
Zapytałam znajomych: – Gdzie się zaczynają Bieszczady? Odpowiedzi były różne. – Zaraz za Rzeszowem, w stronę Ukrainy i Słowacji – stwierdził kolega z Warszawy. – Bieszczady ciągną się od Ukrainy po Tatry – odpowiedziała znajoma z Krakowa. Konduktor pociągu relacji Sanok–Rzeszów powiedział, że w Sanoku. Kierowca tira z Podkarpacia z przekonaniem oświadczył, że bramą do Bieszczadów jest Lesko. Bliżsi geograficznym faktom byli inni. Dla pewnego wielbiciela tych gór Bieszczady zaczynają się od Przełęczy Łupkowskiej, a kończą na Przełęczy Wyszkowskiej. – Tutaj jest Solina, Bieszczady zaczynają się tam, gdzie połoniny i szczyty – mówiła Ewelina, właścicielka Chaty nad Sanem. Być może najbliższy prawdy był Łukasz Łuczaj, dla którego "Bieszczady to stan umysłu, dla każdego zaczynają się gdzieś indziej, za Rzeszowem"".*
Osiemdziesiąt procent moich wycieczek szkolnych to były wyjazdy w Bieszczady. Oazy, obozy, w nagrodę, za karę. Jako dziecko spod Rzeszowa całe dzieciństwo jeździłam właśnie tu. W liceum kolega zrobił patent żeglarski. W każdy piątek po szkole wsiadaliśmy do samochodu, w którym zapakowane były namioty, śpiwory, browary i kąpielówki, i jechaliśmy nad Solinę, na żaglówki. Tak mi te Bieszczady obrzydły, że w dorosłym życiu piechura górskiego nie pojechałam do krainy połonin ani razu.
Okazało się, że przez ostatnie lata dzikość tej krainy nie zniknęła z głów moich rodziców. Na wieść, że trzydziestokilkuletnie dziecko jedzie w Bieszczady, mama zareagowała: – Bieszczady? Czyś ty zwariowała? Przecież tam są same lasy, niedźwiedzie i zakapiory. Jeszcze was wilcy zjedzą.
– Dziecko, tam nie ma dróg. Jeździsz po uklepanych gościńcach, a wiosną i jesienią to po błocie. Na rzekach nie ma mostów, dlatego najlepiej mieć uaza. Tym to wszędzie dojedziesz – dodał ojciec.
Jeździłam z nim ciężarówką w Bieszczady. Najbardziej lubiłam do leżącej na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów Rzepedzi. Albo do Czarnej czy innych stacji ze ścinką drzewa, rozrzuconych w takich miejscach, których nie było na mapie. Mijaliśmy czasem Krosno, czasem Sanok. Z każdą serpentyną za Sanokiem zostawialiśmy za sobą cywilizację. Za serpentynami stawało się spokojniej. Ale to zależy od humoru i tego, co akurat wieziesz w sobie. Pamiętam drogi spokojnie wijące się przez pagórki. Czaple i bociany leniwie chodzące po polach. Drapieżne ptaki krążące nad falami zbóż połyskujących na fioletowo i złoto w ostatnich promieniach słońca. Ciszę, ciepłe pachnące sianem powietrze i ten spokój. Zero domów.
Innym razem rzucało nas w lasy. Wąskie, ledwo mieszczące dwa samochody drogi wznosiły się i opadały. Ojciec opowiadał o miejscach, gdzie wydaje ci się, że jedziesz pod górę, a w rzeczywistości z niej zjeżdżasz. O ludziach tak dzikich, że porozumiewających się własnym językiem. I oni jakby na te słowa wyłaniali się ze swoimi czarnymi licami zza gęstego dymu, jeszcze czarniejszych kotłów z najczarniejszym węglem drzewnym. Ojciec ściszał głos: – Mówią na nich "diabły".
O tym, że Bieszczady są piękne, kolorowe, narkotycznie pociągające, stosunkowo puste i dziewicze, pisać dużo nie będziemy, bo to przecież każdy wie.
