
14.55 – Spali³o siê 40 ha lasu, zagro¿onych 200 ha*
Jerzy Glomb zosta³ druhem dziêki ¿onie. Gizela udziela³a siê w osp w K³odnicy na przedmie¶ciach Kêdzierzyna. Wiedzia³a, ¿e stra¿ potrzebuje ochotników, dlatego nak³oni³a mê¿a, aby poszed³ na zebranie. Poszed³ – i zosta³ na dwadzie¶cia cztery lata.
Z w³asnej kieszeni zap³aci³ za kurs prawa jazdy na samochód ciê¿arowy, bo w osp najbardziej brakowa³o kierowców. Zw³aszcza takich, którzy niemal zawsze mog± siê stawiæ na wezwanie, a Glomb sam planowa³ sobie godziny pracy, dlatego nadawa³ siê idealnie. Mia³ w³asny warsztat instalacyjno-naprawczy i na co dzieñ zajmowa³ siê konserwacj± wodoci±gów w gminie. Tak d³ugo, jak dzia³a³y, nikogo nie interesowa³o, czy jest w robocie, czy nie, wiêc w razie po¿aru zostawia³ naprawy, których nie musia³ pilnie wykonaæ, i pêdzi³ do remizy.
Syrenê zazwyczaj uruchamia³a Gizela. Dy¿urny z komendy rejonowej dzwoni³ do ich domu, a ona bieg³a do stra¿nicy i naciska³a przycisk alarmowy. Latem 1992 roku ten schemat powtarza³ siê wielokrotnie.
W ¶rodê dwudziestego szóstego sierpnia równie¿ tak mia³o byæ. Przed wpó³ do trzeciej po po³udniu u Glombów dzwoni telefon. Gizela wie, ¿e je¶li m±¿ pojedzie teraz gasiæ las, to wróci dopiero wieczorem i znowu nie zje obiadu. A na kuchni stoi zupa ogórkowa i patelnia z kopytkami, wiêc chocia¿ kobieta s³yszy, ¿e Jerzy w³a¶nie podje¿d¿a pod dom, mówi dy¿urnemu, ¿e mê¿a nie ma, a ona nie mo¿e w tym momencie pobiec do remizy. Dy¿urny odpowiada, ¿e w takim razie zatelefonuje do prezesa ochotników lub odezwie siê ponownie do Gizeli za kilka minut.
Dzwoni znowu, gdy Glomb jest w po³owie drugiego dania. Tym razem Gizela mówi mê¿owi, ¿e chodzi o po¿ar lasu. Jerzy rzuca sztuæce na talerz, zostawia niedojedzone kopytka i pêdzi do stra¿nicy. Wciska zamontowany na ¶cianie przycisk syreny. Wycie wyrywa wie¶ z wakacyjnego letargu.
Jako pierwszy w remizie melduje siê Andrzej Malinowski. Trzydziestotrzylatek przyjecha³ na simsonie, co trochê Glomba dziwi, bo przecie¿ mieszka po s±siedzku, ale mo¿e akurat sk±d¶ wraca³? Zreszt± nie czas na takie dywagacje. Nastêpni przybiegaj± bracia Adamscy. Adam ma osiemna¶cie lat, Jerzy − szesna¶cie. Ten drugi nie powinien jechaæ na tak± akcjê, ale nikt nie my¶li w tej chwili o pesel-u. Poza tym ju¿ z nimi gasi³, a niepe³noletni w wozie stra¿ackim to raczej norma w¶ród ochotników – w pobliskich S³awiêcicach, gdzie równie¿ zawy³a stra¿acka syrena, do wyjazdu zg³asza siê nawet dwóch szesnastolatków. Jest te¿ dwudziestoparoletni Romek ¦cibak. W piêciu mog± ¶mia³o jechaæ. Dowódc± sekcji zostaje najbardziej do¶wiadczony Malinowski. £api± buty, moro oraz he³my i wskakuj± do jelcza. Przebieraj± siê w samochodzie. Poza Glombem – kierowca jedzie do po¿aru w b³êkitnej koszuli w geometryczne wzory, z krótkimi rêkawami.
