
Mówią, że są głodne?
Dzieci nie tylko są głodne. Gdy do nas trafiają, zdarza się, że jedzą rękami, bo nie potrafią używać widelca. Większość z nich brzydko pachnie. Czasem nie potrafią się umyć, nie wiedzą, jak zachować się w toalecie. Ich ubrania są brudne, przesiąknięte dymem papierosowym albo pleśnią. Niewiele mówią i nie rozumieją niektórych słów. Nigdy nie trzymały długopisu w ręce. Nie mają zielonego pojęcia o świecie. Czasem mnie samej w głowie się nie mieści, że te dzieci nie są wychowywane w buszu, tylko w centrum Warszawy.
Gdzie?
Jeszcze kilka lat temu w Śródmieściu wystarczyło minąć luksusową restaurację przy ulicy Foksal i przejść 20 m, by dotrzeć do walących się kamienic. Tam żyli ludzie w warunkach z XIX wieku: wychodek na podwórku, brak grzejników, w mieszkaniach stare piece na węgiel. Albo Solec 46 na Powiślu. Tuż obok ekskluzywnych butików kamienica z drewnianymi schodami, brak wody, bo nie została podciągnięta do mieszkań, toalety na korytarzach, grzyb na ścianie. Jest wiele budynków zamieszkanych przez rodziny z dziećmi, które właśnie tak wyglądają.
W Warszawie bieda kryje się w miejscach, które już w XIX wieku były jej enklawami. Powiśle nawet w "Lalce" jest opisane jako dzielnica "piaskarzy i magdalenek", czyli marginesu społecznego. Taką enklawą są też ulice Emilii Plater czy Poznańska w Śródmieściu i wszystkie osiedla socjalne. Mało kto wie, że ludzi niepłacących czynszu zsyła się w Warszawie w określone miejsca. Na przykład tuż obok Łazienek Królewskich są takie bloki z mieszkaniami bez łazienek. W stolicy jest mnóstwo rodzin, które żyją w skrajnej biedzie.
Trudno w to uwierzyć, patrząc na modne knajpy, biurowce i apartamenty.
Jak policzyć średnią, w Warszawie mamy najwyższe zarobki w Polsce. Ale jak w każdej aglomeracji są tu też największe różnice społeczne. Proszę spojrzeć na Buenos Aires czy Mexico City – tam są najbardziej nędzne i niebezpieczne slumsy. Bo tam, gdzie jest bogactwo, tam ściągają biedni. U nas jest podobnie.
Po wojnie do Warszawy przyjechało wielu ludzi z nadzieją na awans społeczny, który się jednak nie wydarzył. Ale nie tylko wtedy. Sama pamiętam osoby, które pojawiły się tu w latach 90. Zamieszkiwały na dziko piwnice w Śródmieściu albo walące się domy na Powiślu, wierząc, że to rozwiązanie tymczasowe. Niestety, w ich statusie nic się nie zmieniło. Było nawet gorzej, bo w rodzinnej miejscowości mieli swój system wsparcia: rodzinę, przyjaciół, znajomych. Tu znaleźli się w obcym środowisku, pełnym wyzwań i rywalizacji. Najczęściej zamiast awansu następowała degradacja społeczna. Wielu przyjezdnych zaczynało pić, a żeby mieć na życie, wdawali się w układy przestępcze. To duża część dzisiejszej warszawskiej biedoty.
A pozostali?
To osoby, które odziedziczyły biedę. Dorośli, którzy będąc dziećmi, doświadczyli różnego rodzaju traum: uzależnienia rodziców, przemocy, wykorzystywania seksualnego, opuszczenia. Rodzice źle się nimi zajmowali, więc przeszli przez domy dziecka, zakłady poprawcze, placówki wychowawcze, które w tamtych czasach były bardzo patologizujące. Wychodząc z takich miejsc, ci ludzie nie mieli do czego wracać. Często powielali styl życia swoich rodziców, szybko mieli własne dzieci. Nie mieli za to wykształcenia, pracy ani umiejętności prowadzenia dorosłego życia.
