
Co pan teraz robi?
Ogrzewanie sobie do warsztatu. Trochę mi się zapomniało o naszej rozmowie, dlatego jestem zmachany.
Ogrzewanie ważna rzecz. A czy dobrze słyszę, że pan jest góralem?
Tak, ale staram się mówić poprawną polszczyzną.
Poznałam tylko po akcencie.
Mieszkam w małej wiosce Cisownica, między Cieszynem a Ustroniem, na południu Polski.
Wiem, gdzie to jest, bo często bywałam w Ustroniu jako dziecko. A namówiłam pana na rozmowę, bo jestem zachwycona pana miasteczkami. Poza tym rzadko się zdarza, żeby czyjeś rękodzieło spotykało się w internecie z tak jednogłośnym zachwytem.
Bardzo mi miło. Rzeczywiście wrzucam prace na różne grupy i jeszcze nie zdarzył mi się hejt, a widzę, że inni są krytykowani.
Ja chyba wiem, dlaczego tak jest – bo pana prace są świetne.
To tylko pasja i hobby po pracy. Normalnie pracuję w zwykłej budowlance: robię remonty, instalacje c.o., gaz, ale głównie płytkuję łazienki.
Jak się ta "tylko pasja" zaczęła?
Znajoma mnie namówiła. Robiłem u niej remont – chciała jakieś murki, chodniczki z kamienia. Uznała, że fajnie mi to wychodzi, i zaproponowała, żebym spróbował wykonać ozdobę na święta. Zrobiłem z drewnianych klocków domeczki na parapet. Spodobało się. Poprosiła o kolejne, bo goście agroturystyki pytali o nie. Robiłem po kilka sztuk, zawoziłem do znajomej, ktoś chciał to kupić. I tak się zaczęło.
Znikały od ręki?
No, mogę tak powiedzieć.
Jest pan bardzo skromny.
Bardzo się cieszę, że się podoba, ale ja trochę wątpię w siebie. Nie wiem czemu. Koleżanka na siłę mi założyła tego Facebooka z pracami. Powiem pani – to takie osobiste – ja się strasznie stresuję, jak daję komuś swoją pracę, bo mi się wydaje, że robię gnioty, nieładne. Nie wiem, jaki będzie odbiór. Na chwilę mi przechodzi, jak się ludziom podoba. Ale jakoś nie doceniam tego, co robię. Sam siebie nie doceniam, o.
Wiele osób, którym coś przychodzi z łatwością, nie docenia tego talentu. A jak pan nazywa swoje prace? Ja mówię: miasteczka z odpadów. Brakuje mi lepszego słowa.
Zaskoczyła mnie pani. Nijak nie nazywam… Prawie nie mam na nie czasu, robię z doskoku. W pracy mam swoje na głowie, jeszcze do niedawna mieszkałem sam z córką. Zawsze jest coś do załatwienia. Do domków siadam dopiero pod wieczór. Łapię wiele srok za ogon – mam 10 prac pozaczynanych, a żadnej skończonej.
Ile ma pan już prac na koncie?
Zajmuję się tym w sumie trzy lata. Liczyłem tylko w pierwszym roku – mniejszych prac było wtedy koło 80, obrazków ze 20. A dużych, podświetlanych uliczek – cztery albo pięć. Właśnie biorę się do następnej.
Wie pani, to strasznie dużo czasu zajmuje. Początkowo szybko robiłem, ale z biegiem lat człowiek nabiera doświadczenia, bardziej się stara. Na taki zwykły wieszak na klucze schodzi minimum tydzień, po dwie–trzy godziny codziennie. Na obrazek – dwa tygodnie. A te większe prace to robię z dwa miesiące.
