
Na co dzień wykonują prace, których nie da się "zostawić za drzwiami biura". Doświadczają takich emocji, widzą i słyszą takie rzeczy, że nie da się przejść nad nimi do porządku. Jak praca wpływa na prywatne życie strażaka, policjanta, lekarza? Co w nich zmienia, co daje, a czego pozbawia? O to pyta ich Anna Kalita.
Wiesz o tym, że ja się nie zajmuję ratowaniem psów i kotów, prawda?
Wiem.
Te zwierzęta mam pod opieką w domu i jestem z nimi ogromnie emocjonalnie związana. Kiedy ktoś krzywdzi psa czy kota, jestem strasznie impulsywna, a w aktywizmie to nie jest dobre.
Nie za bardzo wierzę, że w przypadku pozostałych zwierząt emocje nie grają roli i jesteś zdystansowana.
Bardziej! Łatwiej mi znaleźć balans i dzięki temu działać na chłodno, czyli skutecznie.
Zaczęłaś działać w Morskim Oku po tym, jak dwa konie miały wypadki.
To było w 2014 roku. Na trasie najpierw przewrócił się koń Jawor i okazało się, że ma arytmię, a w sierpniu umarł koń Jukon. Niebotycznie się zdenerwowałam i zorganizowałam marsz, który odbił się szerokim echem w mediach. Cezary Wyszyński, prezes fundacji Viva!, powiedział mi wtedy: "Słuchaj, Ania, może byś się zajęła sprawą? Mieszkasz w Krakowie i blisko masz do Zakopanego, a ja tam nie mam żadnego człowieka". Mając świadomość, że wszystkie fakty są po stronie tych koni, powiedziałam: "Spoko, Czarek! Trzy miesiące i będzie po temacie".
Zawsze myślałam, że łatwiej wyegzekwować przestrzeganie przepisów prawa niż zmieniać świadomość społeczną. W tym przypadku srodze się pomyliłam! Ustawa o ochronie zwierząt zakazuje przeciążania koni ładunkiem w sposób oczywisty, nieodpowiadający ich sile i kondycji. Na trasie do Morskiego Oka dochodzi do systemowego znęcania się nad zwierzętami, ekspertyzy to potwierdzają.
Posłowie opozycji chcieli zakazu transportu konnego na tej trasie w przegłosowej ostatnio nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt , ale w Sejmie nie było na to zgody. Mam nadzieję, że temat jeszcze wróci na etapie Senatu, a jeśli nie, to prędzej czy później sąd stanie po stronie zwierząt.
Ale sprawa wciąż się toczy.
Toczy się, ale zmiana społeczna już się dokonała. Dziś korzystanie z wozów w Morskim Oku jest narodowym obciachem.
To prawda. Fiakrzy traktują ciebie osobiście, jak wroga?
Ile ja się nasłuchałam, że producenci wózków elektrycznych mi płacą! Górale twierdzili, że daję ludziom po 500 zł za udział w protestach! Te opowieści powielał też policjant, który przesłuchiwał uczestników protestu. "Ile pani Plaszczyk wam zapłaciła?" Nic. "To jesteście frajerami, bo innym płaciła!".
Ci ludzie nie rozumieją, że można próbować zmieniać rzeczywistość nie z pobudek finansowych, ale z przekonania.
Ile w tym momencie koni jeździ na trasie do Morskiego Oka?
Pracuje! Pracuje tam od 300 do 350 koni w zależności od roku. Trasę, która wynosi 6,7 km i w 80 proc. składa się ze stromych podjazdów, pokonują w 45 minut, ciągnąc wóz, w którym może siedzieć 12 osób dorosłych plus pięcioro dzieci plus bagaże. W ten sposób dochodzi do przeciążenia o blisko tonę!
