
28 stycznia 2006 roku w Katowicach mróz bezlitośnie czerwienił nosy i policzki. Mimo nieprzyjaznej aury do hali MTK na VII Międzynarodowe Targi Gołębi Pocztowych "Gołąb 2006" wraz z towarzyszącą im Wystawą Gołębi Rasowych i Drobiu Ozdobnego ciągnęły tłumy. Dla hodowców i pasjonatów taka impreza to nie lada gratka, w niejednym kalendarzu ostatnia sobota stycznia zakreślona była już kilka tygodni wcześniej.*
Nic w tym dziwnego. Gołębiarstwo na Górnym Śląsku ma wielopokoleniową tradycję. Kiedy właściciele zakładów przemysłowych budowali familoki dla ściąganych ze wsi pracowników i ich rodzin, ci w przydomowych składzikach na opał hodowali inwentarz żywy. Obok królików, kur czy świń w komórkach zwanych chlewikami trzymano również gołębie.
Hodowla gołębi była pasją przekazywaną z ojca na syna. Posiadanie ptaków dawało odskocznię od trudów wymagającej pracy fizycznej, pozwalało na chwilę wrócić do natury, zapewniało też prestiż i uznanie wśród kolegów, zwraca uwagę Dorota Świtała-Trybek, która przyjrzała się subkulturze hodowców gołębi na Górnym Śląsku. Organizowano targi, a ze względu na cotygodniowe zawody w niejednym śląskim domu żony wcześniej podawały obiad, żeby ich mężowie zdążyli w porę na loty gołębi pocztowych.
Minęły lata, znacząco zmienił się krajobraz przemysłowego w XIX i XX stuleciu Górnego Śląska, ale miłość do gołębi pozostała. Ewoluował natomiast profil hodowcy ptaków. Coraz częściej gołębiami zajmowali się nie tylko górnicy i hutnicy, lecz także absolwenci wyższych uczelni, lekarze, wykładowcy akademiccy, a nawet księża. Gołębiarstwo najwyższych lotów stało się pasją wymagającą finansowo. Ptaki z topowych hodowli, wysokiej jakości karma, witaminy i odżywki kosztują sporo, ale satysfakcja właścicieli nagradzanych na wystawach rekompensuje im poniesione koszty. Hodowla tych ptaków to jednak znacznie więcej niż wciągające hobby.
– Na Górnym Śląsku traktujemy gołębie tak, jak ktoś z innej części Polski psa lub kota. Przyjaźnimy się z nimi – wyjaśnia doktor Wojciech Miciński z Mysłowic. – Te zwierzaki się kocha, inwestuje w nie, dba o nie. Są hodowcy, są pasjonaci, jest całe środowisko zainteresowane gołębiarstwem, a sam ptak nie jest tu szkodnikiem, tylko zwierzęciem stojącym na równi z domowym pupilem. Tradycja posiadania gołębi jest w wielu domach bardzo głęboko zakorzeniona, dlatego podchodzimy do nich tak emocjonalnie.
Dla hodowców wystawa "Gołąb 2006" była więc kolejną okazją do spotkania w gronie przyjaciół i konkurentów i zaprezentowania swoich najlepszych okazów, a dla tysięcy odwiedzających targi pasjonatów gołębiarstwa – możliwością zobaczenia nagradzanych ptaków. Trzydniowy zlot "gołębiarzy" zaczął się w piątek.
Zainteresowanie imprezą było duże. Na zdjęciach zachowanych z sobotniego rozdania nagród dla najlepszych hodowców widzimy tłumy ludzi stojących ramię w ramię pod sceną.
Po południu 28 stycznia pod dachem hali MTK przebywało kilkaset osób – wystawców, zwiedzających, pracowników obsługi i ochrony obiektu. Na scenie oficjele ustąpili miejsca muzykom, trwał występ artystyczny, tańczyły ładne dziewczyny, a nabywcy ptaków próbowali dobić okazyjnego targu.
Święto gołębiarstwa trwało w najlepsze.
***
Humory dopisywały też załodze pogotowia ratunkowego z Siemianowic Śląskich.
Karetkę prowadził doświadczony kierowca Krzysztof Sarna, a razem z nim jechali wspomniany już lekarz Wojciech Miciński i młody ratownik medyczny Marek Gogol. Dyżurowali od 7.00 rano. Dziesięć godzin później wracali szczęśliwi z udanego wyjazdu do pacjenta w ciężkim stanie.