Pewnym utrudnieniem jest, że wszystko robię z odpadów. Nie kupuję nowych desek, blach itp. Chodzę po złomach, zbieram jakieś śrubki, nakrętki, blaszki, druty – cokolwiek, co mi coś przypomina i może się kiedyś przydać. Bazą jest drewno. Też mam je z pracy – jak okno się wymienia czy drzwi, to drewno odpadowe albo stare palety idą potem na domki. Czasami chciałbym coś fajnego zrobić, ale akurat nie mam takiej rzeczy.
Nie kusiło pana, żeby po prostu iść do sklepu i kupić? Ułatwić sobie?
Czasem coś kupię, jakieś drobnostki, typu wstążka, sznurek, drucik, małe gwózdki, farby i klej. Głównie rzeczy potrzebne do montażu.
Widziałam, że umie pan wykorzystać nawet stare żabki do firanek. Znajomi znoszą drobiazgi?
(śmiech) Jak poproszę, to znoszą.
Na zdjęciach te domki wydają się dość duże. A nie są.
Tak, domki są mikroskopijne, ale szkła powiększającego jeszcze nie potrzebuję. Używam zwykłych kleszczy – po polsku się chyba mówi obcęgi. I widzę, że robię coraz mniejsze.
Może pan sobie jeszcze podświadomie utrudnia, bo chce pan się rozwijać?
Być może podświadomie, na pewno nie jest to celowo. Ale za każdym razem się łapię na tym, że kurde, znowu robię takie małe, jeszcze mniejsze, zamiast zrobić coś większego. Bo idzie wtedy o wiele szybciej. A tu się głowię: jak to przymocować? Muszę do przodu myśleć, bo później na przykład nie dam rady przyczepić jakiegoś drucika na pranie. (śmiech)
Drucika na pranie, numeru domu, skuterka, sanek… Skąd pan bierze te malutkie elementy?
Te najmniejsze sam rzeźbię. Skuterek ma może pół centymetra na centymetr. Wyrzeźbiłem go z jednego kawałka drewna.
A farby?
Farby muszę kupić. Ale mam jeszcze w magazynku takie przeterminowane, kiedyś udało mi się kupić, i powiem pani, one są lepsze niż te nowe. Chyba kiedyś lepsze robili. Ale z farbami też kombinuję, bo kolory nie są moją mocną stroną. Zrobię coś, wyrzucę, robię od nowa, bo mi się akurat nie podoba ten kolor w tym zestawieniu. I tak czas leci.
Zdarza się panu być tak niezadowolonym z efektu, że zaczyna pan od zera?
Nie. Ale jedną z pierwszych prac – "norweską" – wyrzuciłem do kubła. Bardzo mi się podobała, a potem przestała.
Dlaczego?
Nie wiem. Uznałem, że zrobiłem już krok do przodu, robię lepiej, dokładniej. W sumie żałuję, byłaby pamiątka.
Zdjęcia też pan robi sam?
Tak, komórką. Biorę wtedy domki do pracy, bo tu mamy fajne tereny, jakaś stodoła stoi stara, ławeczka, drzewo. Po pracy już nie ma słońca, a przy sztucznym świetle nie umiem. Zdjęcia tych większych, podświetlanych uliczek zrobiła mi znajoma z okolic, profesjonalna fotografka. Widać różnicę.
Wszystko pan sprzedaje czy coś sobie czasem zostawia?
Nie mam nic. Tylko te zdjęcia.
I trochę się przeliczyłem.
W czym?
Początkowo szybko mi szło, było dużo zapytań, zgodziłem się wziąć kilkanaście zamówień, potem życie weryfikuje: tu choroba, tu tamto, owamto. Jestem strasznie do tyłu i to też mnie stresuje ogromnie, że ludzie czekają, pytają, a ja nie mam kiedy tego skończyć. Dążę do tego, żeby już nie brać zamówień, tylko robić w swoim tempie, a co zrobię, pokazać.
To teraz pana zmartwię – po tym wywiadzie pewnie będzie sporo zamówień.