Trasa jest im dobrze znana. Tego lata czêsto j± pokonywali, dlatego dojazdy do wcze¶niejszych po¿arów zlewaj± im siê w jedno wspomnienie czasu up³ywaj±cego na gawêdach o pracy, dro¿y¼nie, dzieciach lub planach na wakacje. Tym razem jest inaczej. Na pocz±tku jak zawsze s± rozmowni, ale gdy tylko wyje¿d¿aj± poza zabudowania K³odnicy, na horyzoncie widz± s³up dymu, który z ka¿dym kilometrem potê¿nieje w kadrze wyznaczonym przez ramy przedniej szyby wozu stra¿ackiego, odbieraj±c im mowê.
Podobnie przebiegaj± alarm i wyjazd pozosta³ych jednostek osp ze strony opolskiej – z Bierawy, Starej Ku¼ni czy Kotlarni. Kierowane s± do Solarni, gdzie wyznaczono dla nich miejsce zbiórki na obrze¿ach wsi. Tam dostan± kolejne instrukcje.
15.45 – Meldunek ze 103: w ogniu kilka oddzia³ów le¶nych, 37 po¿ar rozwija siê w kierunku wschodnim, spali³o siê 100 ha lasu
("103" to oznaczenie samochodu starszego kapitana Piotra Buka).
Gdy ogieñ w lesie przeskoczy³ ponad g³owami stra¿aków, w okolice Ku¼ni wyruszyli oficerowie z Komendy Wojewódzkiej psp w Katowicach, w której Buk jest naczelnikiem wydzia³u operacyjnego. Tydzieñ wcze¶niej wróci³ z kilkudniowej akcji pod Olkuszem, gdzie posz³o z dymem oko³o tysi±ca hektarów lasu. Ogieñ w Nadle¶nictwie Rudy Raciborskie wci±¿ jest w takiej fazie, ¿e mo¿na zapobiec podobnej katastrofie. Natychmiast zaanga¿owano znaczne si³y. Stra¿acy doje¿d¿aj± na miejsce od strony Gliwic, Rybnika, Raciborza i Kêdzierzyna. Do akcji ramiê w ramiê wkraczaj± zawodowcy i ochotnicy, a ich dzia³aniami kieruj± dowódcy coraz wy¿szej rangi. Nad lasem od samego pocz±tku huczy te¿ ¶mig³owiec, z którego komendant Olchawa ocenia rozwój po¿aru i wydaje nowe rozkazy. Z ziemi, przez drzewa i dym, trudno precyzyjnie oceniæ, co siê dzieje.
Patrz±cy z góry Olchawa potwierdza, ¿e ogieñ nieustannie przesuwa siê na wschód. Dobr± wiadomo¶ci± jest to, ¿e po¿ar utrzymuje szeroko¶æ kilkuset metrów i nie rozchodzi siê na boki. Na jego ty³ach równie¿ nie ma zagro¿enia, bo sp³onê³o tam ju¿ wszystko, co mog³o sp³on±æ.
Po wyl±dowaniu komendant spotyka siê z kapitanem Karolem Stêpniem, który dowodzi wozami z Kêdzierzyna. Olchawa poleca koledze, aby wys³a³ ludzi na drogê le¶n± po pó³nocnej stronie po¿aru. Na po³udniowym skrzydle akcjê prowadz± ratownicy dowodzeni przez aspiranta Wranika. Maj± za zadanie pilnowaæ boków i sukcesywnie zawê¿aæ front ognia.
