Rozmowa
Mała Polska (Little Poland) na nowojorskim Greenpoincie (fot. Wojciech Kubik)
Mała Polska (Little Poland) na nowojorskim Greenpoincie (fot. Wojciech Kubik)

Jakie żarty o Polakach opowiadali ci Polacy na Greenpoincie?

Raczej żadnych. Jesteśmy narodem poważnym, nie mamy poczucia humoru na własny temat ani dystansu do siebie. Klasyczny amerykański dowcip o Polakach jest za to następujący: Czym się różni polski ślub od pogrzebu?

Czym?

Na pogrzebie jeden uczestnik jest trzeźwy.

Mnie się spodobało: Czy zna pan angielski? Osobiście nie, ale słyszałem dużo dobrego.

Maria Konwicka, scenarzystka i autorka, która mieszkała w Nowym Jorku, powiedziała, że w latach 80. Amerykanie uważali, że na Greenpoint strach się zapuszczać bez znajomości języka polskiego. Jeśli ktoś się zgubi, nie ma szans, żeby się dogadał po angielsku.

Jak ty tam trafiłaś? Przez wujka w Ameryce?

Nie miałam rodziny w USA. Urodziłam się w Sosnowcu, nikt z mojej rodziny nie pracował za granicą. Rodzina taty pochodziła z Drohobycza, mamy z Warszawy, dziadkowie przed wojną właśnie w Sosnowcu znaleźli ziemię obiecaną: uczyli w gimnazjach i liceach. Za to ze Śląska ludzie wyjeżdżali do pracy do Niemiec. Ale jechali, zarabiali i wracali. To były migracje odwracalne, Niemcy nie leżą nie wiadomo jak daleko.

Ale już w Ameryce zostawało się 10, 15, czasem 30 lat. Będąc w USA nielegalnie, nie dało się odwiedzić Polski i wrócić. Legalizacja pobytu trwała latami, czasem nie następowała. Jeśli rodzina nie przyjechała za człowiekiem, zdarzało się, że widział ją po 10 latach. Albo nie zobaczył już nigdy.

Pierwszy raz z tunelu metra na Greenpoint Avenue wyszłam w 2001 roku. Pojechałam tam jako młoda dziennikarka. Na trzy tygodnie, bo redaktor naczelny powiedział, że w krótszym czasie nie zbiorę materiału do żadnego tekstu. Wyobrażasz sobie dzisiaj coś takiego? (śmiech)

Ewa Winnicka: Pierwszy raz na Greenpoincie? Jakbym się przeniosła w czasie i przestrzeni. Polskie sklepy, restauracje, Narodowy Dom Polski. Nie spotkałam nikogo, kto nie mówiłby po polsku (Fot. Ink Drop/Shutterstock.com) , Ewa Winnicka, autorka książki 'Greenpoint. Kroniki Małej Polski' (Zdjęcie z archiwum autorki)

Nie!

I tak w wieku dwudziestu kilku lat znalazłam się w centrum świata. Miałam przygotować reportaż o Polakach, którzy – wbrew stereotypom – odnieśli w Nowym Jorku sukces. Poznałam wtedy prawnika, który żeby zrobić odpowiednie wrażenie i opowiedzieć o swojej karierze, zabrał mnie na lunch do Windows on the World, restauracji na 106. piętrze World Trade Center. Miesiąc później już ich nie było.

Oczywiście Polacy, którym się udało, nie mieszkali na Greenpoincie. Ale bardzo szybko zorganizowałam sobie grupę towarzyską i trafiłam do Małej Polski, odwiedzając znajomego znajomego.

A tam...

Jakbym się przeniosła w czasie i przestrzeni. Polskie sklepy, restauracje, Narodowy Dom Polski, czyli pierwsze nasze community center, zbudowane przez emigrantów po 1914 roku. Nie spotkałam nikogo, kto nie mówiłby po polsku, ani nikogo o niebiałym kolorze skóry. Ludzie z Łomży, Białegostoku, Warszawy. Polska, w większości bardzo konserwatywna i skondensowana na małej przestrzeni. Greenpoint to był syrop z Polski. Fascynujący.

Ewa Winnicka: Ludzie z Łomży, Białegostoku, Warszawy. Polska, w większości bardzo konserwatywna i skondensowana na małej przestrzeni. Greenpoint to był syrop z Polski. Fascynujący. (fot. Wojciech Kubik) , Ewa Winnicka: Maria Konwicka, scenarzystka i autorka, która mieszkała w Nowym Jorku, powiedziała, że w latach 80. Amerykanie uważali, że na Greenpoint strach się zapuszczać bez znajomości języka polskiego. Jeśli ktoś się zgubi, nie ma szans, żeby się dogadał po angielsku (Fot. Maciej Bledowski/Shutterstock.com)

Pierwsi Polacy pojawili się na Greenpoincie w XIX wieku, po powstaniach.