– Prawdopodobnie doszło do zatrucia tlenkiem węgla. Chłopak miał nie więcej niż 20 kilka lat. Odratowaliśmy go w domu w Siemianowicach i zapakowaliśmy do karetki. W niej odzyskał przytomność. Zawieźliśmy go do Ośrodka Ostrych Zatruć w Sosnowcu. Wracaliśmy w świetnych nastrojach. Wykonaliśmy pełną procedurę medyczną, chłopak został uratowany, a na dodatek przyjęty w najlepszym możliwym ośrodku. Czego chcieć więcej? – opowiada Wojciech Miciński.
W drodze powrotnej zorientowali się, że stało się coś złego. Jeździło o wiele więcej pojazdów na sygnale niż zwykle. Po chwili dowiedzieli się od dyspozytora, że w hali MTK zdarzył się poważny wypadek. Doktor Miciński, podbudowany udaną interwencją, nie czuł zmęczenia. Poprosił więc dyspozytora, by jego jednostkę również skierował na zlot pasjonatów gołębi.
***
Armagedon trwał kilkanaście sekund. Obciążony tonami zalegającego lodu i śniegu dach o powierzchni równej półtora boiska piłkarskiego zawalił się na zgromadzonych w hali ludzi. Wielu z nich nie miało szans na ratunek. Przeżyć mógł ten, kto znajdował się bliżej ściany albo komu dopisało szczęście. Kto wyszedł spod gruzów, rzadko mówił jednak o uśmiechu fortuny. Częściej – o cudzie boskim.
Ocaleni i lżej ranni łapali za telefony. Pierwsze zgłoszenie o katastrofie przyjęto o 17.18, trzy minuty po zawaleniu dachu. O 17.22 pod halę podjechała pierwsza karetka. Doktor Andrzej Jurkiewicz, który był w jej składzie, zostanie koordynatorem medycznym akcji. Jak mówi procedura, dowodzenie przejmuje lekarz, który pierwszy dotrze na miejsce zdarzenia. Całą akcją i kooperacją licznych służb dowodzić będzie generał Janusz Skulich, szef Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Katowicach.
Pierwsi ratownicy ujrzeli pofałdowaną ścianę frontową hali. Od wybiegających poszkodowanych dowiedzieli się, że dach runął do wnętrza pawilonu wystawowego. Uwięzionych mogą być dziesiątki, a nawet setki ludzi.
Na miejsce zjeżdżały kolejne służby, docierali też przedstawiciele władz. W portierni MTK utworzono sztab kryzysowy. Pierwsze karetki wywoziły z miejsca katastrofy rannych, którzy w chwili wypadku znajdowali się blisko wyjścia. Kolejni ratownicy na bieżąco przejmowali poszkodowanych i odwozili do szpitali w całym województwie. Wkrótce pod halą utworzyła się kolejka ambulansów. Lekarzy i ratowników było pod dostatkiem, lecz tempo transportu pacjentów spadło. Trzeba ich było najpierw odnaleźć i wyciągnąć spod gruzów.
Tadeusz Ożański był kierowcą pierwszej karetki. Na miejsce przyjechał z doktorem Andrzejem Jurkiewiczem i ratownikiem Rafałem Wałachem. Tak opowiadał o swoich wrażeniach niedługo po katastrofie:
Ludzie nam mówili, że może być około stu zabitych, wielu rannych. Co nas zszokowało: ci ludzie biegający, wołający o pomoc pokazywali nam, gdzie pod tymi blachami, konstrukcjami, pod tym śniegiem leżą ranni. Ci co żyli, pukali w blachy, krzyczeli: pamiętajcie o nas, nie zapominajcie o nas, my tu jesteśmy. Kładliśmy ludzi na sztywne nosze i z tych noszy do karetek. Po chwili pojawiło się więcej karetek i wszystko szło szybciej.
Jedną z nich podjechała załoga Wojciecha Micińskiego. Dochodziła 18.00.
– W oczy rzucały się pionowe ściany hali, blask świateł ustawionych przez służby i kolejka pojazdów na sygnale. Ustawiliśmy się za ostatnią karetką i poszliśmy się rozeznać w sytuacji. Dostęp do poszkodowanych, poza grupą uratowanych na początku, którzy nie zostali zakleszczeni pod zwalonym dachem, był z początku niemożliwy – wspomina.