***
W Bieszczady, z rodzinnych Piekar Śląskich, Kasia wyruszyła pierwszy raz w kwietniu 1990 roku. – Byłam wtedy szczylem. Do mojego technikum trafił Oleks. Hipis z długimi piórami, za które wyrzucili go z poprzedniej szkoły, i wegetarianin. Chodził w fajnych kolorowych ciuchach – wspomina gospodyni Przystanku Cisna. Starszy o rok Oleks dowiedział się, że Kasia i Beata kochają chodzić po górach. – Ty, Szulc, i ty, Klecha, jakbyście chciały, to możemy pojechać w Bieszczady. Spotkanie w poniedziałek o 23.55, na placu Andrzeja. Trzeba być dwie godziny przed czasem, żeby się zacząć wcześniej cieszyć, zaproponował wtedy – wspomina Kasia.
– W ścisku dojechaliśmy do Zagórza. Tam przesiadka i półtorej godziny pekaesem do Kalnicy. Wędrowaliśmy do Tworylnego. Musieliśmy przeprawić się w bród przez rzekę. Doszliśmy do przepięknej doliny, wtedy jeszcze bardzo dzikiej. Widzieliśmy żubry, mnóstwo jeleni i saren. Nie było już w niej śniegu, bo San bardzo łagodził klimat. Usiedliśmy na młodej trawce i patrzyliśmy w dal. Zauważyliśmy, że stoi tam maleńki domek. Jak ktoś wiedział, że on tam jest, to mógł przez okno wleźć i koczować, grzejąc się przy kominku – opowiada Kasia z błyskiem w oku.
– Moje pierwsze Bieszczady to były czary. Nie połoniny, tylko Tworylne. Dolina absolutna, opustoszała wieś z pasjonującą historią. To był koniec. Klamka zapadła. Każde wolne i wagary poświęcałam, żeby w te Bieszczady jechać. Nawet niedźwiedź pod chatką mnie nie odstraszył. W końcu on był u siebie, a ja przyjeżdżałam w gości – podsumowuje, a nam serca do tych gór zaczynają bić mocniej.
Replika kominka z chatki stoi w sercu domu gościnnego Kasi i Andrzeja. Jest nim toskańska w klimacie, kamienna piwnica. W niej karmią gości wegetariańsko. W cenie noclegu są śniadania i obiadokolacje. Smakują obłędnie. Do dziś wspominamy deser – wariację na temat sernika, słodko-ostrą. Kasia gotuje sezonowo i lokalnie.
Wegetarianką jest od 16. roku życia. Swoją kulinarną wiedzą dzieli się w trzech książkach kucharskich. Wieczorami piwnica zamienia się w salon. Wodzirejem jest Andrzej. – To miejsce, gdzie można poczuć się swobodnie, pogadać, pośmiać – mówi. Głosem lektora filmowego opowiada dowcip o Zenonie Laskowiku, by za chwilę wyciągnąć gitarę elektryczną i zagrać melancholijną melodię. Chętnych zaprasza do stołu bilardowego na partyjkę snookera. Częstuje piwem stworzonym według własnej receptury.
Żeby zacząć żyć w wymarzonych Bieszczadach, Kasia opracowała szczegółowy plan. Przekonała do niego rodziców. Umówiła się z dyrektorem szkoły w Cisnej, że będzie pracować w szkole jako bibliotekarka. Miała 22 lata. – To były czasy, gdy dyrektor wiejskiej szkoły musiał zapewnić nauczycielowi lokum. Przyjechałam z plecakiem, by zacząć życie w Bieszczadach, a dyrektor mówi, że nie ma dla mnie lokalu. Przezornie wzięłam wcześniej od niego papier potwierdzający jego ofertę, zwaliłam mu plecak w gabinecie i ruszyłam z dokumentem do kuratorium w Lesku. Wyrwałam panią kurator z jakiegoś posiedzenia i powiedziałam jej, że dyrektor chce mi popsuć całe życie, bo Bieszczady to moje marzenie i muszę tu być. Kazała mi do niego jechać i powiedzieć mu, że zaczynam pracę – opowiada Kasia. Dyrektor musiał przyjąć młodą bibliotekarkę, ale myślał, że zniechęci ją brakiem mieszkania. – Podpisałam umowę i rozbiłam namiot nad rzeką. Miałam do pracy jedną czarną spódnicę w kolorowe rybki, którą trzymałam w szczelnej torbie foliowej, żeby nie zawilgotniała. Myłam się w szkolnej toalecie. Dzieciaki szybko mnie polubiły. Wkrótce ich rodzice zaczęli interweniować u dyrektora, że już koniec października, a pani Kasia mieszka w namiocie – opisuje gospodyni.