Konie to specyficzne zwierzęta, które nie mają świadomości swojej siły i wielkości. Z natury są raczej uległe i nie buntują się. W Morskim Oku mamy zrezygnowane, zmęczone zwierzęta, które znajdują się w miejscu i w sytuacji, których nie rozumieją i gdzie cierpią.
Nasza rozmowa dopiero się zaczyna, a ja już czuję rozdzierający smutek.
Odchorowuję większość spraw dosłownie. Wracam z badania koni i po kilku dniach zaczynam kichać, mam gorączkę. Widocznie taki już sposób mojego organizmu na odreagowanie stresu.
Badania koni wożących turystów na trasie do Morskiego Oka nie wykazują ich przeciążenia.
Ponieważ są całkowicie niemiarodajne! Przeprowadza się je na górze, gdzie konie docierają nie w 45 minut, ale nawet w półtorej godziny, bo fiakrzy uspokajają tempo jazdy. W dodatku wóz często jest pusty lub siedzą w nim dwie, trzy osoby. Ale i tak ze szczątkowych wyników badań przeciążenia wychodzą, co widać po tętnach i oddechach. Tatrzański Park Narodowy robi wszystko, by transport w Morskim Oku utrzymać, bo to czysty zysk. Z licencji dla fiakrów ma milion złotych rocznie.
Co jest takiego strasznego w tych badaniach, że tak mocno je odchorowujesz?
Znam te wszystkie konie i najstraszniejsze jest to, że co roku się okazuje, że części już nie ma. A one nie trafiają na zieloną trawkę na emeryturę. Bardzo wiele kończy życie w rzeźniach. W ciągu pięciu lat wymienia się wszystkie konie, które pracują w Morskim Oku.
Ile koni umarło w samym Morskim Oku?
TPN twierdzi, że promil: w 2009 roku Jordek, w 2014 Jukon i w czerwcu tego roku jeden koń został poddany eutanazji po tym, jak w trakcie wypadku doznał ciężkich obrażeń.
A co się stało z Budrysem, który ciągnął wóz wyładowany po brzegi w deszczu i przewrócił się na trasie rok temu? Zdjęcia były dramatyczne, a ty mówiłaś dziennikarzom, że koń nie był w stanie się podnieść i leżał na asfalcie kilkanaście minut, miał fioletowy język i oczy wywrócone tak, że widać było białka. Dzieci, które były świadkami tego wypadku, płakały.
Budrys przeżył, ale nie wiem, czy pracuje. W tym roku ze względu na epidemię nie odbyły się badania koni. Ale widzisz, problem polega na tym, że do nas nie trafiają informacje o wszystkich wypadkach na trasie! Tak naprawdę nie wiemy, co się tam dzieje. Przykład: w aktach sprawy, która się toczyła w Limanowej, znajdowały się raporty z kontroli straży parku narodowego, która działa jak policja. Był tam opis dwóch bardzo niepokojących spraw: fiakra, który do pracy używał konia z pękniętym kopytem, i innego, który zmusił konia do pokonania trasy trzykrotnie bez odpoczynku. Koń się przewrócił i nie był w stanie wstać. Nie znamy ich późniejszych losów. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się po latach.
Często też ludzie dzwonią do Vivy!: "Kilka lat temu widziałem, jak koń się przewrócił!". A zawiadomił pan policję? "Nie". Ostatnio był wypadek w Dolinie Chochołowskiej. Długie minuty koń leżał i nie był w stanie się podnieść. Na nagraniu, jakie otrzymaliśmy, widać, jak to zwierzę mijają obojętnie dziesiątki osób.
Ten koń, kiedy zdołał w końcu wstać, został zaprzęgnięty z powrotem do bryczki, mimo że krwawił. Czy w tobie rodzi się nienawiść do ludzi, którzy takie rzeczy robią?
Nie. We mnie rodzi się bunt. Ja się w ogóle staram nie skupiać na ludziach, tylko na zwierzętach. To jest bardziej motywujące i przynosi więcej pozytywnych skutków. Jasne, że nie zawsze się udaje opanować. Zdarza się, że odbieram maila i się trzęsę, krzyczę.
