Rozmowa
Doktor Mengele podczas procesu 'łowców skór', 2005 rok (Sergiusz Pęczek / Agencja Wyborcza.pl)
Doktor Mengele podczas procesu 'łowców skór', 2005 rok (Sergiusz Pęczek / Agencja Wyborcza.pl)

Zabijanie pacjentów w łódzkim pogotowiu wyszło na jaw ponad 20 lat temu. Rodziny cierpiały, lekarze i sanitariusze zostali skazani*. Po co więc wracasz do tej wstrząsającej sprawy?

Reportaż "Łowcy skór" o zabijaniu pacjentów przez pracowników łódzkiego pogotowia ratunkowego i sprzedawaniu informacji o zgonach zakładom pogrzebowym ukazał się w "Gazecie Wyborczej" 23 stycznia 2002 roku. Razem z Marcinem Stelmasiakiem i Przemysławem Witkowskim ujawniliśmy niewyobrażalne zbrodnie, więc pewnie myślisz, że powinniśmy być zadowoleni.

A nie jesteście?

Ja nie jestem.

Dlaczego?

Ponieważ większość zabójców, a było ich - o czym mało kto wie - co najmniej kilkunastu, uniknęła odpowiedzialności. Poza tym odpowiedzialności uniknęli prawie wszyscy, którzy odpowiadali za istotę tej sprawy, czyli za handel informacjami o zgonach. Co gorsza, niektórzy wręcz mogą czuć się zwycięzcami. Nie dość, że uniknęli odpowiedzialności, to jeszcze mają się dziś doskonale.

Kogo masz na myśli?

Chociażby właściciela sieci zakładów pogrzebowych, który bardzo ściśle współpracował z pogotowiem. Przez ostatnie lata rozwinął biznes i ma spore zyski. Zresztą odpowiedzialności nie poniósł żaden z pracowników zakładów pogrzebowych. A przecież za współpracę z nimi zostali skazani sanitariusze i lekarze.

Dyrektor pogotowia, który przez 12 lat tolerował handel "skórami" i nie mógł o nim nie wiedzieć, został dyrektorem odpowiedzialnym za nadzór gospodarką lekami w NFZ.

Proces 'łowców skór'. Łódź, 2005 rok (Sergiusz Pęczek / Agencja Wyborcza.pl)

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje

Tomasz S., ówczesny starszy dyspozytor pogotowia, główny organizator masowego handlu skórami, dostał od Skarbu Państwa odszkodowanie. Za to, że na początkowym etapie śledztwa przesiedział parę tygodni w areszcie, wypłacono mu 36 tys. złotych. O kilka tysięcy więcej niż rodzinie pacjenta zabitego przez sanitariuszy pavulonem.

Jeden z lekarzy-zabójców robi dziś karierę akademicką, o czym wie środowisko lekarskie w Łodzi. Inny, nazywany Don Wasylem, skazany za to, że nie pomagał pacjentom, rok przed wybuchem afery wygrał 125 tys. zł. w "Milionerach". Pracuje w zawodzie w jednym z dużych miast w Polsce. Sąd lekarski miał narzędzia, żeby po wyroku skazującym zakazać mu wykonywania zawodu, ale tego nie zrobił. Mimo że Januszowi K. - innemu lekarzowi, który był ginekologiem i został skazany za to samo, uprawnienia zabrał.

Dlaczego twoim zdaniem udało im się uniknąć odpowiedzialności?