Olchawa ponownie wsiada na pok³ad ¶mig³owca. £opaty wirnika obracaj± siê coraz szybciej, wzbijaj±c tumany kurzu, i maszyna odrywa siê od ziemi. Po chwili zaparkowane na le¶nych drogach i duktach wozy stra¿ackie wygl±daj± jak czerwone pionki na zielonej planszy do gry. Wokó³ nich uwijaj± siê stra¿acy – z perspektywy ¶mig³owca przypominaj± mrówki.
Dywan z drzew zdaje siê ci±gn±æ bez koñca. Las wci¶niêty miêdzy Rybnik, Gliwice i Kêdzierzyn zajmuje kilkadziesi±t tysiêcy hektarów. Olchawa dostrzega, ¿e w jednym z krañców tego le¶nego dywanu pojawi³o siê niebezpieczne rozprucie. Poczernia³a rana na zielonej tkance. Jej obrze¿e jest ogniste i stopniowo siê rozszerza. W powietrze wznosz± siê gêste k³êby dymu, które zas³aniaj± horyzont i widok na granicz±cy z borem przemys³owy krajobraz: na kominy elektrowni w Rybniku, górnicze szyby w Knurowie i gliwickie wie¿owce z wielkiej p³yty. Olchawa wie, ¿e trzeba ten po¿ar zdusiæ jak najszybciej, bo niewielka nad¿erka bardzo szybko mo¿e zakaziæ o wiele wiêksz± po³aæ lasu.
Na szczê¶cie z góry wygl±da na to, ¿e stra¿acy odzyskali kontrolê nad sytuacj±, a przynajmniej tak ocenia komendant. Chce jednak przej¶æ do ofensywy i po dotychczasowym po¶cigu za ogniem wreszcie go zaatakowaæ – i st³amsiæ. Rozkazuje wiêc Stêpniowi, aby zadzia³aæ odwa¿niej na pó³nocnym skrzydle. Oficer przydziela to zadanie m³odszemu kapitanowi Januszowi Chomiakowi, który na co dzieñ dowodzi Jednostk± Ratowniczo-Ga¶nicz± w Kêdzierzynie. W drogê miêdzyoddzia³ow± skrêcaj± trzy wozy: najpierw zawodowcy z Kêdzierzyna, a za nimi ochotnicy ze S³awiêcic i z Bierawy. Chomiak wskakuje na stopieñ drabinki trzeciego auta i trzymaj±c siê porêczy, wje¿d¿a w las.
Droga jest w±ska, ale przejezdna. Po¿ar rozwija siê równolegle do duktu. Stra¿acy obserwuj± p³omienie pe³gaj±ce po ¶ció³ce z prawej strony w odleg³o¶ci kilkudziesiêciu metrów od wozów. Nie wygl±daj± gro¼nie, siêgaj± najwy¿ej do pasa, lecz i tak czo³o ognia konsekwentnie po¿era kolejne drzewa. Ratownicy maj± do pomocy le¶nika, który na bie¿±co ¶ledzi rozwój po¿aru i podpowiada im, aby wyprzedziæ ogieñ i zaczekaæ na niego kawa³ek dalej. Wozy podje¿d¿aj± do przodu i zatrzymuj± siê siedemset metrów od skrêtu z drogi asfaltowej w le¶ny dukt.
Po chwili do trzech wozów do³±cza czwarty. To samochód Andrzeja Kaczyny, który zd±¿y³ zrobiæ dwa kursy po wodê. Gdy wróci³ z ostatniego, skierowano go w³a¶nie tutaj. Kaczyna i kierowca Dziedzioch nie bêd± gasiæ, maj± tylko przepompowaæ wodê do pozosta³ych pojazdów. Ten drugi ma z³e przeczucia. Trzy lata wcze¶niej, niedaleko st±d, ledwie uciek³ wozem z p³omieni, dlatego uwa¿nie analizuje teren pod k±tem ewentualnego odwrotu. Wycofanie kolumny piêciu du¿ych samochodów, bo za nimi Jerzy Glomb w³a¶nie zatrzyma³ jelcza z K³odnicy, ustawionych na w±skiej le¶nej drodze to zadanie o wiele trudniejsze ni¿ ucieczka jednym.