Wie pani, ludzie u nas chyba jeszcze nie umieją doceniać rękodzieła. Niektórym wydaje się, że sprzedaję za tanio. Zdarzają się klienci, którzy sami proponują więcej, i wtedy aż chce się robić, człowiek czuje się doceniony. Inni sądzą, że za taką cenę mogą wymagać bardzo dużo. Kiedyś brałem za wieszak na klucze 100 zł. Dziś muszę go skończyć, a robię lepiej, dokładniej, i piszę do klientki: "Czy zgodzi się pani zapłacić 30 zł więcej?". Czytam: "No jak to?!", obraza. To mnie tak stresuje, że już nie chce mi się robić w ogóle. Rozumie to pani?
Tak, rozumiem. Ale widziałam też, że wrzucił pan pracę na licytację, kwota zaczynała się od 200 zł, a ktoś bez wahania dał 605.
Niektórzy są świadomi, że te domki to kupa roboty. Ja też to wiem. Z drugiej strony chyba podświadomie tak to traktuję, że to nie jest moja praca, zarobek. Lubię to robić i chcę oddać komuś nie za kokosy, tylko zrobić przyjemność. Dlatego te ceny są takie, jakie są.
Jaki dostaje pan odzew od ludzi, którzy kupili pana prace?
Zazwyczaj piszą, że na żywo wyglądają lepiej.
Moją ulubioną pracą jest Nowy Jork. Jest inny.
Tak? To miło mi. Ktoś chciał właśnie Nowy Jork, a ja nie miałem pomysłu, jak to zrobić, więc zrobiłem taki z siatki ze złomu. Błąd się tam wkradł, bo Statua Wolności trzyma ogień w złej ręce. Ale to też wynika z tego, że wszystko robię z głowy, z pamięci. Raz popatrzę na zdjęcie, jak ta statua wygląda – aha, tak – zapamiętuję i już potem do tego nie wracam. Bardzo interesuję się geografią, uwielbiam podróże, irytuje mnie, jak ktoś nie zna stolic. (śmiech) I gdziekolwiek jestem, zawsze patrzę na budynki, przyrodę, okolicę. Z tego i filmów dokumentalnych o różnych miastach czerpię inspirację. To jest moja wyobraźnia.
Ma pan swoją ulubioną pracę?
Wszystkich nie pamiętam, ale dużo satysfakcji dają mi obrazki. To jest próżność człowieka.
Odwiedziłam parę miejsc, które pan uwiecznił, i uważam, że świetnie oddaje pan ich klimat. To włoskie pranie, portugalski tramwaj wyjeżdżający z cienia... Był pan tam?
Bardzo się cieszę i dziękuję. Byłem w życiu w Grecji, we Włoszech i na Słowacji. A reszta, jak mówiłem, jest z filmów, ze zdjęć i z wyobraźni. Kiedyś byli Tony Halik i Elżbieta Dzikowska – to mój ulubiony program i tak mi zostało do dzisiaj. Nic innego nie oglądam, tylko takie programy. No i cierpliwość jest w tym wszystkim kluczowa.
Oprócz wyobraźni widać w pana pracach rękę świetnego rzemieślnika.
To chyba wynika z tego, czym się zajmuję od 20 lat – robienie łazienek wymaga precyzji. Nigdy nie szukałem zleceń, wszystkie dostaję z polecenia. I ma pani rację – precyzja się dla mnie liczy bardzo, choć przecież przy malutkim domku nie robię dokładnych replik.
Ale jeszcze bardziej niż na precyzji zależy mi na trwałości. Jestem na różnych grupach rękodzielniczych, temat domków jest popularny. Widzę, jak inni to robią – na kleju na gorąco – i wiem, że to odpadnie po roku, dwóch. Ja każdą rzecz przybijam lub przykręcam, a klejem, specjalnym, do drewna, jest podparta dodatkowo. Więc jestem pewien, że to mnie przeżyje i będzie dla kogoś pamiątką do końca życia. Dlatego tak się staram. Tego nie widać.