Bo co widzisz?
Filmik, na którym mężczyzna zabija karpie bez ogłuszania za pomocą gilotyny.
Co takiego?!
W grudniu jestem zawsze maksymalnie zaangażowana w karpie. Żadna inna akcja Vivy! nie porusza Polaków tak jak ta. To fenomen!
Dlaczego?
Dlatego że krowy, świnie czy kury są zabijane w rzeźniach, a karpie - na oczach setek ludzi. Nie mogą tego znieść i nagrywają filmiki, robią zdjęcia. Gdyby rzeźnie miały szklane ściany, wszyscy byliby wegetarianami.
Kultowy cytat Paula McCartneya musiał się w tej rozmowie pojawić. Opowiedz o gilotynie.
Tamten filmik został nagrany w 2018 roku na targu w Krotoszynie. Właśnie siadałam do porannej kawy, kiedy to zobaczyłam. Mężczyzna zabijał ryby przy użyciu krajalnicy do sera. Wiele okrucieństwa w swoim życiu widziałam, ale film, na którym to było zarejestrowane, spowodował u mnie reakcję fizjologiczną. Cała się trzęsłam. Krzyczałam.
Wyzywałaś faceta od zwyrodnialców.
Tak. To był rzeczywiście jeden z takich momentów. Sąd skazał go na trzy miesiące więzienia za znęcanie ze szczególnym okrucieństwem.
I poszedł siedzieć?
Nie. Jego obrońca złożył apelację, sąd okręgowy powołał biegłego ichtiologa, a ten orzekł, że ryba nie czuje bólu. To jest taki człowiek, którego jedynym osiągnięciem przez kilka ostatnich lat były szkolenia dla hodowców karpi, podczas których przekazywał im te same antynaukowe tezy. W związku z jego opinią sąd zmienił kwalifikację czynu na nieprawidłowe zabijanie i mężczyzna zapłacił grzywnę. Złożyliśmy wniosek, by tego ichtiologa usunąć z listy biegłych.
Skutecznie?
Jeszcze nie wiadomo. To świeża sprawa. Ale powiem ci, że niedawno Carrefour ogłosił, że już nie będzie sprzedawał żywych karpi, tylko one będą na miejscu zabijane. A od przyszłego roku będą trafiały do sklepu już tylko w postaci półtusz!
Ależ ciebie to niesie!
Miewam kryzysy. Kilka razy chciałam odejść z Vivy! Leżałam i beczałam, bo nawet moja siła kiedyś się wyczerpuje i wytrzymałość ma granice.
Co takiego koszmarnego zobaczyłaś, że pękłaś?
Nic. Po prostu - zniżka formy. Popłakałam, a potem wracałam. To, co przede wszystkim daje siłę, to zmiana społeczna, która się bezsprzecznie dokonuje.
Teraz zajmujesz się opiniowaniem wniosków o zgodę na doświadczenia laboratoryjne na zwierzętach.
Wchodzę w skład kolegialnego organu, który takie wnioski rozpatruje, przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Bywa tak, że wnioskodawcy pracują na tym samym piętrze, na którym gabinet ma przewodnicząca komisji, albo są po imieniu z niektórymi jej członkami, bo to są w większości pracownicy Uniwersytetu! Moim zdaniem obiektywizm w takiej sytuacji nie jest możliwy.
Jakie są tego efekty? W ubiegłym roku cały świat obiegły zdjęcia przerażonych małp, na których doświadczenia przeprowadzano w laboratoriach niemieckich. Co się dzieje w polskich?
O szczegółach nie wolno mówić, a w laboratoriach filmować ani robić zdjęć. Zakazuje tego ustawa o ochronie zwierząt laboratoryjnych. A jeśli zostanie ona znowelizowana tak, jak chcą tego naukowcy, to już nie będzie można mówić w ogóle nic.