Kiedy Dziedzioch obs³uguje pompy, Kaczyna oznajmia, ¿e jego zdaniem dobrze by³oby skrêciæ w przecinkê i spróbowaæ przerwaæ ogieñ wod± z dzia³ka. Nie ma czasu, aby zaproponowaæ to rozwi±zanie Chomiakowi, bo le¶nik przekaza³ dowódcy, ¿e front po¿aru przesun±³ siê dalej, na wysoko¶æ m³odnika po drugiej stronie drogi.
"M³odnik" to s³owo, które stawia stra¿aków na baczno¶æ. Po¿ar na takim terenie stanowi nie tylko ogromne zagro¿enie dla lasu, lecz tak¿e dla ludzi. Kilkunastoletnie drzewa rosn± gêsto, a ich ga³êzie s± na wysoko¶ci cz³owieka. Gdy zapali siê taki m³odnik, dym zasnuwa wszystko dooko³a szczeln± kotar±, dlatego to na obronie tego fragmentu stra¿acy musz± siê teraz skupiæ. Auta podje¿d¿aj± nieco g³êbiej w las.
Jednocze¶nie kierowca pierwszego w kolumnie wozu z Kêdzierzyna wykonuje niespodziewany manewr: po opró¿nieniu zbiornika wody rusza do przodu, ale zamiast jechaæ dalej duktem, zawraca na niewielkiej polanie. Udaje mu siê poboczem omin±æ pierwsze auto, lecz dalej droga staje siê zbyt w±ska, aby przejechaæ obok pozosta³ych. Wciska siê miêdzy nie i staje przodem w przeciwnym do reszty wozów kierunku. Trzeci kierowca w kolumnie chce zrobiæ to samo, ¿eby u³atwiæ sobie w ten sposób zawczasu wyjazd spomiêdzy drzew, bo dziêki temu unikn±³by cofania przez blisko kilometr. Zawracanie idzie mu jednak opornie.
– Wracaj do kolumny, bo siê tu wszyscy poblokujemy! – denerwuj± siê stra¿acy, wiêc kierowca pos³usznie wraca wozem na miejsce.
Wtem Chomiak zauwa¿a co¶ podejrzanego. Po¿ar, który trzeszcza³ i sycza³ w rytm hucz±cych pomp, nagle milknie. Warkot silników odbija siê od g³uszy i wraca niepokoj±cym echem.
Cisza.
Chomiak wie, ¿e ugaszony po¿ar wcale tak nie brzmi – tak brzmi po¿ar przyczajony. Taki, który sp³oszy³ ptaki i wszelkie zwierzêta obserwuj±ce go z ukrycia. Taki, który chce zmyliæ przeciwnika, zaskoczyæ go, dlatego nie wydaje z siebie najmniejszego szmeru.
I taki, po którym nie wiadomo, czego siê spodziewaæ. Mija sekunda. Mijaj± dwie. Trzy. Stra¿acy zamarli. Czekaj±, nas³uchuj±. Cztery. Co¶ w tej d¼wiêkowej pustce zaraz wybuchnie. Piêæ. Sze¶æ. Kilku stra¿aków odruchowo siê cofa. Siedem. Osiem. Co ten ogieñ szykuje? Dziewiêæ. Naraz gwa³towny podmuch podnosi pe³gaj±ce po ziemi p³omienie na wysoko¶æ koron drzew. Przed stra¿akami wyrasta ¶ciana ognia. Dziesiêæ. Jedena¶cie. Dwana¶cie. Po¿ar zmienia kierunek i idzie skosem wprost na drogê, samochody i ludzi.
