni. Wówczas ich średnie wynagrodzenie było niższe niż średnia pensja inżyniera budowlanego zatrudnionego w sektorze prywatnym.
Dużym problemem jest także brak odpowiednich przepisów Prawa budowlanego. Na przykład inspektorzy nie mogą wydać nakazu rozbiórki na koszt właściciela, samo zmuszenie go do likwidacji samowoli trwa co najmniej kilka lat, bo co z tego, że zostanie wydany nakaz rozbiórki, jeśli potem o jego prawomocność trzeba walczyć w sądzie. Właściciele budek z pamiątkami mają pieniądze na prawników i batalie sądowe. Inwestorzy na rynku nieruchomości mają ich jeszcze więcej. Zresztą już w dokumentach pracowników Służby Bezpieczeństwa w czasach PRL-u można znaleźć notatki, że górale, którzy stawiają samowole budowlane na Gubałówce, w koszty budowy wliczają kary za ich postawienie.
Te pierwsze samowole – szczególnie kapliczka na Gubałówce – były aktami nieposłuszeństwa wobec autorytarnej władzy. Ciekawi mnie, na ile to, co się obecnie dzieje na Podhalu, to efekt wymieszania turbokapitalizmu z lokalną specyfiką – indywidualistycznym stosunkiem do prawa, przywiązaniem do własności, buntowniczą naturą górali podlaną konserwatywno-religijnym sosem.
Tu nakłada się kilka wątków. Górale już przed I wojną światową emigrowali za chlebem za ocean. Podhale było jednym z najbiedniejszych regionów ówczesnej Galicji. Kontakty transatlantyckie nie ustały w PRL-u, wręcz przybrały na sile. Związek Podhalan, organizacja zrzeszająca górali i dbająca o dziedzictwo kulturowe regionu, już w poprzednim systemie działał nie tylko na rodzimej ziemi, ale i za oceanem. Górale już dekady temu mieli kontakt z tzw. turbokapitalizmem w wersji amerykańskiej i kiedy wracali do kraju, te "wolnościowe" nawyki po swojemu aplikowali na Podhalu za pomocą zarobionych dolarów.
Bo tu miała być Ameryka, tyle że ich.
Kiedyś siedziałem przed szałasem, gdzie górale pucyli, czyli robili, oscypki, i przysłuchiwałem się ich rozmowie. Dyskutowali o tym, jak by to było świetnie pracować na lotnisku w Chicago, tak jak góral Andrzej Tokarz wypasać wokół pasów startowych swoje stada kóz i owiec, zarabiać worek pieniędzy za niezbyt ciężką pracę. Oni wciąż żyją tym, co dzieje się za oceanem.
Na Podhalu zawsze silne wpływy miał też Kościół katolicki, który nie tylko jednoczył górali, ale i roztaczał nad nimi opiekuńczy parasol. Przy okazji Kościół już w PRL-u prowadził w Tatrach lukratywne interesy. Ośrodki ewangelizacyjno-wypoczynkowe i domy parafialne przyjmowały tłumy pielgrzymów. A Jana Pawła II uważam za jednego z największych marketingowców Podhala i Tatr w historii Polski.
Dlatego nie dziwi, że pierwszą samowolą, wybudowaną już na początku lat 60. na Gubałówce, była właśnie kapliczka.
Jej historia to dowód niebywałego uporu górali. Kapliczka powstała w podzięce za przetrwanie wojny przez małżeństwo Władysława i Marianny Bachledów-Księdzularzy. Latami gromadzili fundusze i materiały na jej budowę. Gdy władze komunistyczne nakazały jej rozbiórkę, w jedną noc z pomocą sąsiadów konstrukcję przeniesiono sprzed domu do obory, gdzie następnie w ukryciu odprawiano msze. Kapliczka odpowiadała na konkretną potrzebę społeczności, której nie chciało zaspokoić państwo.
Samowole budowlane pełniące funkcje religijne mają na Podhalu specjalny status. Sam się o tym przekonałem. Lokalni urzędnicy z oburzeniem opowiadali mi o skandalicznej samowoli, jaką jest ogromny park linowy na Polanie Siwej, niedaleko wejścia do Doliny Chochołowskiej. Takich słów już jednak nie używali, kiedy mowa była o postawionym znacznie wcześniej na tej samej polanie pomniku upamiętniającym lądowanie helikoptera, w którym w Tatry przyleciał Jan Paweł II. Wszystko wskazuje na to, że ten obelisk jest także samowolą, tyle że już dla miejscowych mniej skandaliczną.