Osoby, do których docieramy, często nie mają nawet skończonej podstawówki.
Jeśli pracują, to dorywczo. Kobiety sprzątają, mężczyźni zaczepiają się w budowlance. Mając dzieci, kwalifikują się na mieszkania socjalne, czyli te o najniższym standardzie. W nich żyją, czasem bez kuchni, czasem bez łazienki. Pięć albo sześć osób w jednym pokoju, bo dzietność takich rodzin jest dużo wyższa niż przeciętna. Dzieci jest trójka, piątka, dziewiątka. Najczęściej kilkoro pod opieką matki, która ma je z różnymi partnerami i próbuje je jakoś wychować.
Próbuje, ale dzieci chodzą brudne i głodne.
Jak popatrzymy na taką matkę, która nie ma wykształcenia i samodzielnie wychowuje kilkoro dzieci, tam zawsze będzie bieda. Nawet jeśli ona dużo sprząta, to dostanie najniższe wynagrodzenie. Musi z niego zapłacić rachunki, ubrać i nakarmić dzieci, zapewnić książki do szkoły. Jej pensja na to wszystko nie wystarczy, nie ma szans. To jest tak niski dochód na głowę, że rodzina najczęściej trafia pod opiekę pomocy społecznej, ale tej pomocy nie ma za wiele. Od kiedy jest 500 plus, uważa się, że to powinno wystarczyć. A przecież nie da się wychować dziecka w Warszawie za 500 zł miesięcznie.
Więc te dzieci zwykle jedzą poza domem. Śniadania i obiady w szkole, kolację w świetlicach takich jak nasza, do których chodzą po lekcjach. Wieczorem, po powrocie do domu, już nic, bo lodówka jest pusta. Podczas pandemii było jeszcze gorzej. Wszystko zostało zamknięte, rodzice stracili nawet te nędzne dochody z dorywczych prac. Dzieci nie mogły chodzić do szkół i świetlic, więc wciąż były głodne. My wtedy nie skupialiśmy się na dostarczaniu maseczek i płynów dezynfekujących. Najważniejsze było, żeby zrobić zakupy i zawieźć paczki z jedzeniem do domów. A teraz wcale nie jest lepiej. Lockdown się skończył, ale przyszła inflacja.
Wie pani, o co teraz powinnam zapytać?
Dlaczego tak bronimy dzieci przed domem dziecka? Wielu ludzi uważa, że skoro rodzina jest dysfunkcyjna, to dzieci należy zabrać do placówki.
Badania, statystyki i nasze doświadczenia mówią co innego. Lepiej jest pracować z niewydolną rodziną i utrzymać w niej dziecko, niż je rodzicom odebrać. Więzi z najbliższymi są głównym atrybutem, dzięki któremu dziecko się rozwija. Nawet jeśli relacje są pokraczne, ważne, żeby nie zostały zerwane. Najlepiej dla rozwoju dziecka jest, kiedy ono pozostaje w swojej rodzinie, szkole i środowisku lokalnym.
Owszem, zdarzają się beznadziejne przypadki. Wtedy sami zawiadamiamy odpowiednie służby i rodzina jest rozdzielana. Ale bardzo nam zależy, żeby dzieci miały swoich rodziców. Dlatego robimy wszystko, żeby mogły pozostać w swoich domach. Zastępujemy rodzinę w tym, w czym jest niewydolna. Uzupełniamy to, czego rodzice nie są w stanie zrobić. Dzięki temu nasi najmłodsi podopieczni dorastają inaczej niż ich rodzice i mogą przełamać pokoleniowy schemat.
Jak dokładnie wygląda pomoc?
Do rodzin, w których są tak potężne problemy, kierujemy dwa działania. Pierwsze to asysta rodzinna. Mamy dwóch asystentów, każdy z wykształceniem psychoterapeutycznym. To oni jako pierwsi spotykają się z rodzicami i zajmują wsparciem rodziny na różnych poziomach.