Stra¿acy rzucaj± wê¿e i biegn± do wozów. Chomiak widzi ich w g³êbi lasu. Przedzieraj± siê przez k³êby dymu, którego zrobi³o siê tak wiele, jakby kto¶ odpali³ miêdzy pniami racê. Dukt za wozami stra¿ackimi ca³kowicie w nim znikn±³, dlatego dowódca natychmiast rozkazuje kierowcom jechaæ do przodu.
O 16.07 Chomiak zg³asza przez radio Stêpniowi, ¿e sytuacja nagle siê pogorszy³a. Potem w eterze zapada cisza. Pierwsze w kolumnie auto ze S³awiêcic rusza, lecz przed jego mask± jest gêsto od dymu. Kierowca przypuszcza, ¿e ogieñ ju¿ przekroczy³ drogê, dlatego zaczyna cofaæ. Do przodu ruszaj± te¿ dwa kolejne wozy, tylko ¿e ich kierowcy komendê "w przód" rozumiej± inaczej, bo stoj± naprzeciw siebie. Samochody stykaj± siê zderzakami. Zaklinowa³y siê maska w maskê.
– Uciekaæ! – wrzeszczy Chomiak. – Uciekaæ!
Ci, którzy go s³ysz±, wyskakuj± z aut i pêdz±, ile si³ w nogach. Ale nie do ka¿dego dociera komenda. Tumult jest taki, ¿e nie s³ychaæ pracuj±cych silników. Lecz nawet ci, którzy nie dos³yszeli rozkazu kapitana, po chwili równie¿ rzucaj± siê do ucieczki.
Po¿ar zachowuje siê jak dzikie zwierzê, które dot±d drzema³o miêdzy drzewami, ale podra¿nione przez skradaj±cych siê z boku stra¿aków otworzy³o oczy i ruszy³o prosto na nich. Tu¿ przed nimi stanê³o na tylnych ³apach i ryczy w¶ciek³e, szykuj±c siê do ataku.
Dziedzioch podje¿d¿a zaledwie kawa³eczek do przodu. W chmurze dymu zauwa¿a kontury le¿±cych na ziemi wê¿y stra¿ackich. Wyskakuje zza kierownicy i pod³±cza jeden z nich. Chce zrobiæ co¶, co jest stra¿ack± ostateczno¶ci±: polewaæ samego siebie.
Zanim z wê¿a try¶nie woda, do Dziedziocha dociera, ¿e to siê nie uda. Od ¶ciany ognia bije taki ¿ar, jakby kto¶ otworzy³ mu przed nosem rozgrzany piekarnik. Gdy bierze oddech, czuje, ¿e ³yka ogieñ. Parzy mu krtañ. Dusi siê. Ka¿dy kolejny wdech mo¿e byæ ¶miertelny.
Dziedzioch rzuca w±¿ i ucieka.
Jest wysoki, szczup³y i atletyczny, sadzi d³ugie kroki. Najpierw wzd³u¿ kolumny aut, a nastêpnie odbija w lewo, w tê czê¶æ lasu, która jeszcze siê nie pali. Widzi k±tem oka, jak do jednego z wozów wskakuje stra¿ak. Rozpoznaje w nim swojego dowódcê Andrzeja Kaczynê.
Ochotnicy z k³odnickiej stra¿y nie zd±¿yli wkroczyæ do akcji, a ju¿ musz± uciekaæ. Adam Adamski zarzuca na g³owê kurtkê. M³odszemu bratu ka¿e zrobiæ to samo. Biegn± jeden za drugim wzd³u¿ kolumny samochodów. Parê metrów przed nimi ucieka Malinowski. Prawie go doganiaj±, ale w przerwê miêdzy wozami wdziera siê jêzor ognia i odgradza braci. Trac± z oczu dowódcê.