Osiedlali się raczej na Manhattanie niż na Brooklynie [Greenpoint jest jego północną częścią – przyp. red.], który był wtedy robotniczym autonomicznym miastem. To byli uchodźcy polityczni, elita lobbująca w polskiej sprawie, w kategoriach społecznych zupełnie niereprezentatywna dla polskojęzycznej wspólnoty zaludniającej tereny pod zaborami. W całych Stanach od trzech do pięciu tysięcy osób, jak szacują historycy.

Masowa emigracja do Ameryki zaczęła się w połowie XIX wieku. Najpierw wyjeżdżali Irlandczycy, Anglicy, Niemcy. Siła przyciągania amerykańskiego snu była ogromna: kraj potrzebował brawurowych osadników, przedsiębiorców, wizjonerów, rąk do pracy w rozpędzonym przemyśle, zwłaszcza kiedy wybuchła wojna secesyjna. W Kalifornii trwała gorączka złota. Ameryka obiecywała szczęście i dobrobyt bez względu na urodzenie i wyjściowy status materialny.

Migranci z Europy Wschodniej zaczęli wyjeżdżać mniej więcej po 1870 roku. Najpierw ci z zaboru pruskiego, ci, których mogła dotyczyć wojna francusko-pruska, potem z rosyjskiego, na końcu z Galicji. Uciekali spod buta zaborcy, urządzanych przez niego wojen. Jechali chłopi, dla których uwłaszczenie okazało się pułapką: żeby przeżyć, musieli pracować i na swoim poletku, i u pana. Z przeludnionej Galicji ludzie wyjeżdżali z powodu potwornej biedy.

Stawiali stopę na nowej ziemi i...

Znajdowali się na obcej planecie. Z zachowanych listów polskich chłopów wyziera trudny do wyrażenia szok. Nie dziwię się: Manhattan ze swoimi światłami i drapaczami chmur musiał robić kolosalne wrażenie na chłopie z galicyjskiej czy z jakiejkolwiek innej wsi.

Pisali do swoich domów: „Nowy Jork jest miastem brzidkim, budynki brązowe i za duże, nie idzie się dogadać. (…) Człowiek robi za konia". Chłopi wyjeżdżali bez żadnej świadomości tego, dokąd jadą, często wcześniej nie byli ani razu poza rodzinną wsią. Wyobraź sobie, co czuli! Byli oczywiście mamieni przez agentów okrętowych z Bremy i Hamburga, którzy wędrowali przez Europę, obiecując przyszłym emigrantom góry złota, bo mieli procent od zwerbowanej głowy.

Ewa Winnicka: Do tej pory trochę tak jest, że w jednej części Greenpointu mieszkają ludzie z Podkarpacia, w drugiej z Podlasia (fot. Wojciech Kubik) , Polscy chłopi z galicyjskich wsi pisali do swoich domów: 'Nowy Jork jest miastem brzidkim, budynki brązowe i za duże, nie idzie się dogadać. (.) Człowiek robi za konia'. Wyjeżdżali bez żadnej świadomości tego, dokąd jadą (Fot. Shutterstock.com)

I tak Polska podzielona przez zaborców spotykała się w Ameryce.

I nie miała ze sobą zbyt wiele wspólnego. To dla mnie było zaskakujące, jak bardzo przez lata Greenpoint odtwarzał międzyzaborowe granice i animozje. Jakiś emigrant spod Białegostoku czy spod Łomży pisał w XIX wieku, że wstydzi się, że ożenił się z dziewczyną spod Rzeszowa. I że to byłby mniejszy wstyd, gdyby się z czarnoskórą ożenił.

Do tej pory trochę tak jest, że w jednej części dzielnicy mieszkają ludzie z Podkarpacia, w drugiej z Podlasia. Ktoś mi powiedział, chyba nawet polonijny dziennikarz: „Tamten jest dziwny, bo spod Białegostoku".

Również relacje między Polakami i polskimi Żydami były na Greenpoincie trudne.

Podobnie jak w Polsce. Polki sprzątały na kolanach w żydowskich domach i dla bardzo wielu z nich to był układ mentalnie nie do udźwignięcia. Część moich rozmówców wypowiadała się – świadomie lub nie – w sposób bardzo antysemicki. Żydzi w Nowym Jorku poradzili sobie lepiej niż Polacy. Bo też miejskość im sprzyjała, przez wieki nauczyli się zarabiać inaczej niż na roli. Na Greenpoincie zakładali małe warsztaty, tak zwane sweatshopy. Nie były prestiżowe, ale byli na swoim. To mogło rodzić zazdrość.

