Historia
Burza piaskowa w Stratford w Teksasie (fot. Domena publiczna)
Burza piaskowa w Stratford w Teksasie (fot. Domena publiczna)

Pył ścierał skórę niczym pilnik do paznokci, jego ziarenka były na tyle ostre, że sprawiały ból. Dla ochrony ludzie wcierali w nozdrza wazelinę. Czerwony Krzyż rozdawał w szkołach maseczki umożliwiające oddychanie. Na noc szpary pod drzwiami zatykano mokrymi ręcznikami, a okna zasłaniano świeżo namoczonymi prześcieradłami, które rano miały brunatnobrązowy kolor. W szkole Jeanne Clark, córka nowojorskiej tancerki, odbywała próbne alarmy przeciwpyłowe. Burze atakowały zwykle bez ostrzeżenia.*

Ponieważ nie było możliwości wykonania zdjęć satelitarnych, prognozy pogody opierały się głównie na obserwacjach zmian ciśnienia atmosferycznego, ale takie pomiary rzadko wychwytywały galopujące masy ziemi. Chmura pyłowa była więc niemożliwa do wykrycia, dopóki nie przewaliła się przez sąsiednie miasto i nie uprzedzono o niej telefonicznie.

Dyrektor szkoły wywoływał wszystkich z klas i krzyczał: "Wracajcie do domów! Idźcie prosto do domów. Pospieszcie się!".

W pewną niedzielę w połowie kwietnia 1935 roku ranek był spokojny, bezwietrzny i pogodny. Po południu jednak niebo zabarwiło się na fioletowo – jakby ogarnęły je mdłości – a temperatura gwałtownie spadła. Na północnym zachodzie ludzie ujrzeli poruszające się postrzępione u góry kłębowisko, które przesłoniło cały horyzont. Powietrze trzeszczało od wyładowań elektrycznych. Trzask, trzask, trzask. Ptaki skrzeczały i w pośpiechu szukały kryjówek.

Gdy czarna ściana podeszła bliżej, w odbiornikach radiowych rozległ się biały szum. W cewkach zapłonowych samochodów dochodziło do zwarć. Fale piasku, niczym wody oceanu wzbierające nad dziobem statku, przetoczyły się przez drogi. Samochody wpadały do rowów. Pociąg wypadł z szyn.

Jeanne Clark bawiła się na podwórku, kiedy matka zawołała ją z przerażeniem w głosie.

– Zupełnie, jakby porwał mnie jakiś wir – opowiada. – Nagle zrobiło się kompletnie ciemno. Nic nie widziałam.

Zakopane maszyny na działce; Dallas, Dakota Południowa, maj 1936 (fot. Domena publiczna)

Była to tak zwana czarna niedziela, dzień najbardziej niszczycielskich burz pyłowych, który przypadł 14 kwietnia 1935 roku. Burza niosła ze sobą dwa razy tyle ziemi, ile wykopano przy budowie Kanału Panamskiego. Przy czym jego przekopanie zajęło siedem lat, burza zaś trwała jedno popołudnie. Tego dnia wiatr uniósł w powietrze ponad trzysta tysięcy ton wierzchniej warstwy gleby Wielkich Równin. Ośmioletnia Jeanne Clark jeszcze wiele tygodni później nie mogła przestać kaszleć. Trafiła do szpitala, gdzie dziesiątki innych dzieci, a także liczni dorośli pacjenci wypluwali małe drobinki. Lekarz stwierdził u Jeanne pyłowe zapalenie płuc, zwane brunatną plagą, i orzekł, że dziewczynka nie pożyje długo. Matka Jeanne nie mogła uwierzyć w jego słowa. Przyjechała tutaj dla czystego powietrza, a tymczasem jej córkę właśnie z powodu tego powietrza czekała śmierć.

Dalej na południe, na zachodnich, wyżej położonych krańcach Wielkich Równin, zgięty pod wpływem wiatru mężczyzna karmi konia na polu obok zbudowanego przez siebie domu w Dalhart w Teksasie. W rejonie Texas Panhandle znów wzmaga się wiatr, nawiewając na ogrodzenia kule biegaczy pustynnych, miotając dokoła liśćmi topoli. Melt White porusza się powolnym, sztywnym krokiem wiekowego kowboja. – Przydałoby się trochę deszczu – mówi.