Bo wielu wpływowym grupom – mam na myśli polityków, ale też środowisko lekarskie – absolutnie nie zależało na tym, żeby społeczeństwo poznało olbrzymią skalę zjawiska handlu "skórami" i zabijania pacjentów dla zysku. Po kilku latach wytężonej pracy parunastu ludzi w policji i prokuraturze, wbrew wszystkim przewidywaniom, udało się udowodnić dwóm sanitariuszom zabicie kilku pacjentów zwiotczającym mięśnie pavulonem, a dwóm lekarzom nieratowanie kilkunastu chorych, którzy zmarli. Wtedy zapał organów ścigania – choć formalnie prowadzono śledztwo jeszcze wiele lat – wygasł niemal całkowicie. Po co komu w przededniu wejścia Polski do Unii Europejskiej pytania, jak to możliwe, że pogotowie w olbrzymim mieście stało się - jak trafnie ujął to jeden ze świadków - maszyną śmierci? Skazano przecież zwyrodnialców i można było powiedzieć: zobaczcie, to był wrzód na zdrowym ciele. Tyle że tak naprawdę to był niewielki fragment systemowego wręcz zjawiska.

Jesteś rozgoryczony?

Czuję olbrzymi niedosyt. I jeśli mnie pytasz, co naprawdę myślę po ponad 20 latach o aferze w łódzkim pogotowiu, to powiem tak: myśmy nie wyciągnęli z tej sprawy żadnych wniosków. W procederze zabijania pacjentów, w bardzo optymistycznym wariancie uczestniczyło kilkanaście osób, ale najprawdopodobniej było ich kilkadziesiąt. Jeśli chodzi o sam handel "skórami", na palcach jednej ręki można zliczyć tych z ówczesnych pracowników łódzkiego pogotowia, którzy "skórami" nie handlowali. Powszechnie uważano ich za idiotów.

Do zabójstw najczęściej dochodziło w karetkach (Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl)

Czy sądzisz, że pracownicy pogotowia w innych miastach nadal mogą sprzedawać zakładom pogrzebowym informacje o zgonach?

Głowy czy ręki bym sobie uciąć nie dał. Nawet ostatnio miałem kilka niepokojących sygnałów z Warszawy. Jednak jeśli informacjami o zgonach nadal się handluje, to w białych rękawiczkach.

Słyszałem niedawno od rodziny zmarłego następującą historię: lekarz z pogotowia mówi: "Wiem, że jesteście państwo w kłopocie po śmierci bliskiego, nie wolno mi polecać usługi żadnego zakładu, bo pewnie pamiętacie państwo aferę 'łowców skór'". Ale mam kilka wizytówek różnych zakładów pogrzebowych, proszę sobie jakiś wybrać".

Wybrali?

Doskonale wiedzieli, że jeśli zadzwonią do któregoś z tych zakładów, do lekarza trafią pieniądze za polecenie. Nie zadzwonili, lekarzowi się nie udało zarobić, ale jego zachowanie wskazywałoby, że ten proceder może w jakimś stopniu nadal istnieć.

Poza tym szpitale wciąż wynajmują zakładom pogrzebowym prosektoria do przechowywania ciał. Mimo że już w 1995 roku Minister Zdrowia chciał tę możliwość zlikwidować. Na kilka lat przed ujawnieniem przez nas afery wiedział, że taka sytuacja jest przyczółkiem do handlu "skórami" na terenie szpitala.

Zobacz wideo "Obowiązkiem dorosłych jest zrobienie wszystkiego, by dzieci nie cierpiały"

Jednak przepisy się nie zmieniły?

Taki wynajem wciąż jest zgodny z prawem. Ale w głowach Polaków została świadomość, że trzeba być czujnym, bo zespół pogotowia, czy też na przykład ktoś z personelu szpitala może w zamian za łapówkę polecać konkretny zakład pogrzebowy. Więc jakbym miał odpowiedzieć na pytanie, jaki jest największy sukces naszej pracy, to właśnie taki.

Pokazałeś też w książce pozytywnych bohaterów tej historii.

Jest ich kilkoro. Na przykład doktor Janusz Morawski. Wbrew zakazowi szefa zabezpieczał w pogotowiu dokumenty, które były później niezbędne dla śledztwa. Chodziło o przerażające ilości zużytego pavulonu.

Co się z nim dzieje?

Jest anestezjologiem.

