
"Wszystko kręci się wokół seksu, on jest priorytetem" – mówi Czarny, którego gra pan w filmie "Pokolenie Ikea". To pewny siebie, atrakcyjny prawnik, który pyszni się tym, że sprawnie zdobywa jedną kobietę po drugiej.
Seks jest w życiu ważny, więc nie chciałbym, żebyśmy go deprecjonowali. Jednak Czarnemu tylko się wydaje, że jego triki i sposobiki na podrywanie – celowo nawet nie nazywam ich sposobami – są świetne. Ja uważam, że tego rodzaju myślenie jest błędne. I że można się na nim bardzo szybko przejechać. Ale właśnie dlatego, że jestem na drugim biegunie rozumienia relacji damsko-męskich, postać Czarnego od początku była dla mnie interesująca. Zadziwia mnie fakt, że są mężczyźni, którym wydaje się, że mają instrukcję obsługi kobiet. Jakie to jest odważne! W życiu bym się nie pokusił o stwierdzenie, że jestem w stanie z każdą napotkaną kobietą przeprowadzić taki small talk, który skończy się pomyślnym podrywem…
…a potem trafi ona do "Alfabetu kobiet", czyli zeszytu, w którym główny bohater zapisuje imiona kobiet i ich "łóżkową ocenę". W filmie jest sporo scen intymnych. Czy przy ich kręceniu korzystał pan z pomocy koordynatora?
Nie ma już chyba w polskim kinie filmów erotycznych bez udziału koordynatora intymności. Weszliśmy na poziom, który gwarantuje na planie komfort pracy nie tylko aktorom, ale i reszcie ekipy. Sceny seksu są bowiem delikatnie stresujące i peszące dla wszystkich. Moim zdaniem Dawid [Dawid Gral, reżyser i scenarzysta filmu "Pokolenie Ikea" – przyp. red.] bardzo sprytnie je ograł i wyreżyserował. Był bardzo delikatny. To istotne, bo dla wielu aktorek z tego, za przeproszeniem, haremu głównego bohatera intymne sceny były kinowymi pierwszymi razami. Ja zresztą też nie chciałem zostawić im po sobie nieprzyjemnego wspomnienia, nie chciałem, żeby czuły się niekomfortowo. A operatorka Małgorzata Prońko zadbała, by sekwencje, w których na ekranie pojawia się jedynie zbliżenie twarzy partnerki Czarnego, kręcono bez mojego udziału.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
Magdalena Boczarska, z którą rozmawiałam niedawno o jej roli w erotyku "Heaven in Hell", wyznała, że rozbierając się na ekranie, zawsze czuje się skrępowana. A pan?
W przypadku "Pokolenia Ikea" nie czułem skrępowania, bo samej nagości nie ma w tym filmie tak dużo. Cała moja sylwetka pojawia się tylko raz, na początku, i to od tyłu. Tak się też składa, że jestem dość często rozbieranym aktorem. Miałem już do czynienia z odważniejszymi scenami, zarówno w kinie, jak i w serialach. Choć za każdym razem towarzyszy mi stres, czy podołam oczekiwaniom reżysera.
Rozebranie się do rosołu przy całej ekipie filmowej, kiedy trzeba wystąpić nago, nie jest zbyt komfortowe, ale traktuję to jako część mojego zawodu. W spektaklu Krzyśka Warlikowskiego "Apolonia" gram boga i podczas monologu rozbieram się przed publicznością. Jedyne, co mam na sobie, to niebieska farba, mój członek też jest pomalowany na niebiesko. Ponieważ wydźwięk tej sceny jest bardzo zabawny, to ja zupełnie pozbyłem się wstydu, czuję się w "Apolonii" dobrze. Choć oczywiście nagość w teatrze jest czymś innym niż na ekranie.
Tak sobie myślę, że aktor musi mieć w sobie coś z ekshibicjonisty.
Rzeczywiście coś w tym jest. Dla mnie ten ekshibicjonizm przejawia się też w sferze emocjonalnej. Aktor musi przecież wydobywać z siebie emocje, na które akurat może nie mieć ochoty.
A co do obnażania się, może kiedyś sprawdzę, czy rzeczywiście ma ono u mnie szerszy, nieco ekshibicjonistyczny wymiar. Na przykład wyjdę z kampera całkiem nagi i zobaczę, co na to ekipa. Albo przyjadę na plan bez ubrania, niczym biblijny Adam, i założę kostium dopiero w garderobie. Oczywiście jest to żart, na który nigdy nie będę miał odwagi.
A już miałam nadzieję, że ktoś to uwieczni, żebyśmy mogli zobaczyć, jakie były reakcje! Może ekipa wcale by się nie zdziwiła – w jednym z wywiadów w Meloradiu mówił pan, że jest fanem nagości.
Jestem fanem płci pięknej, nie doceniam uroku męskiej owłosionej łydki. Ale jak widzę kobiecą, to włącza mi się gombrowiczowski system i mógłbym mówić tylko o łydkach. Choć doceniam też kunszt świetnie wyrzeźbionych przez artystów renesansu męskich ciał. Najlepiej w marmurze. Tyle o nagości.