Wydaje mi się też, że byli wobec siebie bardziej lojalni niż Polacy. Dwie polskie uchodźcze organizacje, które powstały jeszcze w XIX wieku, mające identyczne cele, latami marnowały energię na bratobójcze walki. Wysłuchałam wielu opowieści o tym, jak Polacy kopali pod sobą dołki, zbierali na siebie haki, jak sobie nie pomagali – ktoś harował w najgorszej pracy, bo tygodniami nikt mu nie powiedział, że można inaczej. Oczywiście to nie jest reguła, gdybyśmy zupełnie ze sobą nie kooperowali, nie zbudowalibyśmy dwóch ogromnych kościołów, nie przetrwałby polski bank ani mnóstwo biznesów.

Po przyjeździe do Nowego Jorku Polacy trafiali na Greenpoint, bo tam mieściły się fabryki, cukrownie, rafinerie ropy.

Greenpoint nigdy nie był miejscem pierwszego wyboru, to była konieczność. Od połowy XIX wieku był najbardziej uprzemysłowionym miejscem w Ameryce. „Najbardziej śmierdzące miejsce w kraju", pisał dziennikarz „New York Timesa". Jeden z moich rozmówców, który spędził na Greenpoincie dzieciństwo w latach 60., opowiadał obrazowo, że kiedy wiatr wiał z jednej strony, to śmierdziało gównem z oczyszczalni ścieków, a jak z drugiej, to ropą i śmieciami z wysypiska. Brooklyn zawsze był underdogiem Manhattanu i bardzo długo miarą sukcesu było niemieszkanie tam.

Skyline Manhattanu widziany z nabrzeża Greenpointu (fot. Wojciech Kubik) , Widok mostu Pułaskiego z lotu ptaka od Long Island City w Queens do Greenpointu na Brooklynie. Greenpoint nigdy nie był miejscem pierwszego wyboru, lecz koniecznością - tu mieściły się fabryki, cukrownie, rafinerie ropy. Słowem: miejsca pracy dla ubogich imigrantów (Fot. PimmyTan/Shutterstock.com)

Tymczasem na Greenpoint zjeżdżały całe polskie wsie i miasteczka. Kiedy czytałam twoją książkę, miałam wrażenie, że wyjechało tam pół Łomży.

Jeszcze w latach 90. działała na Greenpoincie restauracja pana Henryka, który zatrudniał tylko ludzi z Łomży. I wszyscy się bardzo dziwili, dlaczego pracuje tam pani Krystyna, skoro ona jest z Krakowa. (śmiech) Słyszałam kilka tragikomicznych opowieści o ludziach, którzy czasem uciekali ze swojej małomiasteczkowej duchoty i na Greenpoincie trafiali do tego samego małego miasteczka. Wchodzili do sklepu i słyszeli: A pani jest córką Ryśka? (śmiech)

Powody wyjazdów były różne, ale zwykle po prostu finansowe. Ludzie jechali z biedy, ale i z listą rzeczy, na które mieli zarobić: traktor, rozrzutnik, kamera VHS. Rodzina w Polsce słała zdjęcie z traktorem, odhaczali i pracowali na kolejną rzecz. Jechali do Ameryki po lepsze życie, ale to życie było lepsze raczej tylko dla rodzin w Polsce.

Emigranci harowali od rana do nocy. Wielu odniosło sukces: założyło własne firmy, ściągnęło po latach rodziny. Wielu było dla swoich rodzin skarbonką. Niezwykle poruszyła mnie historia opowiedziana przez Joannę, która w latach 90. zajmowała się bezdomną Polką. Ta kobieta zachorowała psychicznie i zmarła na ulicy. Wyjechała, zostawiwszy małe dzieci, i te dzieci, gdy dorosły, to się jej wyrzekły. Nie miała obywatelstwa ani zielonej karty.

Słuchanie o przerwanych rodzinnych więzach poruszało mnie najbardziej. Historie emigracyjne kobiet to jest osobny rozdział. Dla bardzo wielu Polek z konserwatywnych wsi wyjazd do Ameryki był też jedyną szansą na uwolnienie się ze złej relacji, od mężów alkoholików, na rozpoczęcie nowego życia. Czasem zostawiały w Polsce dzieci z krewnymi i liczyły, że te dzieci dadzą sobie radę. Poświęcały je dla własnego szczęścia.