Dlaczego?
Oficjalnie dlatego, że to są wynalazki i by nikt ich nie podpatrzył. Według mnie po to, by społeczeństwo nie miało szans się dowiedzieć, co się dzieje w tych laboratoriach.
To opowiedz o tym, póki jeszcze możesz.
Z publikowanych opisów tych badań wynika np., że w Polsce bada się na przykład bardzo dużo substancji potencjalnie antydepresyjnych. Żeby skuteczność takiego leku można było sprawdzić na zwierzętach, trzeba u nich najpierw wywołać depresję. Zwierzętom w laboratorium zaburza się w tym celu system dnia i nocy, przekręca o 45 stopni klatki, włącza dźwięki, małe myszki zabiera od matek.
I to nie jest znęcanie się?
W każdym innym przypadku zostałoby uznane za znęcanie. Ale, jak widać, naukowcom wolno więcej niż przeciętnemu Kowalskiemu. W laboratoriach dzieją się rzeczy straszne. Leki te testuje się przy pomocy testu wymuszonego pływania czy podwieszenia za ogon.
Już same te nazwy brzmią barbarzyńsko!
W teście wymuszonego pływania masz szklany, przezroczysty cylinder z wodą. W środku kilkanaście centymetrów wody. Wrzuca się myszkę i sprawdza, jak długo walczy o życie. Po jakim czasie się poddaje? Przechodzi do bezruchu? Jeśli po podaniu leku walczy dłużej niż przed, to zdaniem naukowców znaczy, że lek działa.
Bo ma większą wolę życia?
Ma mniejszą "depresję", dokładnie tak. A drugi test polega na podwieszeniu myszki za ogon. Im dłużej próbuje się uwolnić, tym podobno lek jest skuteczniejszy.
Nie!
Tak! A zadajmy sobie pytanie o wartość takich badań. Już sama kwestia, czy to, co się dzieje w głowach tych zwierząt to jest depresja w sensie ludzkim, jest problematyczna. Czy zwierzę ma myśli samobójcze? A jeśli chodzi o leki stosowane w psychiatrii, w leczeniu schizofrenii, to skąd mamy wiedzieć, czy zwierzę ma urojenia? Przecież nam tego nie powie. Badania nad kilkunastoma szczepionkami na HIV w USA prowadzono na małpach człekokształtnych. Wszystkie szczepionki działały na małpy, ale żadna nie zadziałała na ludzi!
Nawet w przypadku zwierząt tak genetycznie bliskich człowiekowi efekty doświadczeń okazały się nieprzydatne. Były prezes amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia podał dane, z których wynika, że od 90 do 95 procent leków skutecznych na zwierzętach w testach klinicznych na ludziach okazało się nieskutecznych bądź wręcz szkodliwych! Według oficjalnych danych w 2018 roku wykorzystano w Polsce do badań 150 tysięcy zwierząt: myszy, szczurów, świnek morskich, ale też świń, a nawet psów i kotów.
Psów i kotów?
Tak wynika z opublikowanych statystyk! Mam wrażenie, że w Polsce testuje się na zwierzętach, bo tak się przyjęło i ośrodki akademickie, które od lat są niedofinansowane, a na te testy otrzymują mnóstwo publicznych pieniędzy, nie szukają alternatyw. Jak się domyślasz, w komisji jestem traktowana jak zło konieczne, bo nie jestem naukowcem.
Kiedy uwalniałaś z cyrku niedźwiedzia, też na pewno padały argumenty, że co ty niby wiesz o niedźwiedziach?