Pana filmowy bohater mówi, że "dziś kobiety obniżają standardy".
Czarny ma na myśli standardy, jakie kobiety obniżają, wybierając mężczyzn. Ja mam wrażenie, że dziś obie płcie te standardy zmieniają – mam na myśli łatwość i dostępność, a czasem powierzchowność kontaktów seksualnych. Aplikacje randkowe dają możliwość szybkiego seksu. Mnie to osobiście nie przeszkadza, choć sam ostatnimi czasy tak go nie uprawiam.
W programach telewizyjnych czy w kinie sceny seksu pojawiają się od jakiegoś czasu częściej. Jeśli dzięki temu przeżywamy w Polsce rewolucję seksualną, to czemu nie? Jeżeli to sprawia, że ludzie otwierają się na seks, to wypada się tylko cieszyć. Pamiętam, jak ileś lat temu po raz pierwszy uprawiano seks w reality show. Starsze pokolenie mówiło wtedy, że świat się kończy. A dzisiaj są programy, w których uczestnicy mają zaliczyć jak najwięcej partnerów. Cóż, mogę się temu tylko przyglądać.
Naprawdę uważa pan, że w naszym kraju zaczęło się coś na kształt rewolucji seksualnej?
Wydaje mi się, że zmienia się nasza świadomość dotycząca orientacji seksualnych. Oczywiście mogę mówić w imieniu swojego środowiska – sam brałem niedawno udział w przedstawieniu o osobach transpłciowych. Stajemy się coraz bardziej tolerancyjni, otwierają się kolejne bramy. Kiedyś homoseksualnego mężczyznę grał śmiesznie ubrany kolega głównej bohaterki, dziś jest to po prostu zwykły gość. Nie wiem, czy nazwałbym to rewolucją seksualną, ale na pewno szybko idącym postępem.
Młodzi są dużo bardziej świadomi pewnych rzeczy niż ja, będąc w ich wieku, gdy miałem do dyspozycji jedynie podręcznik do wychowania w rodzinie, który pozostawiał wiele do życzenia. Za moich czasów otwarcie filmu pornograficznego w telefonie graniczyło z cudem albo trwało tak długo, że człowiekowi odchodziła ochota na cokolwiek.
Pamiętam pana świetną kreację geja w filmie "Płynące wieżowce". W 2013 roku dostał pan nawet za nią Nagrodę im. Piotra Łazarkiewicza dla Młodego Talentu na Festiwalu Filmów Polskich w Los Angeles. A czy spotkały pana wówczas też związane z tą rolą nieprzyjemne sytuacje?
Proszę mi wierzyć, że nie. Mimo że razem z Mateuszem Banasiukiem i Tomkiem Wasilewskim pokazaliśmy temat homoseksualizmu jako jedni z pierwszych w polskim kinie. Trafiliśmy nawet na okładki paru pism. Ale ani razu nie spotkałem się z nieprzyjemnym komentarzem, dostawałem za to sporo pozytywnych recenzji mojej roli. I na chwilę trafiłem do szufladki z napisem pierwszego geja polskiej kinematografii. Tak bywa, trzeba po takiej roli po prostu zagrać coś na opak.
To teraz po Czarnym dostanie pan łatkę heteroseksualnego amanta?
Czyli teraz znowu czas na geja.
A amant się panu nie podoba?
Amant brzmi oczywiście interesująco, choć ja się nim nie czuję. Zostawiam tę łatkę innym. Wie pani, dla mnie powiedzenie o sobie, że się jest amantem, oznacza narcyzm. Nie chciałbym się stać amantem polskiego kina także dlatego, że lubię grać różne role.
Na przykład przedstawiciela pokolenia Ikea?
Granie w filmie, który ma w tytule słowo "pokolenie", jest rzeczą trudną, ponieważ niesie ciężar brania odpowiedzialności za całą generację. Zwłaszcza że pokolenie Ikea tworzą ludzie starsi ode mnie o jakieś 7–10 lat. Wskakując w warszawską rzeczywistość, szybko zachłysnęli się klimatem korporacyjno-leasingowo-kredytowym. Pędzą za karierą, mają mało czasu dla siebie. Niektórzy obierają tak intensywny styl życia, że zastanawiam się, jak szybko zacznie im brakować energii i kiedy przyjdzie ten moment, że będą nagle musieli pójść do kardiologa.
Pan się wychował w domu o innych wartościach?
Wychowałem się w domu otwartym. Moja mama była ginekologiem, więc definicję słowa "wziernik" znam na pamięć, i to od dziecka. Antykoncepcja też nigdy nie stanowiła u nas tematu tabu. Tego, w jaki sposób traktować kobiety, nauczyłem się, podpatrując ojca i dziadka. Oni o szacunku nie mówili, po prostu przekazali mi go w naturalny sposób. Nikt nie mówił mi niczym w "Królu Lwie": popatrz, Simba, to jest kobieta i należy ją miło traktować. W ogóle czas mieszkania z rodzicami wspominam bardzo dobrze, choć nie chciałbym już do niego wrócić.