White pamięta, jak w brudnych latach trzydziestych do miasta przyjeżdżali handlarze deszczu. Mieszkańcy Dalhart przeprowadzili zbiórkę pieniędzy i zapłacili człowiekowi o nazwisku Tex Thornton, aby wywołał opady. Ziemia była już ogołocona z trawy. Thornton rozmieścił ładunki wybuchowe i zgodnie z obietnicą zaczął wystrzeliwać je w niebo. Ale susza trwała dalej i jeden po drugim przychodziły kolejne dni z czystym, bezchmurnym niebem. Niemal wszyscy, z którymi dorastał Melt White, już nie żyją. Część najznamienitszych obywateli Texas Panhandle uznała właśnie Dalhart za swój ostatni bastion, przyrzekając nigdy nie opuszczać miasta. Jeśli przyroda oszalała, będziemy z nią walczyć wszystkim, czym możemy, zapewniali na zebraniach mieszkańców.

W niedziele tłum ludzi zaganiał króliki do zagrody i roztrzaskiwał im czaszki pałkami. Czasami niebo przesłaniały wielkie chmary koników polnych. Aby się ich pozbyć, mieszkańcy miasta sporządzali specjalną mieszankę z arszeniku, melasy i otrębów, którą następnie przy pomocy Gwardii Narodowej rozpylali na polach. Melt White miał już dość zabijania królików, inwazji koników polnych, miasta, w którym na każdego mogła czyhać śmierć, i nieba, które nie dawało żadnego pocieszenia. Ta kraina była doszczętnie zdewastowana.

Burza piaskowa, Spearman, Teksas, 14 kwietnia 1935 (fot. Domena publiczna)

– Bóg nie stworzył tej ziemi po to, żeby ją orać – mówi White. – Stworzył ją dla Indian i bizonów. Ludzie zgwałcili tę ziemię. Upodlili ją do cna.

Kiedy burze pyłowe rozszalały się na tyle, że nawet najwytrwalsi zaczęli się wyprowadzać, rodzina White’ów została w Dalhart. Bez pieniędzy i jakichkolwiek perspektyw, z plączącymi się pod nogami małymi dziećmi, utknęli tu na dobre. Bam White się rozchorował i Melt przejął część obowiązków ojca związanych z utrzymaniem rodziny. Było ciężko. Melt miał dość porywczy charakter. Często wdawał się w bójki. Inne dzieciaki naśmiewały się z jego skóry, która wydawała się nieco zbyt ogorzała, nawet zimą. Jednej niedzieli Melt spytał przybywających z wizytą krewnych, skąd pochodzi ich rodzina. „Siedź cicho, chłopcze", usłyszał w odpowiedzi. Melt wypytywał jednak dalej. W końcu ciotka powiedziała mu o płynącej w jego żyłach krwi Apaczów i Czirokezów. Nikomu nie powinien jednak o tym mówić – niech to pozostanie w rodzinie.

– To wstyd być po części Indianinem – mówi White. – Tak mi powiedziała.

Od tej chwili White zaczął jednak rozumieć tkwiący w nim gniew. Ten kowboj był Indianinem i nie zamierzał opuszczać miasta. Ale co się stanie, jeśli ktoś odkryje jego sekret?

W szczytowym okresie zasięg burz pyłowych obejmował powierzchnię stu milionów akrów. Burze przechodziły również przez Równiny Północne, ale ich epicentrum znajdowało się na południu. Obszar wielkości Pensylwanii był zniszczony, a dotychczasowi mieszkańcy opuszczali go w pośpiechu. W latach trzydziestych przed Dust Bowl uciekło ponad ćwierć miliona osób. Obecnie może się wydawać, że ludzie po prostu porzucali w popłochu swe domy i czym prędzej wyjeżdżali z Równin Południowych. To nieprawda.