Kiedy ¶ciana ognia za³amuje siê i opada na drogê, kierowca Glomb jest w wozie. Obok siedzi ¦cibak. Silnik pracuje. Stra¿acy musz± b³yskawicznie zdecydowaæ, czy wyskoczyæ z auta i uciekaæ, czy cofaæ wóz. Nie wiedz±, czy za nimi siê pali ani czy w miêdzyczasie drogi nie zablokowa³o nastêpne auto, co uniemo¿liwi im wyjazd. Je¶li utkn±, bêdzie po nich. Maj± pe³en zbiornik wody, wiêc ¦cibak wskakuje na dach, chwyta za dzia³ko i polewa kabinê ich jelcza. Glomb wrzuca wsteczny i rusza ze ¦cibakiem trzymaj±cym siê dzia³ka na dachu.
16.17 – Po¿ar siê rozprzestrzenia, s± spalone samochody i poparzeni ludzie. Potrzebne karetki
Z trudem ³api± oddech. Niektórzy padaj± na asfalt, inni, jak starszy Adamski, na przemian pluj± krwi± albo wymiotuj± struci dymem. Podczas ucieczki nawdychali siê ogromnych jego ilo¶ci. Przez pierwsze minuty nie s± w stanie nic z siebie wydusiæ. Tylko dysz±.
Stra¿acy, którzy zorganizowali sztab akcji na szosie Ku¼nia − Solarnia, próbuj± czegokolwiek siê od nich dowiedzieæ.
– Co siê sta³o?
– S³yszysz mnie?
– Jeste¶ ranny?
– Kto¶ tam zosta³?
– Karetki s± w drodze!
– Ale musimy wiedzieæ, czy kto¶ tam zosta³!
– Piek³o… tam by³o jak w piekle!
– Hej! S³yszysz mnie?!
– Powiedz co¶, kurwa!
– Gdzie jestem? ¯yjê?
– ¯yjesz, ch³opie, ¿yjesz!
– Czy kto¶ zosta³ w lesie?! Je¶li kto¶ tam zosta³, musimy go ratowaæ.
– Cz³owieku, powiedz co¶!
– Piek³o, istne piek³o…
Chocia¿ pó³przytomni, poszatkowanymi zdaniami opowiadaj± o kilkudziesiêciometrowej ¶cianie ognia, która przed nimi wyros³a i przed któr± uciekali, biegn±c tak szybko, jak nigdy w ¿yciu nie biegli. O po¿eraj±cej wszystko na swojej drodze ognistej bestii, która wprawdzie ich nie dogoni³a, lecz w przysz³o¶ci dopadnie niektórych z nich wiele razy, najczê¶ciej we ¶nie, ale równie¿ na jawie, gdy na d¼wiêk syreny alarmowej przed oczami bêd± im stawaæ sceny z tego lasu.
Karol Stêpieñ liczy stra¿aków. Z dwudziestu dwóch ludzi brakuje piêciu: Glomba, ¦cibaka, Kaczyny, Dziedziocha i Malinowskiego. Glomb i ¦cibak ¿yj±. Os³aniaj±c siê wod± z armatki, cofaj± w dymie kilkaset metrów. P³omienie li¿± ich samochód, nadpalaj± opony i ty³ wozu, ale polewana kabina wytrzymuje. W po³owie drogi Glomb wje¿d¿a jednym ko³em do rowu. Na szczê¶cie s± na tyle blisko skrêtu z szosy asfaltowej, ¿e stoj±cy na niej stra¿acy dostrzegaj± ich i pomagaj± im wyjechaæ. Kierowca ma osmalon± twarz i rêce, po¿ó³k³e w³osy. Wygl±da jak górnik po szychcie, tyle ¿e w letniej koszuli.
Dziedziocha zauwa¿aj± jad±cy szos± stra¿acy. Siedzi na skraju lasu, opiera siê o drzewo. Jest ranny w g³owê.
