Społeczeństwo
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

W kontekście skandali seksualnych w Kościele wiele już pisano o tym, że seminaria przyciągają kandydatów, którzy nie radzą sobie ze swoją seksualnością, a kapłaństwo jawi im się jako wyjście z kłopotów. Dużo mówi się też o potrzebie odsiewu takich kandydatów na księży już na etapie naboru do seminarium. Kandydatów musiałoby być jednak więcej, tymczasem w czasach Wojtyły liczba alumnów zaczęła spadać.*

Odnotowuje się „spadek zgłoszeń", pisze ksiądz Szczotkowski, kurialista dobrze zorientowany w tym, co się dzieje w krakowskim seminarium. W 1963 roku jest dwadzieścia siedem zgłoszeń, a w 1964 – dwadzieścia trzy. Kiedy Wojtyła zostaje arcybiskupem, energicznie zabiera się do pracy, aby zwiększyć nabór. „Wojtyła wywierał naciski na podległy mu kler parafialny, aby ten przyczyniał się do osiągania jak największej liczby kandydatów do stanu kapłańskiego", wiedzą w SB. Był skuteczny, bo w 1966 roku do krakowskiego seminarium udaje się przyjąć pięćdziesięciu kleryków. W 1969 roku padł powojenny rekord – dziewięćdziesiąt pięć powołań – ale rok później zgłosiło się tylko dwudziestu dziewięciu chętnych, po czym liczba przyjmowanych do seminarium stabilizuje się na poziomie trzydziestu trzech do czterdziestu pięciu kandydatów rocznie.  

Nastawienie na ilość ma swoją cenę. Egzaminy wstępne stają się „raczej formalnością, gdyż nawet gdyby było ich [kandydatów] więcej, to i tak wszyscy zostaliby przyjęci. […] Przed wojną chętnych na studia teologiczne w każdym roku było blisko 100. Przyjmowano natomiast w drodze dokładnej selekcji tylko 30. Obecnie zgodnie z wolą kard. Wojtyły przyjmuje się wszystkich chętnych", twierdzi Szczotkowski. Poziom alumnów jest niski. Już w 1964 roku ten sam Szczotkowski informował: „Jeżeli chodzi o przekrój socjalny kleryków, to ok. 75% pochodzi ze wsi, inteligencji bardzo niski procent". Jak tworzyć kościelną elitę z ludzi o niskim społecznym kapitale? 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

W zakonach widać ten sam problem. „Nie patrzy się często na jakość, tylko na ilość powołań, i przyjmuje się wszystkich, ciesząc się wzrostem zakonów", donosi TW „Gryf" z zakonu cystersów już w 1952 roku. Dwa lata później mówi o dużych problemach spowodowanych tym, że „klasztory cysterskie przyjmowały kandydatów na zakonników nie z punktu widzenia jakości, ale tylko ilości. I tu popełniono błąd". Nowi mnisi okazują się „słabej konstrukcji duchowej" lub „słabych zdolności umysłowych".  

Jednocześnie gwałtownie zmieniają się warunki społeczne, w których przyjdzie przyszłym księżom pracować. Seminarium nie przygotowuje młodych mężczyzn do pracy z ludźmi ani do prawdziwego życia. Opuszczają je bezradne, sfrustrowane jednostki. Nie jest to, jak się okazuje, bolączką dopiero XXI wieku. Cytat sprzed sześćdziesięciu lat to potwierdza: 

Od czasu do czasu filmy, straszliwie cenzurowane /jak na ekranie pokazuje się kobieta w sytuacji niewyraźnej, a za niewyraźne określane jest prawie wszystko – to od razu przysłaniają ekran/. […] Ksiądz więc nic nie wynosi z seminarium i staje bezradny wobec problemów życia. […] Pobyt w seminarium jest pojęty na wzór klasztorno-więzienny. 