Po części historię tych ludzi, którzy chcieli przenieść się na bardziej zielone tereny, opowiedział John Steinbeck. Byli to tak zwani exodusterzy. Ale wygnańcy Steinbecka pochodzili raczej ze wschodniej Oklahomy, z okolic Arkansas: byli głównie dzierżawiącymi grunty farmerami zrujnowanymi w wyniku kryzysu gospodarczego. Samo centrum czarnych zamieci znajdowało się bardziej na zachód, w takich miastach jak Guymon i Boise City w Oklahomie, Dalhart i Follett w Teksasie czy Rolla i Kismet w Kansas.

Niewiele słyszano o ludziach, którzy z braku pieniędzy czy może rozsądku postanowili zostać, o ludziach, którzy w wyniku przywiązania do ziemi lub zwykłego uporu zdecydowali się przeczekać, o ludziach, którzy wierzyli w lepsze jutro, ponieważ był to cały ich kapitał. Jednak większość żyjących w samym epicentrum burz pyłowych, około dwóch trzecich populacji z 1930 roku, nigdy nie opuściła swych domów w trakcie tego tragicznego okresu.

Rolnik i jego dwaj synowie podczas burzy piaskowej w hrabstwie Cimarron, Oklahoma, kwiecień 1936 (fot. Arthur Rothstein / Domena publiczna)

Miejsce to stało się wówczas zaginioną krainą i taką pozostaje do dziś. Władze traktują tę ziemię jako spisaną na straty, miejsce, w którym zdradzono Indian, w którym w trakcie II wojny światowej przetrzymywano w obozach internowania Amerykanów japońskiego pochodzenia, w którym wreszcie więziono niemieckich jeńców wojennych. Jedyne gałęzie gospodarki, jakie tu jeszcze działają, to hodowla świń i więziennictwo. W ciągu minionego półwiecza miasta podupadły, a całe hrabstwa w zasadzie uległy wyludnieniu, pozostali wyłącznie ludzie starzy i umierający. Huragany, które grzebały w piasku całe kwartały miasta, tornada niszczące wszystko, co napotykały na swojej drodze, ciągnące się aż po horyzont pożary traw – Równiny Południowe doświadczyły wszystkich tych kataklizmów. Ale nic nie równało się z burzami pyłowymi.

Amerykańscy meteorolodzy uznali Dust Bowl za najpoważniejszy kataklizm pogodowy w XX wieku. Historycy zaś, analizując wywołane przezeń zniszczenia, określili ten okres najstraszliwszą w skutkach katastrofą naturalną w dziejach Ameryki.

"W żadnym innym przypadku amerykańska ziemia nie poniosła większych ani też bardziej długotrwałych szkód" – napisał historyk Donald Worster. Później niektórzy z farmerów zaczęli traktować ziemię niemal z religijną czcią: odnosili się do niej z większym szacunkiem, tworzyli obszary ochrony gleby, próbowali przywrócić tereny trawiaste i obiecywali, że już nigdy nie powtórzą błędów, które doprowadziły do zapaści otaczającej ich przyrody oraz śmierci oddychających tutejszym powietrzem dzieci. Wiele z tych obietnic przetrwało tylko przez jedno pokolenie. Gdy powoli zbliżała się epoka globalnej wioski, Dust Bowl było już tylko odległym echem przeszłości, zapomnianym w nowym pędzie za tym, aby uprząść złoto ze słomy.

Na razie opowieści o tamtych czasach nie są jeszcze zagrzebane pod piaskiem razem ze słupkami ogrodzeniowymi i widmowymi domostwami. Ludzie, którzy przeżyli to wszystko – wielką rozbudowę miast, ekspansję gospodarstw, dobrobyt lat dwudziestych zmieciony w kolejnej dekadzie czarną ręką przyrody, codzienne życie wyglądające jak na czarno-białym ziarnistym filmie – ciągle są wśród nas, kryją w sobie wciąż żywe wspomnienia. Dlatego ostatni świadkowie, zanim odejdą, mają nam do przekazania swoją historię.

*Fragmenty książki "Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych" Timothy Egana, tłumaczenie: Mariusz Gądek. Ebook do kupienia w Publio.pl - SPRAWDŹ