Pierwszy to poziom socjalny. Nie ma co rozmawiać o rozwoju, kiedy ci ludzie mają zimne mieszkanie i zastanawiają się, co jutro do garnka włożyć. Asystenci pomagają załatwić różne formalne sprawy, uporządkować nieuregulowane kwestie mieszkaniowe i życiowe. Wspierają w zdobywaniu środków do życia. Na bazie tego rodzaju pomocy nawiązuje się realny kontakt i buduje zaufanie. Rodzice widzą, że jesteśmy po ich stronie i naprawdę chcemy pomóc. Często mają już za sobą bardzo trudne doświadczenia ze służbami pomocowymi, więc przełamanie ich lęku wymaga czasu. Do zbudowania zaufania najlepsze są właśnie te sprawy socjalne, bo przy okazji buduje się relacja. Pojawia się coraz więcej rozmów na tematy osobiste.
I to jest ten drugi poziom. Rodzice zaczynają się otwierać, opowiadają historię swojego życia. Mówią o problemach w związku, kłopotach z dziećmi i wtedy asystenci mogą pracować z nimi psychologicznie.
Kiedy rodzina ustabilizuje te dwa poziomy, sytuacja socjalna jest w miarę bezpieczna i sytuacja psychologiczna też się poprawiła, to można z nimi rozmawiać o podnoszeniu kwalifikacji, szukaniu stałej pracy i lepszym wychowaniu dzieci. Nie da się tego skutecznie zrobić wcześniej. Nie można wpaść do mieszkania i powiedzieć: "Ma pani tak postępować z dzieckiem i koniec!". Bo jeśli taki rodzic ma bardzo dużo osobistych problemów, to nie ma przestrzeni psychicznej na nic innego. Wszystkie nasze działania służą temu, żeby rodzice byli mniej skoncentrowani na przetrwaniu. Wtedy mogą zauważyć, że mają dzieci i znaleźć trochę siły na to, żeby się nimi lepiej zająć.
Pracując z rodzicami, nie mamy na celu tego, żeby totalnie zmienili swoje życie. Oni przeszli już tyle, że raczej nie zostaną mistrzami świata. Ale ich dzieci mogą. To jest inwestycja w następne pokolenie.
Dlatego jednocześnie pracujecie również z dziećmi.
Dzieci zapraszamy do naszych świetlic. Mamy dwie specjalistyczne placówki wsparcia dziennego: jedną dla dzieci od 6. do 10. roku życia, drugą od 10. roku życia do dorosłości. Działają od poniedziałku do piątku od 13.30 do 19.30. Dzieci spędzają w nich czas od zakończenia lekcji do wieczora. Ale to nie są klasyczne świetlice, tylko miejsca będące alternatywą dla domu rodzinnego.
W naszych świetlicach pracują wychowawcy, którzy są rodzicami zastępczymi na pół etatu. Zajmują się przede wszystkim nawiązaniem życzliwej, ciepłej i bezpiecznej relacji z dzieckiem. W przeciwieństwie do rodziców wychowawcy mają przestrzeń psychiczną na to, żeby rozmawiać z dziećmi i zobaczyć, w jakim są nastroju. Sprawdzić, z czym przyszły ze szkoły, w czym trzeba im pomóc. To dla nas kluczowe, żeby dziecko miało dorosłego, z którym jest w dobrej relacji. Z tej relacji też bardzo dużo wynika. Taki wychowawca idzie do szkoły, rozmawia z nauczycielami, pomaga nadrobić zaległości. Jak zobaczy, że dziecko jest brudne, to zabierze do łazienki i pokaże, jak się umyć. Jak zauważy, że dziecko nie ma ciuchów, to sprawi, żeby były. Jak widzi zepsute zęby, to zorganizuje wizytę u dentysty. Wszystkim, czego rodzice nie ogarniają, zajmują się wychowawcy.
W ciągu tych sześciu godzin dziennie w świetlicy dzieci odrabiają lekcje i mają różnego rodzaju zajęcia dodatkowe. Razem z wychowawcami gotują codziennie ciepły posiłek, uczą się robić zakupy. Razem też sprzątają. Wszystko jest zorganizowane tak, żeby dzieci mogły przeżyć, doświadczyć i nauczyć się tego, co inne dzieci mają w swoich domach.