Padały. To było w 2016 roku. Prowadziliśmy wtedy, jako Viva!, śledztwo o warunkach życia zwierząt w cyrkach. Nasza koleżanka Magda kupowała bilet, wchodziła na przedstawienie i wszystko nagrywała. Baloo nie występował na arenie, tylko w przerwie był karmiony popcornem. Już to nas zastanowiło, bo nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że niedźwiedzie nie jedzą popcornu. Poprosiliśmy specjalistów, by ocenili stan tego zwierzęcia i oni nam zwrócili uwagę, że ono nie ma pazurów, a ja szybko się doszkoliłam. Pazury niedźwiedzia są ogromne, mają kilka centymetrów. Tamten cyrk był kontrolowany przez 18 różnych lekarzy weterynarii i żaden nie zauważył, że Baloo nie ma pazurów.
Obcięli mu je, żeby nie stwarzał zagrożenia?
Było bardziej dramatycznie. Zwróciliśmy uwagę, że on cały czas ssie te swoje palce. Jak dziecko. Fachowo to się nazywa stereotypia oralna. Duże drapieżniki wykorzystywane w cyrkach, lub dla przyjemności osób prywatnych, bardzo wcześnie odbiera się matce i odchowuje na butelce, by wykazywały mniejszą agresję w stosunku do człowieka. W zależności od gatunku zabiera się je w drugim, maksymalnie czwartym tygodniu życia. W naturze niedźwiadki żyją z matką do dwóch lat.
A tutaj są zabiera po kilku tygodniach?! Czyli wykształca się choroba sieroca?
Tak. Te zachowania wynikają z rozpaczy. Baloo gryzł sobie łapy aż do całkowitego rozpuchnięcia tkanki i wyzbycia macierzy, która powoduje odrastanie pazura. I jak ktoś chodzi do cyrku, to finansuje takie właśnie cierpienie zwierząt.
A tresura? O głodzeniu czy rażeniu prądem zwierząt cyrkowych sporo się mówiło kilka lat temu, i wtedy tak jak jazda bryczką do Morskiego Oka chodzenie do cyrków stało się obciachem.
Dziś cyrkowcy twierdzą, że zwierzęta trenują metodami pozytywnymi, ale nigdy nikogo nie zapraszają na te treningi. Uczestniczyłam kiedyś w niesamowitym szkoleniu, które prowadziła Barbara Heidenreich, trenerka zwierząt nieudomowionych. Coś pięknego! Zwierzęta w ogrodach zoologicznych poddaje tzw. treningowi medycznemu - po to, by je tam bezstresowo obsłuchiwać. I tak żyrafy nie trzeba usypiać do korekcji kopyt! Barbara potrafi metodami pozytywnymi nauczyć żyrafę, by ona bez stresu podawała nogę do korekcji frezarką mechaniczną.
Niesamowite!
Gdybym sama tego nie widziała, tobym nie uwierzyła. Potrafi też nauczyć lwa podawania pupy do zastrzyku. Nieudomowione zwierzęta metodami pozytywnymi uczy się jak psy. Nagradzasz, jak robią to, co chcesz. Ale ta metoda tylko i wyłącznie jest możliwa w kontakcie chronionym! Wtedy to zwierzę decyduje, jak długo chce brać udział w treningu i zwyczajnie odchodzi, gdy ma dosyć. W przypadku dużych drapieżników, gdy krata znika, to przestaje być możliwe, bo wówczas zirytowane zwierzę robi się niebezpieczne dla człowieka i dochodzi do użycia przemocy. Przecież cyrkowiec na arenie jest z lwem w kontakcie bezpośrednim! Tam nie ma klatki. Dlatego drapieżniki w cyrkach są tresowane. Zwierzę musi zostać złamane psychicznie, musi zostać użyta przemoc, by ono nie stanowiło zagrożenia. Opowieści, że są trenowane metodami pozytywnymi, to bajki.
A Baloo udało się uratować.