W tym czasie do Cisnej przyjechał Andrzej. Zaczął udzielać prywatnych lekcji angielskiego i niemieckiego. Był na życiowym rozdrożu, nie wiedział, co dalej, i wtedy się zakochał. Poznali się z Kasią w październiku, a w czerwcu odbyła się nad rzeką ceremonia ślubna. Dyrektor szkoły zaproponował małżeństwu mieszkanie w mocno przegniłym i zgrzybiałym budynku starej szkoły.
Po trzech latach mogli spełnić marzenie i przejąć dom na własność. Nie stać ich było na ekipę budowlaną, Andrzej więc samodzielnie wyremontował starą szkołę i dobudował pokoje dla gości.
Dwa miesiące spędził, naprawiając dach. Swoje miejsce nazwali Przystankiem Cisna. Chcieli, żeby było prawdziwym domem dla gości, w którym mogą się zatrzymać, zwolnić tempo i pomyśleć o życiu.
11 lutego 2005 roku wybuchł pożar. Andrzej pracował przy komputerze, kiedy wbiegła sąsiadka, krzycząc, że ich dom się pali. Drewniany budynek szybko został strawiony przez ogień. Niewiele udało się uratować. Kasia wyniosła walizkę z rodzinnymi zdjęciami, które właśnie oglądamy. Po pożarze zostali bez domu i pracy. – Straciliśmy poczucie bezpieczeństwa. Zrozumiałam, że złe rzeczy mogą się przytrafić zupełnie znienacka – mówi Kasia. Musieli zacząć od zera. Pogorzelcom pomogli mieszkańcy Cisnej, przyjaciele i goście ich domu. Jedni odstąpili mieszkanie, inni organizowali aukcje charytatywne. Ktoś miał w rodzinie w Tarnobrzegu architekta, pomoc zaoferował odwiedzający Przystanek geodeta z Sandomierza. Turyści przyjechali na wcześniej zarezerwowane terminy i kopali dziury w ziemi pod fundamenty.
Dziś Przystanek Cisna to dwa drewniane domy, przeniesione i odrestaurowane z Brzozowa i Haczowa. Jeden dla gości, drugi gospodarze dzielą z przyjezdnymi. Stoją na skraju Cisnej na stoku góry Hon. Okolica jest spokojna. Wokół są rudobordowe jesienne Bieszczady. W dole szumi potok habkowiecki, który kawałek dalej wpada do Solinki. Domy urządzone są z wrażliwością, cieszą oko detalami. Na gości czekają pokoje pachnące świeżością, dużo w nich drewna i kwiatów, w których rozkochana jest Kasia. Można odpocząć w eleganckim salonie pełnym książek, czasopism i planszówek albo na którymś z tarasów – jeden jest zadaszony, drugi słoneczny.
Do Przystanku Cisna możecie przyjechać z dziećmi do pokojów rodzinnych, choć dom nie do końca im sprzyja. Jest drewniany i mocno akustyczny. W drugim domu gospodarze nie przyjmują rodzin z dziećmi, bo priorytetem jest tam cisza. – Po pożarze wytworzyła się niesamowita energia. Okazało się, że w naszej trudnej sytuacji ludzie są niezwykle skorzy do pomocy. Musieliśmy się nauczyć ją przyjmować. Przy okazji zrozumiałam, że najważniejsze są inwestycje w wartości niematerialne. Ich nie zabierze ogień – podsumowuje Kasia.