Czyli jak spadnie ze ściany, bo się gwoździk obluzuje, to się nie rozleci?
To zależy, jak spadnie. Niektóre małe rzeczy są naprawdę malutkie i one z natury nie mają w sobie tej wytrzymałości. Ale żeby coś samo z siebie odpadło, to nie ma szans.
Gdzieś pan napisał, że trwałość jest dla pana ważniejsza niż estetyka.
Teraz to się już chyba wyrównało. Robię coraz bardziej kolorowe rzeczy. Nie wiem, czy to dobry kierunek.
Ja to czytam tak, że pan szuka, próbuje nowych rzeczy.
To prawda – praktycznie przy każdej pracy próbuję zrobić coś nowego. Czasem coś nie pasuje, to odkładam. Ale zostaje mi w głowie, że miałem taki pomysł i wykorzystam kiedy indziej. Na przykład ostatnio robiłem wiatraczek do jednej pracy. Bardzo długo lutowałem go sobie z miedzi. Nie wychodziło mi, w końcu wyszło, ale na końcu się okazało, że do tej pracy akurat nie za bardzo mi pasuje. Więc jest na boku odłożony i czeka na swoją kolej.
Zapisuje pan sobie pomysły?
Nie zapisuję. To moja bolączka. Z wiekiem mam sklerozę ogromną, ale nie mam czasu na to. Przychodzę z pracy, siadam i robię, bo inaczej nic bym nie zrobił. Mam na to tylko chwilę. Ale lubię to, bardzo to lubię.
Ile pan ma lat?
43.
I już skleroza?
No, zaczyna się. (śmiech)
A co panu daje ślęczenie nad tymi domeczkami?
To chyba moja terapia. Tak się złożyło, że życie osobiste miałem… praktycznie go nie miałem. Cały czas poświęcałem córce. Lubię być sam ze sobą. Słuchać dobrej muzyki i robić te domki.
Czego pan lubi słuchać?
Ojej, zakres ogromny. (śmiech) Teraz akurat Stromae leci. Francuski artysta. Uwielbiam.
Skąd w panu ten artystyczny, poszukujący duch?
Od zawsze byłem taki wycofany. Bardzo emocjonalny, uczuciowy. I tak mi zostało do dziś.
Ma pan jakieś marzenie?
Kurczę, nie wiem… nie wiem. Chodzi pani o pracę?
Może być życiowe.
Życiowe marzenia są uśpione. Jeśli chodzi o pracę, to coś w stylu tych uliczek, ale jeszcze dokładniejsze.
Miał pan pomysł, żeby zacząć robić też polskie miasteczka? Ktoś już o to pytał?
Tak, pytali. Nigdy nie próbowałem kopiować, ale kiedyś rysowałem i zawsze lepiej wychodziło mi z głowy niż przerysowywanie. Nie próbowałem robić tego przy domkach, ale podejrzewam, że byłbym niezadowolony.
Co jest w robieniu domków najtrudniejsze?
Zacząć.
O! To jak w każdej robocie!
Dokładnie. To tak jak iść do pracy w poniedziałek po weekendzie. (śmiech)
Muszę sobie usiąść i w zasadzie nigdy nie mam pomysłu. To się dzieje podczas pracy. Czasami jedynie temat jest podsunięty, na przykład ktoś chciał Lizbonę. Mam tu w warsztacie dużo klocków drewnianych, ścinków, kładę sobie na stole, "dobra, ten może być", na nim kilka domków ułożę tak mniej więcej, pomaluję jeden. Ustawiam, patrzę, do niego dostawiam różne elementy i już wiem. Nigdy nie robiłem niczego według planu.
I klienci tak panu ufają? Nie wiedzą, co dostaną.
Nie wiedzą. Mówię od razu, że to będzie w moim stylu, proszę zobaczyć na moją stronę, nie będzie to idealne.
Zdarzają się reklamacje?
Jeszcze mi się nie zdarzyła.