Jego pierwszy tydzień w zoo to było coś cudownego! Wszystko było dla niego nowe. Ptaki, które lądowały na wybiegu, woda, w której się mógł kąpać - a on się uwielbia kąpać - jedzenie, które znajdował, bo niedźwiedzie większość czasu spędzają w naturze na żerowaniu, więc i tutaj miodek, owoce czy ryby jego opiekunowie mu ukrywają. W pierwszym tygodniu Baloo zrównał wybieg z ziemią, tak się cieszył (śmiech)! Mimo że tyle wycierpiał, wciąż lubi ludzi! Kiedy przyjeżdżałam go odwiedzać, przybiegał zaśliniony, bo wiedział, że moja obecność oznacza smakołyki. Wrzucałam mu na wybieg, za zgodą opiekunów, śliwki albo jabłka.
Nie wiedziałam, że niedźwiedzie lubią owoce!
Różne mają gusta! W poznańskim zoo Borys jest wegetarianinem, Ewka uwielbia mięso, a Baloo - ryby. Jak je widzi, to wydaje radosne pohukiwania. Ale hitem jest kalafior! Ile razy Baloo dostaje kalafior, bierze go do pyska, zanosi do basenu i próbuje utopić (śmiech). A wiesz, co było dla mnie szokiem podczas procesu sądowego? Że właściciel cyrku, który twierdził, że Baloo to był jego ukochany niedźwiedź, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, co jego ukochany niedźwiedź lubi jeść, a czego nie! Opowieści o Baloo teraz brzmią radośnie, ale trzeba pamiętać, że to jest niepełnosprawne zwierzę, któremu ostatnio trzeba było amputować palec, bo w związku z brakiem pazurów doszło do zmian w układzie ruchu, które miało potężny zanik mięśni, któremu brakuje górnych kłów i które miało tak ogromną próchnicę, że potrzebne było leczenie kanałowe.
Kto je przeprowadził? Weterynarz?
Nie! Stomatolog, który kiedyś zajmował się leczeniem ludzi, a kilka lat temu - na prośbę swojej żony, która jest pracownicą międzynarodowej organizacji ratującej niedźwiedzie - podjął się tego, czego nikt się nie chciał podjąć, i od tego czasu wyleczył już kilkaset niedźwiedzi z próchnicy. Byłam przy zabiegu Baloo. To są normalne, stomatologiczne narzędzia jak dla ludzi, tylko większe! A plomby też są utwardzane światłem przy pomocy lampy polimerowej (śmiech).
A jak się skończyła sprawa sądowa Baloo?
Jeszcze się nie skończyła. Do niedawna żyłam na bombie, bo teoretycznie była taka możliwość, że sąd mógłby uznać, iż niedźwiedź musi wrócić do cyrku.
Dziś już wiemy, że cyrki nie będą mogły wykorzystywać żadnych zwierząt w przedstawieniach, więc jestem spokojna nie tylko o los Baloo, ale także wszystkich innych zwierząt, które dotychczas były wykorzystywane dla archaicznej rozrywki człowieka.
"Piątka dla zwierząt", czyli ustawa firmowana osobiście przez prezesa PiS, zakazała nie tylko tego, ale również hodowli zwierząt na furta i uboju rytualnego na eksport. Jarosław Kaczyński stał się bohaterem walczących o prawa zwierząt?
Trochę nieoczekiwanie dla nas wszystkich w ciągu zaledwie kilku dni sytuacja milionów zwierząt w Polsce zmieniła się diametralnie na lepsze. Samych norek rocznie zabijano od sześciu do ośmiu milionów. Do tego dochodzi ubój rytualny o ogromnej, lecz nie do końca znanej skali.
W mojej opinii nowelizacja nie jest idealna, ale mam świadomość, że nowe przepisy to krok w dobrą stronę. Mam nadzieję, że Jarosław Kaczyński na tym nie poprzestanie, bo nowelizacja nie załatwiła wielu kluczowych spraw, jak choćby bezdomność zwierząt, cierpienie ryb czy zabijanie koni na mięso. Liczymy na to, że prezes stanie także po ich stronie.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Anna Plaszczyk. Działaczka Fundacji Międzynarodowy Ruch Na Rzecz Zwierząt Viva!
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.