Wyjeżdżamy zafascynowani Przystankiem Cisna. Kasią, Andrzejem, ich historią, domem, jedzeniem i gośćmi. – Napiszcie tylko, że tutaj jest zwyczajnie – rzuca przy pożegnaniu gospodyni.
***
Jesteśmy nieopodal Ustrzyk Dolnych, we wsi Równia. W Miętowym Aniele z miejsca czujemy powiew dobrej energii. Witają nas gospodarze, Kasia i Paweł, oraz pozostali domownicy. Pierwszy wybiega labrador Miętus, domowa gwiazda, wielbiciel głaskania, a za nim wita się kot Rysiek. Spotkać tu można również Mietka – jelenia, który jest częstym gościem w ogrodzie gospodarzy.
Siedzimy na tarasie przed domem. Zajadamy świeżo upieczony przez gospodarzy chleb z chrupiącą skórką. Z tarasu zachwycamy się otoczonym drzewami wielkim ogrodem z ruską banią opalaną drewnem i sauną z przeszklonym dachem, dzięki czemu można wgapiać się w doskonale tutaj widoczną Drogę Mleczną.
Za ogrodem widać pasmo Żukowa należące do Gór Sanocko-Turzańskich. Spod domu można ruszyć szlakiem na Holicę (761 m n.p.m.) i Orlik (618 m n.p.m.). Oba szczyty należą do Korony Ustrzyckich Gór.
Paweł to grafik i malarz, który najwięcej opowiada o muzyce. Grał przez większość dorosłego życia. – Z projektem Ratatam bujałem się po imprezach folkowych i rock’n’rollowych. Miałem przyjemność dziewięć razy wystąpić na Przystanku Woodstock. Pojechaliśmy we wspólną trasę z Voo Voo. Nigdy nie było walki o listy przebojów. Chodziło o granie – wspomina. Dziś Paweł muzykuje na tarasie Miętowego Anioła dla przyjaciół i gości.
Od piosenki Ratatam pochodzi nazwa domu. – Wiedzieliśmy, że musi być anioł, bo przecież anioły mieszkają w Bieszczadach. Szukaliśmy tylko przymiotnika. Lubię Pawła piosenkę Miętowe pola, więc za jednym zamachem poszło – wspomina Kasia.
Zawodowo Paweł zajmował się organizacją obozów przetrwania dla dzieci i młodzieży oraz offroadowo-trekkingowych eventów dla firm. Na jednym z takich wydarzeń, ciągając ją po błocie, poznał Kasię. Oboje pochodzą z Rzeszowa. Największe miasto Podkarpacia zamienili na wieś. – Byłam damą z miasta, miałam tipsy i szpilki pod niebo. W Ustrzykach nie ma gdzie w szpilkach chodzić, najwyżej do Biedronki. Musiałam przemeblować wiele rzeczy w głowie. Wiele tematów dostosować do tutejszego życia – podkreśla Kasia.
Wybrali Równię, bo tu właśnie znaleźli dom z bali, którego w Bieszczadach Wysokich, gdzie Paweł pracował przez kilka lat, nie było. Natychmiast pokochali dom, ogród z porządnym kawałkiem ziemi za nim i widok na góry, którego nikt im nie zepsuje. Dogadali się z właścicielem, że da im znać, gdyby pojawił się inny kupiec, i wyjechali w celach zarobkowych do Białegostoku.
Kiedy jednak pewnego dnia Kasia zapytała Pawła po białostocku "zrobić dla ciebie kawy?", stwierdził, że siedzą tu już za długo. Wrócili na Podkarpacie. Niestety właściciel właśnie podpisał akt sprzedaży domu. Smutno się im zrobiło. Znowu szukali. – Sprawdziliśmy dokładnie osiem lokalizacji w całych Bieszczadach. Zawsze coś nam nie pasowało: albo było za drogo, albo stan techniczny był taki, że trzeba było zburzyć i budować – wspomina Paweł.