W "spisku" pomagała mu lekarka jednej z karetek, szefowa szkoły ratownictwa medycznego Renata Warężak-Kuciel. Podczas śledztwa była tak naprawdę biegłą. Pomagała prokuratorowi zrozumieć, co wynika z tych dokumentów. Cały czas równocześnie pracowała w pogotowiu.

Część sprawców skazano, ale pozytywnych bohaterów tej historii nie nagrodzono (Sergiusz Pęczek / Agencja Wyborcza.pl)

Pewnie oboje zostali nagrodzeni?

Wręcz przeciwnie. Oboje byli sekowani. Po wybuchu afery Okręgowa Rada Lekarska zwołała spotkanie pod pozorem chęci wyjaśnienia sprawy, a tak naprawdę zaatakowano tam Morawskiego za to, że śmiał nasrać we własne gniazdo. Sugerowano, że złamał przysięgę Hipokratesa, bo obciążył kolegów bez jednoznacznych dowodów. Nagonka trwała dobrych parę lat.

Rozmawiałem z doktorem Morawskim w czerwcu zeszłego roku. Mówił, że do tej pory spotyka się z niechęcią części środowiska lekarskiego. Z kolei Renia przez cztery lata żyła historią "skór". Do książki już nie chciała ze mną o niej rozmawiać. Podczas procesu zeznawała przez kilka dni i bardzo to przeżyła. Nie dostała nie tylko nagrody, ale i jakiegokolwiek wsparcia. Ale się pozbierała, jest lekarką w Centrum Zdrowia Matki Polki.

Kilka osób, którym naprawdę się chciało, było też w prokuraturze. To prokurator Robert Tarsalewski, który wprowadził wątek zabójstw, i jego pryncypał Kazimierz Olejnik, który dawał mu parasol ochronny, żeby mógł spokojnie pracować. A w ówczesnym Centralnym Biurze Śledczym - Andrzej Kozdraj i Roman Woźny.

Teraz już możesz zdradzić, jak dowiedzieliście się o handlu "skórami".

Mieliśmy fuksa. Całą trójką od lat zajmowaliśmy się działką kryminalną. Marcin w "Gazecie Wyborczej", tak jak ja, a Przemek w Radiu Łódź. Pewnie dlatego to do nas trafił anonim, który - dzisiaj już wiem - wysłał szef jednego z zakładów pogrzebowych. To był anonim, jaki dziennikarze najbardziej lubią. Konkret, jak w Excelu. Z lewej strony nazwa zakładu pogrzebowego i dane szpitala, który skręcił przetarg na wynajem prosektorium, po prawej – wysokość łapówki, jaką zakład pogrzebowy zapłacił dyrektorowi szpitala.

Usiedliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Wiedzieliśmy, że występuje takie zjawisko jak nagabywanie bliskich i branie łapówek od zakładów pogrzebowych przez pogotowie szpitale, drogówkę, a nawet straż pożarną. Ale nie mieliśmy pojęcia, że na tak masową skalę.

Prosektoria wciąż wynajmują pomieszczenia w szpitalach (Przemysław Graf / Agencja Wyborcza.pl)

I początkowo o tym miał być wasz reportaż?

Dokładnie. Jednak zamiast szpitali wybraliśmy pogotowie. Głównie, dlatego, że mieliśmy łatwiejszy dostęp do informatorów, bo rotacja ludzi była w pogotowiu olbrzymia. A dawni pracownicy chętni do rozmów. Nie mieliśmy pojęcia, że jeżeli wchodzisz do pogotowia i pytasz sanitariusza, z kim jeździ, to nie chodzi o to, z którym lekarzem czy kierowcą ma dzisiaj dyżur, tylko o to, któremu z zakładów pogrzebowych sprzedaje informacje o zgonach.

Co jeszcze was zaskoczyło?