Wojtyła kazał dopuścić do seminariów jak najwięcej chętnych, by utrzymać stan liczebny kleru. Mimo to kandydatów jest mniej niż przed wojną, w dodatku są słabo przygotowani. Poza tym seminaryjna edukacja coraz bardziej odstaje od życia, które w czasach modernizacji zmienia się bardzo szybko. Wojtyła musi się mierzyć z następstwami swojej polityki – przybywa księży, którzy nie nadają się do kapłaństwa. Zdarzają się wśród nich ludzie poważnie zaburzeni. Zamiast wysyłać takich księży na terapię, przenosił ich z parafii do parafii albo chował w klasztorach w nadziei, że to ich uleczy. Tylko czasem kierował do zaprzyjaźnionych lekarzy. Od 1961 roku współpracował ze specjalistami z kliniki psychiatrycznej w podkrakowskim Kobierzynie.  

Wszystkie takie sprawy są bardzo delikatne, bo każda przypadłość duchownego to potencjalnie woda na młyn władzy. Prymas Wyszyński, by omijać publiczną służbę zdrowia, zorganizował „tajny szpitalik /na 6-8 łóżek/ dla zakonnic wykazujących brak zrównoważenia psychicznego". Prowadzą go zmartwychwstanki w Warszawie. W 1965 roku prymas chce założyć podobny tajny szpitalik dla psychicznie chorych księży. Nie wiemy, czy ten zamiar się urzeczywistnił, ale najwyraźniej istniała potrzeba.  

Jan Paweł II w 2005 roku (fot. Shutterstock)

Wojtyła – o ile wiemy – nie dysponował tajnym szpitalikiem. Wysyłał księży, którzy stwarzali problemy, do klasztorów. Tak jak księdza R.M. (pełne imię i nazwisko w dokumentach). W 1963 roku zostaje on skierowany do opactwa Benedyktynów w Tyńcu, gdzie przeorem jest informator SB o pseudonimie „Włodek". Przeor donosi:  

Z końcem lata czy na początku jesieni M. był w Tyńcu ze swoim bratem, również księdzem, z listem od bp. Wojtyły, który prosił, by M.R. przyjął na miesięczny pobyt w klasztorze celem „ustawienia" go. M. brat mówił na ten temat, że R. jest zupełnie nieodpowiedzialny, zachowuje się jak chuligan, zaczepia kobiety itd.. 

Przeor pisze do Wojtyły, że może przyjąć M. najwyżej na tydzień. Odpowiedzi nie dostaje. Dopiero 8 lub 9 listopada dzwoni kanclerz kurii Mikołaj Kuczkowski z prośbą, by jednak przyjąć M. Wojtyła suspendował księdza chuligana. SB cytuje słowa kanclerza Kuczkowskiego: „Pobyt w klasztorze może go zreflektuje". Przeor tym razem się godzi, oddaje go pod opiekę mnicha o imieniu Piotr. Pisze:  

Miał zostać około tygodnia. Zajmował się nim o. Piotr. – Jednakże po 2 dniach M. „nawiał". […] Uwagi o. Piotra o nim: kompletnie [słowo nieczytelne] psychopata, działa tylko system neurowegetatywny, na inne bodźce nie reaguje, żadnego poczucia odpowiedzialności, nieodpowiedzialny za swoje postępowanie. O. Piotr przypuszcza, że w takim stanie M. zdolny jest do wszystkiego, nawet do samobójstwa. 

Nie wiemy, co się działo z księdzem uciekinierem „psychopatą" przez prawie rok. Dopiero 14 września 1964 roku ksiądz Szczotkowski z kurii informuje SB: „W stosunku do M. /młodszego/ ma być stosowane leczenie w zakładzie leczniczym". Nie wiadomo, czy kleryk mu się poddał.  

10 lutego 1965 roku Szczotkowski melduje, że ksiądz M. poszedł „do cywila". Tę historię można podsumować jednym zdaniem: arcybiskup Wojtyła przez prawie trzy lata – od święceń księdza M. w 1961 roku – nie wiedział, co zrobić z ewidentnie zaburzonym księdzem.  