Po pół roku okazało się, że ich wymarzony dom jest niesprzedany, ponieważ jego stan prawny był skomplikowany. – Zaparliśmy się i w następne pół roku to rozwiązaliśmy. Nie było prosto, ale się udało i rozpoczęliśmy trwający pół roku remont. Po nim zaczęliśmy przyjmować gości. Od pięciu lat są codziennie. Cieszymy się, że wracają. Rekordziści z Warszawy byli u nas już 14 razy. Niektórzy przyjeżdżają, poznają się tutaj i wracają razem na kolejne wizyty u nas. Przyjeżdżają jako goście, a wyjeżdżają jako przyjaciele.
Dla gości mają kilkanaście miejsc w pięciu przytulnych pokojach. Ich nazwy i wystrój pochodzą od kwiatów i ziół. Pokoje Lawendowy, Niezapominajkowy, Słonecznikowy i Makowy są dwuosobowe. Rodzinny pokój Miętowy ma taras z widokiem na góry. W pokojach czuć artystyczną duszę Pawła. Namalowane przez niego anioły czuwają nad gośćmi. Uwagę przyciągają fantazyjne łapacze snów. To dzieło koleżanki gospodarzy, która kiedyś była dyrektorką banku, ale rzuciła stałą posadę i zajęła się rękodziełem – teraz z tego żyje. Zwiedzając dom, można dostrzec pamiątkowe medale Kasi. Już wiadomo, skąd zniżki dla biegaczy w Miętowym Aniele – gospodyni też biega; zaczęła w wieku 40 lat. Szybko okazało się, że ma do tego smykałkę. – Bieg pomaga głowie. Jak przebiegnę 100 kilometrów, to jakie ja mam problemy w życiu? To bardzo zmienia perspektywę – rzuca Kasia.
Jedzenie w Miętowym Aniele to sztuka połączona ze spotkaniem. Wspólny stół w salonie był dla właścicieli musem. To przy nim siadają goście i gospodarze, przy nim mogą poczuć, że są razem. Doświadczyliśmy tego podczas obiadokolacji. Były wspólne zachwyty nad kuchnią Kasi i Pawła, wspomnienia z gór, anegdoty i żarciki, rozmowy o finansach, a nawet spór o jedyny słuszny przepis na podkarpacki boszcz.
Na kolację dostajemy kaszotto ze smażonym selerem, zupę soczewicową, proziak pieczony w piecu, a dla fanów mięsa jest karkóweczka na cydrze, z cebulką i śliwkami. Do popicia kompoti kombucha. Na deser niebiański sernik mango. Mamy nadzieję, że te przepisy znajdą sięw książce kucharskiej, którą zamierzają wydać razem z córką Kasi Agatą, wielbicielką kuchni wegańskiej i joginką, która w Miętowym Aniele prowadzi czasem swoje warsztaty.
Żal nam opuszczać Miętowego Anioła. Czujemy, że dla Kasi i Pawła ten dom to dar fortuny i drogocenny klejnot. Darzą go miłością i chcą się nim oraz tą miłością dzielić z gośćmi. Utkwiły nam w głowach słowa Kasi: – Nadaliśmy sobie w życiu priorytety. Mówi się: rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady. Jedni o tym mówią, a inni to robią. Zrobiliśmy duży krok. Nie był łatwy. Musieliśmy przemeblować życie, zostawić stary świat i przyjechać tutaj.
*Fragmenty książki "Odetchnij od miasta. Góry" Pawła Gaika i Moniki Stolarskiej
Paweł Gaik i Monika Stolarska. Twórcy instagramowego profilu @zyciepopracy. Paweł – absolwent socjologii UJ, przez wiele lat szef działu muzycznego Onetu, punkowiec i organizator hałaśliwych koncertów. Monika – artystka multimedialna i doktorka Sztuk Pięknych, fotografka teatralna i koncertowa, twórczyni wideo i reżyserka świateł. Razem z mamą tworzy rodzinną manufakturę @z.welny. Lubią wyjazdy bez pośpiechu, ze zwracaniem uwagi na przyrodę, miejsca i ludzi.