Że wszystko, co się dzieje w pogotowiu, kręci się wokół handlu "skórami". Zszokowani słuchaliśmy o celowym opóźnianiu wyjazdów do chorych, o "strategii na hamburgera", czyli podjeżdżaniu do fastfooda zamiast do umierającej osoby czy o wychodzeniu na papierosa podczas akcji ratunkowej.

Wreszcie zaczęły do nas docierać informacje, także od lekarzy, o zabijaniu pacjentów różnymi bardzo silnymi lekami, między innymi pavulonem. Ale dopiero po latach mogę wykazać, że skala była dużo większa niż wtedy pisaliśmy. Dziś jestem praktycznie pewny, że zabito co najmniej 1200 pacjentów.

Niektóre rodziny, po wezwaniu pogotowia, wciąż dręczy poczucie winy (Łukasz Wądołowski / Agencja Wyborcza.pl)

Ale już nie można do tej sprawy wrócić?

Dawno jest już zamknięta, zresztą śledztwo trwało 10 lat. Teoretycznie możliwe jest wznowienie postępowania, ale nie wierzę w to – do dziś zachowała się znikoma część archiwów, wielu potencjalnych świadków już nie żyje.

Jeżeli chodzi o morderstwa, to sytuacja była zresztą beznadziejna dowodowo od samego początku. Gdy doktor Morawski nakłonił prokuratora zajmującego się tym wątkiem, żeby sięgnął dalej niż trzy lata wstecz, okazywało się, że większość dokumentów już nie istniała. Od sanitariuszy, którzy z nami rozmawiali, wiemy, że zabijanie zaczęło się mniej więcej sześć lat przed wybuchem afery.

Wtedy niestety nie spojrzeliśmy na handel "skórami" szerzej. Trochę nam drzewa zasłaniały las. Dopiero teraz, po 20 latach, zadaję sobie pytanie: jak to możliwe, że przez 12 lat w środku Europy działała instytucja, która powinna ratować życie, a kręciła się wokół śmierci?

No właśnie, jak to możliwe?

To były specyficzne czasy. Stare zdechło, a nowe się dopiero rodziło. "Jedyną obowiązującą regułą moralną stała się chciwość" – jak powiedział ostatnio profesor Paweł Śpiewak.

Nowi łódzcy fabrykanci, czyli właściciele zakładów pogrzebowych, zarabiali olbrzymie pieniądze i żyli jak królowie. I zaczęli docierać do ludzi, którzy z kolei byli przegranymi okresu transformacji, czyli do pracowników pogotowia ratunkowego, które płaciło bardzo słabo. Przykład dwóch sanitariuszy-zabójców pokazuje, że tę pracę można było dostać z ulicy. Kilka tygodni kursu i już.

Dotyczyło to też lekarzy – do pogotowia szli głównie ci, których nie chciano gdzie indziej. Albo pasjonaci, ale tych było zdecydowanie mniej. Dyrektor pogotowia wiedział, że handel informacjami o "skórach" kwitnie na masową skalę, ale traktował to jako coś wygodnego, bo nie musiał walczyć o podwyżki dla pracowników.

A pensje w pogotowiu były wówczas koszmarnie niskie. 

Doktor Mengele, czyli sanitariusz skazany na dożywocie za zabijanie pacjentów, zarabiał około 1200 zł. Lekarze podobnie. Dla porównania – "zespół skórowy", czyli taki, który miał układ z dyspozytorem i jeździł wyłącznie do zmarłych, zdobywał podczas jednego dyżuru 8-10 "skór". Dostawał za to na tym jednym dyżurze od zakładów pogrzebowych około 10-12 tys. zł, do podziału na trzy-cztery osoby.

Pewnie zapytasz teraz: skoro zarabiali takie olbrzymie pieniądze, to gdzie są te fortuny?

Proces 'łowców skór', 2005 rok (Małgorzata Kujawka / Agencja Wyborcza.pl)

Czytasz w moich myślach!