Mówią, z czym im najtrudniej?
Nie mówią. Małe, dlatego że nie potrafią, starsze – dlatego że się wstydzą. Nie trzeba jednak większej filozofii, żeby zobaczyć, że najtrudniej jest im w szkole. Tam gołym okiem widać, jak bardzo różnią się od rówieśników. Są inaczej ubrane, nie mają smartfonów ani tabletów, więc nie wiedzą, o czym rówieśnicy rozmawiają. Mają też bardzo ubogie dziedzictwo intelektualne i kulturowe.
Co to znaczy?
Nasze dzieci na lekcji najczęściej nie rozumieją słów, które mówi do nich nauczyciel. Po prostu ich nie znają. W domu prawie się z nimi nie rozmawia. Nie rozumieją czytanek, bo nikt im nigdy nie czytał bajek. Nie wiedzą, czym jest Polska i Warszawa. Często nie potrafią zawiązać butów ani jeździć na rowerze. Niektóre nigdy nie opuszczały własnej dzielnicy, nie jechały autobusem ani tramwajem. Nie były w restauracji ani choćby na zwykłej pizzy, nie wiedzą, jak się w takim miejscu zachować. Pochodzą z tak prymitywnych warunków, że odstają i to widać na pierwszy rzut oka.
Podobnie jak ich rodzice przede wszystkim czują się totalnie inne niż reszta świata. Mają poczucie, że cokolwiek by robili, to nie mają możliwości, żeby doskoczyć.
Z taką perspektywą mówienie, że każdy jest kowalem swojego losu, traci sens. Ale wciąż znajdą się takie osoby.
Proponuję, żeby na chwilę włożyć cudze buty. Proszę wyobrazić sobie, że pani rodzice piją i kompletnie się panią nie zajmują. Trafia pani do domu dziecka. Tam doświadcza przemocy, być może molestowania i próbuje przetrwać. Po wyjściu z placówki nie ma pani dokąd pójść. Ledwo umie pisać i czytać. Nie rozumie, co mówią do pani w urzędach. Próbuje tworzyć związki, ale żaden nie wychodzi. Z tych prób rodzą się dzieci, które później musi pani samodzielnie utrzymać. Ciekawa jestem, jak pani, ja albo ktokolwiek z nas by sobie poradził i czy ruszylibyśmy ochoczo do podbijania świata. Najczęściej w takiej sytuacji dostajemy załamania, idziemy do psychiatry albo zwracamy się do rodziny z prośbą o pomoc. A nasi podopieczni to są ludzie totalnie osamotnieni.
Oni na starcie mieli tylko pod górę. Jeśli trzymają się na powierzchni, to można powiedzieć, że dobrze sobie radzą. Żeby być kowalem swojego losu, trzeba coś dostać. Cokolwiek. Być chociaż odrobinę do życia przygotowanym. Tu widać wyraźnie sprzężenie biedy materialnej, emocjonalnej i intelektualnej. Jeśli od najmłodszych lat doświadczaliśmy bardzo dużo złego i psychicznie ledwo się trzymamy, to możemy tylko próbować przetrwać. A i to jest duży wysiłek.
O biednych ze wsi łatwiej powiedzieć, że mieli trudny start. O biednych w mieście myślimy, że nie skorzystali z możliwości. Tymczasem jeśli ktoś z nich nie skorzystał, to znaczy, że miał wiele innych ograniczeń, które na to nie pozwoliły. Życie w skrajnym ubóstwie jest konsekwencją problemów dziedziczonych z pokolenia na pokolenie. Najpierw trzeba rozwiązać te problemy, a dopiero wtedy oczekiwać, żeby ktoś wziął życie w swoje ręce.
Niejeden powie, że takie osoby żerują na pomocy społecznej. Polegając na dodatkowych świadczeniach, nigdy nie odbiją się od dna.