Akcja ratunkowa składała się z dwóch etapów. W pierwszym, bardzo sprawnie przeprowadzonym, zabezpieczono i ewakuowano ludzi, którzy w chwili katastrofy stali w miejscu, gdzie konstrukcja wytrzymała tąpnięcie. Ci wyszli z hali o własnych siłach, a lżej rannych przewieziono do śląskich szpitali. Później rozpoczęła się mozolna operacja poszukiwania i uwalniania zasypanych osób. W trakcie akcji ratunkowej przed halą rozstawiono ocieplane namioty polowe. Opatrywano w nich rannych przed przekazaniem do transportu.
W pawilonie wystawowym było ciepło. Kurtki i płaszcze wystawcy i odwiedzający w większości zostawili w szatni. Na zewnątrz – śnieg aż skrzypiał pod stopami, było minus 17 stopni. Rannych należało zagrzać, niezwłocznie okryć kocami ratunkowymi. Tylko niezbędne zabiegi medyczne odbywały się na rumowisku. Ze względu na ryzyko zawalenia się reszty konstrukcji hali rannych starano się jak najszybciej wynosić poza niebezpieczny teren.
Sytuacja przywodziła na myśl chwile po zejściu lawiny. Czasem poszkodowani znajdowali się tuż pod powierzchnią. Doktor Miciński pokazuje fotografię wystającej spod śniegu i gruzów ręki. Pacjent był przytomny, ale bez pomocy strażaków nie dało się wydobyć go z pozostałości dachu. Ratownicy wkłuli się więc w jego żyłę i za pomocą kroplówki podali leki, czekając, aż koledzy z PSP umożliwią transport poszkodowanego do szpitala. Podobnych przypadków było więcej.
Ratownicy pracowali w grupach.
– Utworzyły się małe zespoły medyków i strażaków. Brodziliśmy w śniegu, chodziliśmy ostrożnie po dachu, bo przecież pod nami ktoś mógł być. Nasłuchiwaliśmy. Kiedy słyszeliśmy głos, w ruch szedł ciężki sprzęt. Duże piły tarczowe zjeżdżały na Śląsk z różnych części Polski. Koledzy cięli poszycie dachu, a potem próbowaliśmy wydobyć uwięzioną osobę i od razu przerzucić na nosze, byle jak najszybciej znaleźć się z nią w karetce i odeskortować do szpitala – wyjaśnia Miciński.
Teoretycznie na zawalonym dachu nie powinno być służb medycznych. Przepisy wyraźnie mówią, że miejsce katastrofy muszą najpierw zabezpieczyć strażacy. Ale bywa tak, że nie ma czasu, by kierować się literą prawa. Instynkt pchał ratowników tam, gdzie wciąż mogli się znajdować żywi ludzie. Narażali więc niejednokrotnie swoje bezpieczeństwo.
Pomagali też mieszkańcy i właściciele lokali gastronomicznych. W mroźnej aurze ciepła herbata i jedzenie, dowożone z restauracji uczestnikom akcji ratunkowej, stanowiły bardzo potrzebny odruch solidarności. Przy czym mróz dawał się we znaki nie tylko pracującym na miejscu służbom. Od czasu do czasu odmawiał posłuszeństwa sprzęt strażaków, co utrudniało i tak skomplikowaną operację.
Wojciech Miciński:
– To było czyste ratownictwo. I ogrom emocji. Obserwowałem twarze strażaków, policjantów, nikt z nas nic podobnego wcześniej nie przeżył. Byłem już wtedy doświadczonym lekarzem, napatrzyłem się w pracy na ekstremalne przypadki, ale nigdy nie zetknąłem się z taką masą nieszczęścia i bezradności. Trudna do wytrzymania była świadomość, że pod nami są ludzie, którzy potrzebują pomocy, a nas trawi niemoc.
W rumowisku rozbrzmiewały sygnały połączeń telefonicznych. Bliscy próbowali się dodzwonić do uwięzionych pod dachem członków rodziny, przyjaciół i znajomych, licząc, że w końcu usłyszą w odpowiedzi znajomy głos i zapewnienie, że wszystko jest w porządku, że tragedia ich ominęła. Ratownicy przeczesywali teren, ostrożnie stawiając każdy krok, nasłuchiwali krzyków i jęków. Niestety, z każdą kolejną godziną akcji ratunkowej szanse na znalezienie osoby żywej malały.