Oni wszyscy traktowali te pieniądze jak właściwą pensję i tak je właśnie wydawali. Po prostu trochę lepiej żyli. A ci, którzy zabijali, o wiele lepiej.

Na przykład sanitariusz o pseudonimach Doktor Mengele i Doktor Ebrantil, bo miał zabijać również lekiem o tej nazwie obniżającym ciśnienie, jak sam przyznał, wydawał pieniądze na wódkę i w burdelach. Podobno też trochę przynosił do domu, choć jego żona miała inne zdanie. Napisała zresztą absolutnie wstrząsający list do sądu. Jej mąż, oprócz tego, że był zabójcą, stosował też przemoc domową i był alkoholikiem. Cały czas jeździł w karetce pijany, a żaden lekarz nie zwrócił mu uwagi czy na niego nie doniósł. Chociaż bywało, że przewracał się z noszami.

A inni? Co to za ludzie?

Poza tym, że chciwi?

Różni. Czasami ratowali pacjenta, a czasami w ogóle im się nie chciało i czekali przed karetką, aż się chory "wyklaruje", czyli umrze, zamiast jechać z nim do szpitala. Lekarz Janusz K. na przykład po prostu nie umiał ratować ludzi, bo bał się defibrylatora. Nikomu pavulonu nie wstrzyknął, ale przed dyżurem szedł do Mengele i mówił: "Może by się dało coś dzisiaj ugrać, bo synowi muszę komputer naprawić". Potem zabierali na badania zdrowego człowieka, a ten im w karetce umierał.

Z kolei Anioł Śmierci był jednocześnie lekarzem, który czasem potrafił z wyjątkowym zaangażowaniem ratować pacjentów. A nawet doniósł na policję, gdy dyspozytor wysłał ich do młodego chłopaka porażonego prądem, który był do uratowania. Mengele go zabił, co Anioł Śmierci uznał za przesadę.

Przerażające postaci.

Po wstrzyknięciu pavulonu sanitariusz Ebrantil-Mengele lubił obserwować swoje ofiary. Siadał naprzeciwko i po prostu się przyglądał. Trochę jak naziści, którzy po wrzuceniu cyklonu B zaglądali, żeby sprawdzić, co się dzieje z ofiarami.

Anioł Śmierci natomiast, według relacji kierowcy karetki, nie ratował kobiety, którą można było uratować. Już w domu wypisywał kartę zgonu i chciał sprzedać tę "skórę", ale sanitariusz dostrzegł puls i ją "wyciągnął". Po chwili kobieta "ruszyła", wstała i poszła do łóżka. Inną ofiarą - tym razem sanitariusza zabójcy Karola B. - była zdrowa pacjentka z wysypką, którą ten zabił w karetce, żeby już nie szukać dla niej miejsca w szpitalu. A przy okazji zarobić.

Tomasz Patora (mat. prasowe)

Rodziny nie reagowały? Nie rozumiały, co się dzieje?

Do większości zabójstw dochodziło w karetkach.

W mieszkaniach zabijano praktycznie wyłącznie tych, których stan był bardzo ciężki. Rodzina rzeczywiście czasami miała wątpliwości. "Babcia owszem ledwo żyła, ale żyła tak już dwa tygodnie. Nagle przyjechało pogotowie, coś jej wstrzyknęli i w ciągu dwóch minut zmarła" - mówili. Ale bliscy ofiar nie dopuszczali myśli, że ekipa ratunkowa celowo mogła babcię zabić.

Po wybuchu afery "łowców skór" ludzie najczęściej zadawali mi pytanie: "Czy moją mamę też zabili?" W zeszłym tygodniu, po spotkaniu autorskim w Łodzi, podeszły do mnie dwie kobiety i jeden mężczyzna. Od ponad 20 lat każde z nich próbuje ustalić, co stało się z ich bliskimi. Zadają sobie pytanie, czy nie zabiło ich pogotowie. Dowiedzieli się, że do ich rodziców przyjechały zespoły, które zużywały najwięcej pavulonu. Do dziś dręczą ich wyrzuty sumienia, że może mogły wówczas coś zrobić, jakoś temu zapobiec.