Jeżeli widzimy, że ktoś skoczył z mostu i tonie, to rzucamy się, żeby mu pomóc. Wyciągamy go na brzeg, grzejemy, karmimy, opiekujemy się. Dopiero kiedy jest już w formie, możemy rozmawiać o tym, co się stało. Ludziom, którzy żyją z dnia na dzień i boją się, że komornik zaraz zapuka do drzwi, nie da się tłumaczyć, żeby poszli na kursy doszkalające. Najpierw trzeba ich nakarmić i sprawić, żeby poczuli się bezpiecznie. Dopiero wtedy można oczekiwać czegoś więcej. Wsparcie materialne to jest warunek konieczny, ale niewystarczający, żeby się odbić. Dlatego naszym podstawowym działaniem w Powiślańskiej Fundacji Społecznej jest pomoc psychologiczna.
W naszym kraju im wyższe zarobki, tym wyższe standardy pomocy. Osoby najbogatsze stać na profesjonalną pomoc psychologiczną. Naszą misją jest zapewnienie usług o wysokim standardzie dla tych, którzy mają największe problemy i rozpaczliwie potrzebują takiej pomocy, ale nie mają jak za nią zapłacić. Ale wiemy, że żadna pomoc psychologiczna nie zadziała, jeśli ci ludzie nie dostaną pomocy socjalnej.
Skąd bierzecie pieniądze na jedzenie i dentystę?
Najłatwiej pozyskać środki na artykuły spożywcze. Mamy też wsparcie przedsiębiorców, lokalny warzywniak raz na jakiś czas przekazuje nam warzywa i owoce. Fryzjer zaprasza zarośnięte dzieciaki na strzyżenie. Z lekarzami jest trudniej. Staramy się umawiać wizyty w publicznych instytucjach. Zdarza się pozyskać środki od fundacji korporacyjnych na dofinansowanie leczenia. Na przykład ryczałt 500 zł miesięcznie na prywatne wizyty. Większość poszła na wizyty u psychiatry, bo w pilnych sytuacjach psychiatria jest po prostu niedostępna w bezpłatnej formie.
Najtrudniej jednak pozyskać środki na podstawową działalność. Dla wszystkich jest oczywiste, że dzieciaki potrzebują ubrania i jedzenia. Natomiast nie każdy rozumie, że dzieciom potrzebna jest bezpieczna relacja. Ludzie mówią: damy na coś, co będzie dla dzieci i wolą kupić słodycze, niż dorzucić się na wynagrodzenie dla wychowawcy. A przecież to, co nam się wydaje oczywiste, takiemu dziecku trzeba uzupełnić. Podstawą naszej pomocy są ludzie, którzy pełnią funkcję rodziców zastępczych na pół etatu.
Budowanie bezpiecznej relacji to jest największa wartość naszej pomocy. Dzięki temu dzieciaki, które wyrastają z naszych programów, już nie wymagają pomocy społecznej. Idą do pracy, nie wiszą na państwie. To się totalnie opłaca, ale wcześniej trzeba bardzo dużo zainwestować, nie tylko pieniędzy. Dzieciom jest potrzebne duże zaangażowanie i opiekunowie z wysokimi kwalifikacjami, którzy wiedzą, co robić. Powinno iść za tym wysokie wynagrodzenie, a nasi wychowawcy zarabiają najniższą krajową.
Czujecie inflację?
Więcej dzieci przychodzi i mówi, że są głodne. Nie jedzą. Od czasów pandemicznego zamknięcia to się nie zdarzało. Ubrania też mają coraz bardziej brudne. Ich rodzice nie mają już na czym oszczędzać. Poza tym, że mogą jeszcze mniej myć i rzadziej prać, nie zapłacić za czynsz i prąd, mogą tylko nie kupić jedzenia.
Maria Organ. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Najchętniej pisze o kobietach i oczekiwaniach społecznych. W wolnych chwilach czyta i tańczy.
Wesprzyj Fundację
Powiślańska Fundacja Społeczna boryka się ze skutkami inflacji: za pieniądze, które ma na wyżywienie dzieci, każdego dnia można kupić mniej jedzenia. W dodatku jej rachunki za prąd wzrosły o 700 proc. Organizacja potrzebuje pieniędzy, by zapewnić swoim podopiecznym podstawy.