Czarny mówi, że kobiety "muszą starać się dwa razy bardziej". W aktorstwie także?
Gdy studiowałem, w mojej grupie było 12 kobiet i 8 mężczyzn. Co za tym idzie, dziewczyny miały większą konkurencję, było im trudniej się przebić. To na pewno. Cały czas kobiety zarabiają mniej, więc w tej kwestii też potrzebujemy rewolucji. Jednocześnie w środowisku filmowym coraz częściej słyszymy o odnoszących sukcesy produkcjach, które zrobiły kobiety. Mam na myśli chociażby głośny niedawno francusko-belgijski film "Titane", który zdobył Złotą Palmę w Cannes.
Ale żeby daleko nie szukać – niedawno pracowałem z kilkoma świetnymi kobietami, na przykład z reżyserkami Anką Kazejak czy Kaliną Alabrudzińską. Do "Pokolenia Ikea" zrobiła zdjęcia Małgorzata Prońko. Na planie w ekipie było więcej kobiet niż mężczyzn – Dawid chciał, żeby miały baczenie na fabułę, i co pewien czas dopytywał je o zdanie.
Przy "Pokoleniu Ikea" po raz pierwszy też, ale pewnie nie ostatni, spotkałem się z mikrobudżetem. Wszyscy pracowaliśmy bardziej dla chęci zrobienia czegoś ciekawego niż dla pieniędzy. Nasz mikrobudżet to było 500 tys. zł z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, które musiało wystarczyć na wszystko. Zarówno na sprzęt, jak i na aktorów. Zdjęcia trwały zaledwie 15 dni, więc wszyscy stawaliśmy na głowie, żeby zdążyć.
To mogły się panu przypomnieć zamierzchłe czasy, w których zaczynał pan od drobnych epizodów w kiepskich warunkach i za symboliczne pieniądze. Czasem pan z tego żartuje, bo dziś ma pan już zupełnie inny aktorski status.
Nawiązuje pani na przykład do mojej pierwszej wybitnej roli w serialu "W-11", w którym można mnie zobaczyć przez parę sekund, gdzieś w przemazie? Za tamtą rolę dostałem 150 zł, a w umowie zaznaczono "transport własny". Teraz podpisuję umowy, gdzie transport mam zapewniony, ale jestem daleki od myślenia, jaką to dziś jestem wielką gwiazdą. Na takich wrotkach "wielkiego aktora" można się bardzo szybko wypierdzielić. Staram się wiec zachowywać zdrowy rozsądek, zwłaszcza że nie lubię jeździć w kasku.
A tak poważnie, to jak plan jest blisko, zdarza mi się przyjechać na niego rowerem.
Inną sprawą jest to, że dzięki mojej agentce czuję się na planie bezpieczny, mam duży komfort pracy i cenię sobie fakt, że mogę się w pełni skupić na roli.
Rozumiem, że nie gra pan też już w swoich ciuchach, jak na początku?
Nie, ale najczęściej dlatego, że moje własne ciuchy kompletnie nie pasują do postaci, którą akurat gram.
A myśli pan, że pasowałaby panu toga prawnika? Pytam, bo czytałam, że rozważał pan kiedyś ten zawód.
Gdyby z aktorstwem mi nie wyszło, myślałem o prawie albo o stosunkach międzynarodowych. I śmiem twierdzić, że za co bym się nie zabrał, spalałbym się – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – podobnie. Wciąż potrzebowałbym nowych doświadczeń. Gdybym został prawnikiem, to wybrałbym prokuraturę albo adwokaturę i chciałbym pracować w najlepszej kancelarii. Podobnie jak pracuję w Teatrze Nowym, czyli najlepszym teatrze w Polsce. Wydaje mi się, że bym się nie zatrzymał i że praca ta sprawiałaby mi identyczną frajdę jak aktorstwo. Myślę sobie, że byłbym świetnym prawnikiem.
Nie uważam, żeby aktorstwo było dużo bardziej absorbujące niż chociażby zawód prawnika. Mam wielu znajomych, którzy zajmują się prawem i po całym dniu pracy są nie mniej – mówiąc po śląsku – uchetani niż ja.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
"Uwielbiam czasy, w jakich przyszło mi żyć" – mówi Czarny. Czy ostatecznie podpisałby się pan pod tym stwierdzeniem?
Uwielbiam czasy, w jakich przyszło mi żyć, ale… Co chwilę mnie one zaskakują. Nie spodziewałem się, że w najpiękniejszych latach życia spotka mnie lockdown całego świata i tak bliska wojna. Myślałem, że moja wiedza o dyktatorach zakończyła się na Hitlerze i Stalinie.
Prywatnie i zawodowo mam powody, żeby czuć się w tych czasach szczęśliwym. Choć i tu codziennie trzeba przeprowadzać niezły sparing z rzeczywistością, żeby na koniec usiąść w narożniku jako wygrany.
Bartosz Gelner. Rocznik 1988. Ukończył aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Gra w teatrze, serialach i w filmie. Zasłynął rolami w "Sali samobójców" i "Płynących wieżowcach".
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.