Nie wiemy, z iloma podobnymi przypadkami miał do czynienia. Na pewno zdawał sobie sprawę, że wielu księży nie nadaje się do roli duszpasterza. W 1963 roku „Tygodnik Powszechny" i „Znak", dwie redakcje dobrze Wojtyle znane, przeprowadziły wśród wiernych ankietę pod tytułem Dlaczego wierzę – wątpię – odchodzę?, by się dowiedzieć, co wierni myślą o swoich duszpasterzach. Wyniki były druzgocące. „Z wypowiedzi wynika, że nikły stosunkowo odsetek tych ludzi doznał efektywnej pomocy ze strony księdza na swej drodze do wiary". Wierni, „przepraszając co drugie słowo – rzucają oskarżenia o […] pychę, brak szacunku dla człowieka – zwłaszcza prostego – o ucieczkę przed problemami, samozadowolenie, zurzędniczenie, płaskie zmaterializowanie", podsumowuje Tadeusz Żychiewicz w „Tygodniku Powszechnym".  

Zobacz wideo Katolik-gej: "To nie bohaterstwo. Bóg jest miłością"

W odpowiedziach ankietowanych są wzmianki o werbalnych nadużyciach seksualnych. Żychiewicz cytuje kobietę, która jako młoda dziewczyna doznała wstrząsu w konfesjonale: „Ksiądz pytał mnie detalicznie o rzeczach, których w ogóle nie rozumiałam. Potem dowiedziałam się, jakie to były świństwa. To była moja ostatnia spowiedź. Jeżeli kiedy wrócę do wiary – a ciężko mi bez niej – sama będę rozmawiała ze swoim Bogiem". Ta wypowiedź ukazuje się nie w 2022, ale w 1963 roku w piśmie bliskim sercu Wojtyły.  

I co? Wojtyła akurat nie czytał tamtego numeru „Tygodnika Powszechnego"? Nikt mu nie powiedział, że kilkaset metrów od jego pałacu dobrze mu znani redaktorzy postanowili sprawdzić, co katolicy myślą o swoich duszpasterzach? Oczywiście, że wiedział, ale pewnie rozumował podobnie jak przełożona prowincjalna urszulanek Jaworska, która w 1966 roku tak skwitowała informacje o „grzechach" duchownych: 

Wszyscy wiemy o różnych wadach księży, ich zachowaniu się, błędach, wadach itp., ale nie pora teraz takie rzeczy wywlekać i publicznie rozpatrywać, tym bardziej że „oni" o tym piszą. Ja – mówiła Jaworska – swoim zakonnicom zabraniam źle mówić o księżach jakichkolwiek i mówię zakonnicy, która się przyznaje do takich rozmów, że bardzo źle robi i powinna nie wiem jak sama to odpokutować. 

Ekke Overbeek (fot. Dawid Żuchowicz)

„Nie pora", czyli póki rządzi komuna, trzeba tuszować grzechy duszpasterzy, w tym nadużycia seksualne, bo trzeba za wszelką cenę zapobiec temu, aby „oni" – komuniści – dostali informacje szkodliwe dla Kościoła. Jest to logika wojenna: nasi żołnierze wprawdzie gwałcą, ale nie czas tym się zajmować, najpierw trzeba wygrać wojnę. Polscy księża, jak przystało na dobrych żołnierzy, „zostali wychowani w ogromnym posłuszeństwie i karności". Jednak gdy „wojna" z komunistami została wygrana, Kościół wcale nie zmienił swojego podejścia. Biskupi nadal tuszowali i ukrywali, mimo że komuniści już się na nich nie czaili. Wręcz przeciwnie, politycy w Polsce po 1989 roku byli nadzwyczaj hojni i pobłażliwi dla Kościoła. Nie było ze strony władz państwowych próby wydobycia na światło dzienne prawdy o seksualnych przestępstwach kleru, a co za tym idzie zamknięcia tego rozdziału raz na zawsze.  

*Fragmenty książki "Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział" Ekke Overbeek. Autopromocja: książka do kupienia w formie papierowej w Kulturalnym Sklepie lub w formie ebooka w Publio