Chciałam pana jeszcze o te łazienki podpytać. Jest pan po szkole budowlanej?
Tak. Skończyłem Technikum Budowlane w Cieszynie. Od zawsze chciałem być architektem, to mi się podobało – rysować domki. Tylko że ja jestem człowiekiem nieśmiałym, wycofanym. Byłem na studiach architektonicznych w Gliwicach dwa dni i mnie to przerażało. Żeby się odezwać. Zawsze stoję gdzieś z tyłu, w kącie. I zrezygnowałem z architektury.
Wtedy było duże bezrobocie. Poszedłem do wojska. Po wojsku zaraz do pracy w szpitalu w Cieszynie. Pracowałem na kuchni, rozwoziłem jedzenie po kilku budynkach. Nic wielkiego. Było ciężko. Miałem system zmian 12-godzinnych, dzień wolny, dzień w pracy. W wolne dni chodziłem na tzw. fuszki, pracować na budowie. I tak to się zaczęło z tymi łazienkami.
Nie żałuje pan, że rzucił tę architekturę?
Nie żałuję. Rodzicom nigdy się nie przelewało. Od małego chodziłem kopać słupki na cmentarzu, kosić trawę. Jestem nauczony ciężkiej pracy. Pracoholik jestem, muszę to powiedzieć. Ciągle coś robię. Nie umiałbym chyba w biurze siedzieć, to dopiero po latach wyszło. Chociaż człowiek jest zdolny do wszystkiego się przyzwyczaić.
Umiałby pan zaprojektować dom?
Teraz już chyba nie, ale na pracę dyplomową zrobiłem projekt domu usytuowanego na skarpie. Taki prawdziwy dom.
Powstał?
Nie. To była tylko praca zaliczeniowa. Na tym się moja przygoda z kreśleniem skończyła.
Jest pan lepszy w łazienkach czy w domkach?
Chyba głównie w łazienkach jestem dobry. To moja praca, o to jestem spokojny. Nie boję się wyzwań, jak ktoś coś wymyśli, to umiem to zrobić, nie spieprzyć.
Jakie ludzie sobie teraz robią łazienki? Marmur ciągle w modzie?
Przeróżne. Widzę, że to idzie falami. Teraz modny jest duży format płytek – na przykład 120 x 60 cm – to wszyscy chcą duży format. A i tak każdą jedną płytkę trzeba ciąć, bo nikt nie ma takich przestrzennych łazienek.
Lubi pan robić domki. A łazienki?
Trochę mniej. To jest po prostu praca, tak to traktuję. Jak mam dość łazienek, idę robić z kolegą hydraulikę.
Może to głupie, co powiem, ale nie myślał pan o tym, żeby żyć tylko z domków?
Bałbym się zaryzykować. Nawet nikomu tego nie mówiłem, ale tak po cichu sobie myślę, że na emeryturze na pewno tak zrobię. Teraz mam swoją pracę, pewną można powiedzieć. Bałbym się. Poza tym musiałbym bardzo podnieść ceny, żeby zarobić.
Te domki to byłyby piękne pamiątki skądś. A nam brakuje w Polsce ładnych pamiątek.
Tylko trzeba pamiętać, że to są pojedyncze rzeczy. Robię to sam, ręcznie, w malutkiej skali. Nie da się tego robić w dużych ilościach.
Ma pan rację. Urok pana prac tkwi też w tym, że to są pojedyncze sztuki. Pokaże pan swoją twarz w tym wywiadzie?
Nie, nie… Cieszyłbym się, gdyby moje domki mówiły za mnie.
Prace Przemysława Krzemienia – makiety miasteczek, trójwymiarowe obrazy, wieszaki na klucze i inne przedmioty z materiałów z odzysku – można zobaczyć na stronie Krzemień >>
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press. Kontakt do autorki: paulina.dudek@agora.pl
Zwykli Niezwykli są wśród nas >>>