Takich kłopotliwych sprzeczności jest na Podhalu więcej. Weźmy kwestie smogu: powietrze w Nowym Targu jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych w kraju. W Zakopanem nie jest wiele lepiej. Przyczyna to między innymi palenie śmieciami w piecach. Z pana książki wynika, że robią tak nawet właściciele pensjonatów, którym szczególnie powinno zależeć na turystach i którzy nie robią tego z powodów ekonomicznych. Jak to w ogóle jest możliwe?
Paweł Ciećko, wojewódzki inspektor ochrony środowiska, sparafrazował kiedyś, że górale segregują śmieci na te spalane nocą i w ciągu dnia. Nocą pali się przede wszystkim plastik, wydzielając trujące opary i żółtozielony dym.
To jest kwestia edukacji i ogromną pracę na tym polu od lat wykonuje Podhalański Alarm Smogowy, odwiedzając szkoły, rozmawiając z dziećmi i organizując warsztaty. Od najmłodszych można się też najwięcej dowiedzieć: jeden chłopiec zwierzył się aktywistce, że u niego w domu tata zbudował dwa piece: jeden na drewno i węgiel, drugi na wszystko. Niestety, ta edukacja jeszcze potrwa, tymczasem ceny opału rosną, a sezon grzewczy na Podhalu trwa od października do kwietnia. Nie poprawi to sytuacji.
Wciąż narzekamy na zmiany, jakie zachodzą na Podhalu, z drugiej strony jako turyści godzimy się na nie. Ostatecznie te zmiany są robione z myślą o nas.
To prawda. Moglibyśmy bardziej zwracać uwagę na jakość oferowanych usług: jeśli rezerwujemy nocleg, to w małym, rodzinnym pensjonacie, a nie gigahotelu. Jeśli kupujemy pamiątki, to nie kapelusz à la góralski made in China, tylko rzeczy zrobione przez lokalnych artystów. W 2019 roku Muzeum Tatrzańskie ogłosiło konkurs na pamiątki. Wygrały naprawdę świetne prace, takie jak Dom duchów – świeca w kształcie trzech zabytkowych drewnianych domów, których już nie ma; przypinka Zakopiny i zasłona Grań Giewonta. Pytajmy o nie na straganach. Nie gódźmy się na chłam, który można kupić wszędzie.
W ubiegłym roku byłem w szwajcarskim Zermatt. Jasne, w bogatszym kraju, kurorcie otoczonym Alpami. Jego mieszkańcy są już tak bogaci, że stawiają na jakość i ochronę dziedzictwa kulturowego. W środku miasta jest cały kwartał zabytkowych chat, które mieszkańcy odstąpili turystom do zwiedzania. U nas zapewne już dawno te chaty stanęłyby w płomieniach. Poza tym do miasta można dojechać tylko pociągiem, a po mieście poruszać się meleksami, rowerami czy dorożkami. No i można chodzić pieszo!
Pewnie zabrzmię jak naiwniak, ale mam cichą nadzieję, że społeczność podhalańska też w pewnym momencie tak nasyci się pieniędzmi, że postawi na jakość i ochronę zasobów, które są kluczowe dla jej istnienia. Bo nie łudźmy się: Podhale zawsze będzie regionem turystycznym, ważne natomiast, by turystyka nie wiązała się z grabieżą, eksploatacją i degradacją środowiska czy lokalnej kultury.
Książka Aleksandra Gurgula "Podhale. Wszystko na sprzedaż" do kupienia w Publio >>>
Aleksander Gurgul. Ur. 1987. Dziennikarz, od 2014 r. związany z "Gazetą Wyborczą", gdzie od 2021 r. kieruje zespołem Klimat i Środowisko. Publikował również w "Tygodniku Powszechnym", "Magazynie Miasta" i "Autoportrecie". Stypendysta waszyngtońskiego think tanku Atlantic Council i współpracownik Transatlantic Media Network. W 2018 r. jako jeden z 15 dziennikarzy został zaproszony do relacjonowania szczytu klimatycznego Global Climate Action Summit w San Francisco. Relacjonował także szczyt klimatyczny COP24 w Katowicach, a wcześniej m.in. 41. sesję UNESCO w Krakowie. Od 2020 współpracuje z międzynarodową organizacją Ethical Journalism Network.
Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Zdobywczyni nagrody Grand Prix Festiwalu Wrażliwego w 2019 r. Jej teksty ukazują się też w Dużym Formacie "Gazety Wyborczej".