Ewa Winnicka: Emigranci harowali od rana do nocy. Wielu odniosło sukces: założyło własne firmy, ściągnęło po latach rodziny. Wielu było dla swoich rodzin skarbonką (Fot. thoughtsofjoyce/Shutterstock.com) , Szyld jednej z polskich restauracji na Greenpoincie (Fot. thoughtsofjoyce/Shutterstock.com) , Stand z polskimi magazynami na nowojorskim Greenpoincie (Fot. Anna Zuzanna Para/Shutterstock.com)

Szczęścia?

Wyjazd dawał nadzieję, której nie miały już w domu. Ale w Ameryce ich doświadczeniem była katorżnicza praca od rana do wieczora. Historia pani Janiny, zaskoczonej tym, że jej syn został alkoholikiem i widuje go w parku na Greenpoincie, i ona się już do niego nie odzywa, gardzi nim, bo sobie nie dał rady, pokazuje brak świadomości, że opuszczenie małego dziecka może wpłynąć na jego życie. Mam dwójkę dzieci i słuchanie takich opowieści było dla mnie trudne.

Wszyscy byli pokrzywdzeni.

O skomplikowanych relacjach międzyludzkich opowiadał mi Artur, właściciel domu pogrzebowego. Kiedy człowiek umrze, to wtedy następuje ostateczne „sprawdzam, jak żyłeś". Pan Artur czasem nie wie, komu ma przekazać urnę z prochami, bo nieboszczyk miał jedną żonę w Polsce, a drugą w Ameryce. Uwaga Artura, że ludzie nie myślą pragmatycznie o życiu, a zwłaszcza o śmierci, jest bardzo celna.

Pan Artur ma więcej celnych uwag. Mówi, że z żoną pracują w dwóch najpewniejszych branżach w Ameryce: śmierci i podatkach.

Żona jest księgową, on spełnionym biznesmenem po trudnych studiach funeralnych. Opowiadał mi, jak głowę chłopaka, który rozbił się na motocyklu, układał na małej piłce plażowej, żeby wyglądała jak głowa.

Mieszko i Beata, para, której historia jest osią narracyjną twojej książki, powiedzieli ci, że sklep spożywczy, który prowadzili, był też punktem terapeutycznym w dzielnicy.

Konfesjonałem. (śmiech) Do innego sklepu, z artykułami RTV i AGD, w którym pracował inny z moich bohaterów, Daniel Wyszogrodzki, ludzie przychodzili i snuli wizję, co sobie kupią, jak będą wracać do Polski. Tylko że oni nie wracali i właściciel się wkurzał, że nic nie kupują.

Czy twoi bohaterowie byli zadowoleni, że podjęli decyzję o wyjeździe?

Nie wiem. Zwykle racjonalizujemy swoje wybory. „Jeśli nie wyjdzie, to wracamy". Większość z nich po latach jest lepiej sytuowana finansowo, niż byłaby w Polsce. Mają poczucie, że to jednak jest coś: dali radę, żyją w Ameryce. Ja rozumiem, że to może być ogromna satysfakcja.

Nowy Jork: Ulica Manhattan Avenue na Greenpoincie, w tle drapacze chmur Manhattanu (Fot. WitGorski/Shutterstock.com)

Optymistyczne były dla mnie słowa polskich emerytek, które w Ameryce czerpią z życia garściami: chodzą na imprezy, wyrywają chłopaków. Absolutnie nie zamierzają wracać.

I to jest coś ważnego, o czym się też nie mówi. Bo bycie starszym człowiekiem w Nowym Jorku nie oznacza, że powinieneś szykować się do trumny. Byłam na kilku potańcówkach – dojrzałe kobiety w koronkowych topach wirujące w tańcu. Uśmiechnięte, zadowolone z życia. Zachwyciły mnie. Marzę o tym, żeby na starość chodzić na tańce i jeszcze mieć figurę jak niektóre z moich bohaterek.

Nie kusiło cię, żeby też pomieszkać w Stanach?

Oczywiście, że kusiło. Ameryka to przede wszystkim przyrodniczo bardzo piękny kraj. I uwodzi: siedzisz w Transmitter Park, patrzysz na skyline Manhattanu, czytasz te historie o bogatych pucybutach i przychodzi ci do głowy: a właściwie dlaczego nie piszę bestsellerów dla Amerykanów, tylu innym się udało?

- Gdy patrzysz na skyline Manhattanu, łatwo zachłysnąć się marzeniem. Ale w Nowym Jorku łatwo się też spalić - mówi Ewa Winnicka, autorka książki 'Greenpoint. Kroniki Małej Polski' (Fot. James Andrews1/Shutterstock.com)

Sky is the limit?