Doktor Miciński brał udział w wydobyciu jednego z ostatnich poszkodowanych, któremu można było jeszcze pomóc. Tak zapamiętał dotarcie do rannego:
– Najpierw była warstwa śniegu, potem poszatkowana blacha i konstrukcja stalowa żebrowana. Udało nam się dotrzeć do człowieka uwięzionego między elementami żelastwa. Razem ze strażakami uwolniliśmy go i przełożyliśmy na deskę ortopedyczną. Pacjent był przytomny. Tam, w śniegu, nie zastosowaliśmy żadnych procedur medycznych, tylko ewakuowaliśmy go z niebezpiecznego terenu. Nie miałem poczucia, że dach jest niestabilny, ale trzeba było patrzeć pod nogi, żeby nie wpaść w szczelinę i nie nadepnąć na coś ostrego. A można było wpaść na półtora metra. Dobrze, że to była zima, mieliśmy buty z grubą podeszwą.
Kiedy nikt już nie odpowiadał na nawoływania ratowników, dowodzący operacją generał Janusz Skulich zarządził ciszę na terenie całej hali. Była 1.00 w nocy, od trzech godzin spod fałd powyginanej blachy i zlodowaciałego śniegu ratownicy i strażacy wydobywali już tylko zwłoki ofiar katastrofy. Oprócz namiotów, gdzie opatrywano rannych, straż postawiła również namiot na ciała. Zwłoki pakowano do czarnych worków. Ich liczba wciąż rosła.
Po kontroli terenu przez ratowników, psy tropiące i specjalistyczną aparaturę, a także upewnieniu się, że pod gruzami nie ma już żywych ludzi, zapadła trudna decyzja o zakończeniu akcji ratunkowej. Od tej pory szukano już tylko ciał. Późniejsze raporty biegłych potwierdzą słuszność decyzji generała Skulicha. Sekcje zwłok ofiar katastrofy wykażą, że żadna nie zmarła w wyniku wychłodzenia organizmu czy opieszałości służb ratunkowych.
A takie padały zarzuty.
(…)
W chwili zawalenia się dachu na terenie hali Międzynarodowych Targów Katowickich znajdowało się około 700 osób. Śmierć poniosło 65 z nich (w tym ośmiu cudzoziemców z Czech, Słowacji, Niemiec, Holandii, Węgier i Belgii), a ponad 170 zostało rannych.
To największa katastrofa budowlana we współczesnej Polsce, porównywalna w swych rozmiarach jedynie z wybuchem metanu w Rotundzie PKO w Warszawie w 1979 roku. Akcja ratunkowa ruszyła kilka minut po wypadku i trwała do późnych godzin nocnych.
Z pomocą poszkodowanym ruszyły 103 zastępy Państwowej Straży Pożarnej z czterech województw wraz z 60 zespołami ratownictwa medycznego, 25 ratownikami GOPR-u z grupy jurajskiej i beskidzkiej, ratownikami TOPR-u, 97 ratownikami górniczymi, ratownikami PCK z Bielska-Białej, Czechowic-Dziedzic i Wrocławia, 445 policjantami z Bielska-Białej, Częstochowy, Katowic i Krakowa, 56 żołnierzami Wojska Polskiego, 80 żołnierzami Żandarmerii Wojskowej, kadetami z Centralnej Szkoły PSP w Częstochowie i Szkoły Aspirantów PSP w Krakowie, psychologami, strażnikami miejskimi, ratownikami Maltańskiej Służby Medycznej z Katowic i wolontariuszami.
Rannych przewożono do szpitali w Katowicach, Chorzowie, Siemianowicach Śląskich, Bytomiu, Sosnowcu, Rudzie Śląskiej, Dąbrowie Górniczej, Tychach i Piekarach Śląskich. W poszukiwaniu zasypanych ludzi wykorzystano 21 psów.
Z węchu czworonożnych ratowników korzystano również w kolejnych dniach. Niespełna tydzień po katastrofie przystąpiono do prac rozbiórkowych. W ich trakcie odnaleziono ciała jeszcze dwóch ofiar. Według medialnych doniesień ostatnie zwłoki wytropił 14 lutego pies Bona z Małopolskiej Grupy Poszukiwawczo-Ratunkowej PSP.
*Fragmenty książki "Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych" Dariusza Jaronia