– Kaczyna wskoczy³ do wozu… Kaczyna wskoczy³ do wozu! – powtarza. – Widzia³em go, to na pewno by³ Kaczyna – opowiada po chwili, kiedy wreszcie mo¿e z³apaæ oddech. – Ja skrêci³em w lewo. Pêdzi³em przed siebie… Us³ysza³em za sob± wybuchy. Paliwo musia³o eksplodowaæ… Oddali³em siê trochê. By³em po szyjê w trawie, w paprociach. Gdyby mnie tam z³apa³o, zgin±³bym… Bieg³em dalej, a¿ do drogi. A Kaczyna wskoczy³ do wozu…
Wybuchy, które s³ysza³ Dziedzioch, to by³ d¼wiêk rozrywanych przez ¿ar opon. Malinowskiego nadal nie ma. Dla dowodz±cego akcj± Piotra Buka to oczywiste – skoro który¶ ze stra¿aków zosta³ w lesie, trzeba do niego jak najszybciej dotrzeæ.
Dziedzioch te¿ chce i¶æ. Mówi, ¿e poka¿e, gdzie po raz ostatni widzia³ Kaczynê.
– Aparaty! Czy kto¶ ma aparaty tlenowe?!
Aparatów nie ma. Trudno, szkoda czasu, trzeba i¶æ bez nich. Buk rusza pierwszy, za nim Dziedzioch, który przed wej¶ciem na le¶ny dukt obwia?zuje sie? w pasie link±. To jego ubezpieczenie na wypadek, gdyby musia³ sie? wycofywac? w dymie. Umoz?liwi mu ona powro?t najkro?tsza? droga? do szosy.
Im bli¿ej wozów, tym trudniej oddychaæ. Dym szczypie w oczy i odcina tlen, a ziemia jest tak rozgrzana, ¿e parzy w stopy przez podeszwy stra¿ackich butów.
W¶ród ciemnych k³êbów dostrzegaj± wreszcie czerwieñ auta stra¿ackiego. To ty³ samochodu, którym kierowa³ Dziedzioch. Choæ Dziedzioch wie, ¿e Kaczyna schroni³ siê w którym¶ z wozów stoj±cych na przodzie kolumny, znacznie g³êbiej w lesie, widok nietkniêtej karoserii rozbudza w nim nadziejê – Andrzej móg³ przetrwaæ to piek³o!
Nie wie, ¿e ocalenie ty³u tego pojazdu to przypadek. Za nim sta³o auto z K³odnicy i gdy ¦cibak wskoczy³ na dach, ¿eby os³aniaæ siê wod± z dzia³ka w czasie odwrotu, przez moment la³ j± na karoseriê wozu Dziedziocha.
Ratownicy chc± i¶æ dalej, ale dalej i¶æ siê nie da. Krok lub dwa wiêcej i strac± przytomno¶æ. Wycofuj± siê. W wozie, który w³a¶nie dojecha³ do sztabu akcji na szosie asfaltowej, s± cztery aparaty oddechowe. Stra¿acy próbuj± ponownie wej¶æ w dym. Za nimi id± koledzy z wê¿ami, toruj± drogê wod±. Ekipa ratunkowa mija czerwony ty³ auta Kaczyny i przesuwa siê ku masce. Ich nadzieja ga¶nie, bo widz±, ¿e reszta samochodu doszczêtnie sp³onê³a. Kolejne dwa wozy wygl±daj± identycznie – s± ca³kowicie spalone.
Kaczyny w ¿adnym z nich nie ma.
Gdy zbli¿aj± siê do ostatniego pojazdu, z którego zosta³ tylko blaszany szkielet, ju¿ wiedz±, ¿e szukaj± cia³a kolegi. O godzinie 17.29 przekazuj± przez radio, ¿e w spalonej kabinie znale¼li ofiarê. S± niemal pewni, ¿e to aspirant Andrzej Kaczyna.
*Fragmenty ksi±¿ki "Ogieñ wyszed³ z lasu" Dawida Iwañca. Ksi±¿ka do kupienia w Publio >>>