Tak. Łatwo się w Nowym Jorku zachłysnąć marzeniem. I łatwo się potem spalić. W moim przypadku jest inaczej: mogę sobie myśleć, że napiszę ten bestseller po angielsku, ale nagle dzwoni mój syn i mówi: „Mamo, nie mogę znaleźć żółtego sera". I jestem na ziemi, na dobre i na złe.

Ale jak nie masz tej kotwicy i siedzisz na ławce z widokiem na Manhattan, to chyba można odlecieć?

Można. I mając odwagę, można zawalczyć o to marzenie. To jest siła Ameryki.

Wygra jeden na milion. Ale to wciąż możesz być ty, więc ludzie grają.

Oprócz odwagi potrzebna jest odpowiednia konstrukcja psychiczna. Moi znajomi w Ameryce mają dobre prace, niektórzy zieloną kartę. Ale myślę, że zwłaszcza w Nowym Jorku bardzo trudno czuć się spełnionym w życiu. Bo tu niebo jest limitem, więc jeśli rozbijesz bank, to za rogiem jest większy do rozbicia. To miasto nie znosi stagnacji.

A na razie pracujesz po 16 godzin, odkładasz na później założenie rodziny, miewasz partnerów z aplikacji. Kupujesz psa, żeby nie czuć się samotnym, i oddajesz go do psiej świetlicy na cały dzień. Myślę, że psy profesjonalistów nowojorskich mają smutne życie.

Może właśnie ta aura, że wciąż można więcej, sprawiła, że Nowy Jork stał się centrum świata?

Zdecydowanie. Ale ważne jest, żeby umieć zatrzymać się we właściwym momencie, jak Mieszko i Beata, którzy sprzedali biznes, zamieszkali na Florydzie, podróżują i zajmują się ochroną nowo narodzonych żółwi. Ktoś mi uświadomił, że gdyby Mieszko nie wyjechał z Polski, to jego status materialny i społeczny byłby znacznie wyższy od tego, do którego doszedł po 30 latach katorżniczej pracy w Ameryce. Był synem znaczącej osoby w Opolu, mieli supermieszkanie, nigdy nie brakowało im pieniędzy. Skończyłby studia i zostałby pewnie kimś ważnym. Ale wyjechali, bo matka Mieszka nie akceptowała przyszłej synowej. Ich prawdziwym zwycięstwem jest to, że małżeństwo przetrwało, są szczęśliwymi ludźmi. Ich dzieci mają już amerykańskie życie, a Polska jest dla nich idyllicznym krajem korzeni, który można odwiedzać albo nie.

Panorama Manhattanu w Nowym Jorku widziana z dzielnicy Greenpoint na Brooklynie (Fot. rblfmr/Shutterstock.com)

Oprócz „Greenpointu" napisałaś też „Angoli" – o wyjazdach zarobkowych Polaków do Anglii. Co łączy te dwie książki?

Myślę, że wspólnym doświadczeniem wielu osób, które wyjeżdżają, jest poczucie, że nie żyją ani tu, ani tam. Wielu moich greenpoinckich rozmówców mentalnie nigdy z Polski nie wyjechało. Ktoś żyje w Anglii, ale do dentysty lata do Rzeszowa. Prawdziwym domem staje się pokład tanich linii lotniczych.

Greenpoint i Anglię różni natomiast to, że Wielka Brytania jest społeczeństwem kastowym, niezwykle zhierarchizowanym. Anglicy są mili i sympatyczni, ale moi bohaterowie, nawet posiadający ogromne pieniądze, czują szklany sufit. Mój rozmówca, jeden z bogatszych Polaków w Londynie, ma już wszystko prócz prawa wstępu do klubów na Pall Mall. I to go boli. W Ameryce teoretycznie wszystko jest możliwe. W Anglii jest niemożliwe nawet teoretycznie.

Książka do kupienia w Publio >>>

Ewa Winnicka. Reporterka, autorka książek Londyńczycy, Angole, Nowy Jork zbuntowany, Milionerka, Był sobie chłopczyk oraz Greenpoint. Współautorka książek Głosy i Władcy strachu (napisanych wspólnie z Dionisiosem Sturisem), a także 1968 (z Cezarym Łazarewi-czem). Trzykrotna laureatka nagrody Grand Press, laure-atka Nagrody Gryfia, nagrody dla najlepszej książki roku przyznawanej w ramach Festi-walu Reportażu w Lublinie oraz nagrody MediaTory. Otrzymała również nominacje do Nagrody Nike, Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz" i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.