I zostaną z nimi już na zawsze?

Podobna sytuacja była u mnie w rodzinie. Moja ciocia do tej pory zadaje sobie pytanie, czy jej mama, a moja babcia, mogła przeżyć. Obwinia się, że wezwała pogotowie. Z kolei po naszym reportażu lekarze rodzinni radzili pacjentom: "Niech pani nie wzywa pogotowia, niech pani zawiezie mamę do szpitala".

Jak wspominasz proces "łowców skór"?

Pamiętam wstrząsające przesłuchanie właściciela jednego z zakładów pogrzebowych, który współpracował z pogotowiem, ale przestał. Dowiedział się, że lekarze dla zysku nie ratowali przykutego do łóżka kilkunastoletniego syna jego znajomych. Potem chcieli mu sprzedać "skórę".

Nie zapomnę rodzin, których bliskich zabito pavulonem. Opowiadali o chwilach, gdy jeszcze widzieli ich żywych. Był wśród nich wnuczek, który widział jak babcia, idąc z sanitariuszem-zabójcą do karetki, wesoło macha mu ręką. 10 minut później już nie żyła. Była zdrowa, miała tylko nieco podwyższone ciśnienie. Karetka miała ją zawieźć na badania.

Poruszające były też precyzyjne opisy tego, co działo się z ludźmi po wstrzyknięciu pavulonu oraz wspomnienia innych tortur, którym poddawano pacjentów w karetce.

Tortur?

A jak inaczej można nazwać tłuczenie chorego po głowie drewnianym trepem? Albo zabawę ludzkim mózgiem? Ebrantil-Mengele chwalił się współwięźniom w celi, że wkładał palec do mózgu rannego w wypadku mężczyzny i obserwował reakcje. Dziwił się, że jak uciśnie jedno miejsce, to noga mu podskakuje, a jak inne to ręka.

Ten sam sanitariusz prosił kierowcę, żeby szybko jechał po wertepach. Pacjent spadał, Mengele go podnosił, pacjent spadał znowu. Chodziło o to, żeby umarł w drodze.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje

Czy "łowcy skór" żałowali w sądzie swoich czynów?

Żaden nie wyraził skruchy czy żalu. Do końca utrzymywali, że są niewinni. Mówili, że padli ofiarą spisku prokuratury i policji. Mengele dostał dożywocie za zabójstwa i podejrzewam, że nikt go na przedterminowe zwolnienie nie wypuści. Drugi z sanitariuszy wyjdzie na wolność w grudniu 2028 roku, bo kończy mu się wyrok 25 lat więzienia.

Cóż, okazało się, że ta zbrodnia w karetce, choć wydawała się doskonała, jednak doskonała nie była.

* Sanitariusz Andrzej N., pseudonimy: Doktor Ebrantil i Doktor Mengele, został skazany na dożywocie za zabójstwo czterech pacjentów i pomoc sanitariuszowi Karolowi B. w piątym. Karol B. dostał 25 lat więzienia za "szczególnie okrutne" zabójstwo pavulonem Ludmiły Ś. i pomoc Andrzejowi N. w zabójstwach. Lekarz Janusz K. otrzymał wyrok sześciu lat pozbawienia wolności i 10-letni zakaz wykonywania zawodu lekarza za umyślne narażenie na śmierć 10 pacjentów. Lekarz Paweł W., pseudonim Don Wasyl pięć lat więzienia i 10-letni zakaz wykonywania zawodu lekarza za umyślne narażenie życia czterech osób.

Tomasz Patora. Rocznik 1973. Dziennikarz śledczy. Jeden z autorów reportażu i "Łowcy skór", który ujawnił zabójstwa w łódzkim pogotowiu. Obecnie związany z programami "Uwaga!" i "Superwizjer" TVN.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.