Świat
Ludziom trzeba pomóc wyjść z biedy (fot. Pixabay)
Ludziom trzeba pomóc wyjść z biedy (fot. Pixabay)

Tak, to chyba największa różnica, która rzuciła mi się w oczy po przeprowadzce z Polski do Niemiec – pomoc, jaką dostają tu ludzie słabego zdrowia, zagubieni na rynku pracy, uprawiający wolne zawody. I nie chodzi tylko o wsparcie finansowe, ale też o taki drobny gest: podczas pandemii wszystkie osoby powyżej 60. roku życia, a także chorzy przewlekle oraz beneficjenci zasiłku socjalnego mogli odebrać w aptekach po trzy sztuki maseczek FFP2, które lepiej niż inne chronią przed wirusem. Za darmo.

Ale moi rozmówcy sprowadzają mnie na ziemię.

- Niemcy chcą za wszelką cenę podtrzymać wizerunek bogatego kraju, w którym mieszkają zamożni, zadowoleni z życia ludzie – tłumaczy mi Richard Brox, autor bestsellera "Bez dachu nad życiem – biografia bezdomnego"*. – Dlatego biedę u nas się ukrywa. Tymczasem ponad milion osób nie ma ani kawałka nawet nie tyle własnej, ile wynajętej podłogi. Czasem przytulą się do przyjaciół, czasem trafi im się miejsce w mieszkaniu socjalnym, ale większość śpi na ulicy. A najgorsze jest to, że miasta, gminy, powiaty nie chcą zajmować się biedą. Ma być pięknie, czysto i z uśmiechem.

Richard był bezdomnym przez 30 lat. Urodził się w Mannheimie w latach 60. Jego mama, Polka z Katowic, została podczas wojny wywieziona do Niemiec na roboty przymusowe. Przeszła obóz koncentracyjny w Ravensbrück. Tata miał zaledwie 17 lat, gdy wcielono go do Wehrmachtu. Kilkukrotnie dezerterował, za co trafił do więzienia. Rodzice Richarda byli mocno straumatyzowani. On sam kilka lat spędził w domu dziecka, uzależnił się od narkotyków, nie mógł skończyć żadnej szkoły. Gdy zmarła jego mama, stracił mieszkanie i jedyne schronienie. Odtąd żył na ulicy.

- Nasza opieka socjalna jest bezduszna i ma pełno dziur, przez które łatwo wypaść z systemu – opowiada Richard. – Taki absurd: by otrzymać zasiłek socjalny, musisz mieć zameldowanie. Jeśli masz szczęście i pomogą ci pracownicy z biur doradztwa dla bezdomnych, możesz podać ich adres i otrzymywać pieniądze za ich pośrednictwem. Ale takich miejsc jest niewiele i mało kto o nich wie. Ale załóżmy, że masz fart i załapujesz się na zasiłek – 446 euro miesięcznie. Wychodzi niecałe 15 euro na dzień. Jak wyjść za taką kwotę z biedy? Jak kupić sobie buty, gdy stare się rozpadają, jak odżywiać się w miarę zdrowo, by nie podupaść na zdrowiu. Jak skorzystać z komunikacji miejskiej, jeśli zakup biletów to połowa dniówki? Nie mówię już o takiej fanaberii, jak chęć uczestniczenia w życiu społecznym. Nie pójdziesz do teatru, do kina, na koncert. Nie kupisz też książki za 20 euro. Nie stać cię na nic. A przecież tak łatwo wpaść dziś w bezdomność.

Oglądam film, który Richard Brox nagrał z dziennikarzem śledczym Günterem Wallraffem o życiu na niemieckiej ulicy. Noclegownie, jak ta we Frankfurcie nad Menem, znajdują się na obrzeżach miasta, w kontenerach lub w pustostanach. Urzędniczka tłumaczy Wallraffowi, jak dojechać do jednego z ośrodków dla bezdomnych: "Musi pan jechać pociągiem, przesiąść się do autobusu, a potem już tylko dwa-trzy kilometry na piechotę".

W zbiorowych salach łóżko stoi przy łóżku, materace, kołdry, poduszki noszą ślady krwi i uryny. Brakuje personelu, więc drzwi są na noc zamykane na klucz. Dlatego Wallraff, choć obawia się przemocy ze strony agresywnych sąsiadów, nie może uciec.

Urzędniczka tłumaczy Wallraffowi, jak dojechać do jednego z ośrodków dla bezdomnych: „Musi pan jechać pociągiem, przesiąść się do autobusu, a potem już tylko dwa-trzy kilometry na piechotę” (fot. Pexels)

Inna scena: dom dla bezdomnych, w którym mogą dłużej pomieszkać. Pensjonariusz dostaje tu miejsce do spania, wyżywienie i możliwość pracy. Stawka godzinowa: 0,25 euro. W tym czasie minimum rynkowe wynosi 30 razy tyle.

A najsmutniejsze wrażenie robi akcja PR-owa burmistrza jednego z największych niemieckich miast. Zaprasza bezdomnych na świąteczny posiłek. Chętni wpuszczani są do ratusza grupami. Pozostali czekają dwie-trzy godziny w kolejce na mrozie. Posiłek jest smaczny, składa się z kilku dań. Przed wyjściem burmistrz wręcza bezdomnym torby z prezentami. W środku są przeterminowane ciastka i markowe spodnie w rozmiarze 5XXL. Można do nich wejść jak do śpiwora.

- Co chciałbyś zmienić w niemieckim socjalu? – pytam Richarda.

- Ludziom trzeba pomóc wyjść z biedy – mówi Richard. – Bezwarunkowy dochód podstawowy byłby doskonałym rozwiązaniem. Moglibyśmy wziąć życie w swoje ręce: zadbać o zdrowie, wynająć małe mieszkanie, mieć na jedzenie. Teraz nawet ubezpieczenie zdrowotne obejmuje u bezdomnych jedynie nagłe przypadki, a nie długotrwałe leczenie. Gdy boli cię ząb, to dentysta nie będzie go leczyć, tylko go usunie. A jak nie chcesz, to da ci środek przeciwbólowy i po sprawie. Przeznaczyłbym też puste biura i hotele na mieszkania dla ludzi bez dachu nad głową. By każdy mógł dostać własny pokój, łazienkę i toaletę. I zostawić tam prywatne rzeczy bez strachu. Gdy masz bezpieczne miejsce, łatwiej o siebie zadbać i znaleźć siłę, by wyjść do ludzi. Każdy z nas zasługuje na odrobinę godności, a pandemia uzmysłowiła nam, jak bardzo potrzebujemy dziś solidarności.

Wiem, że nie wyląduję pod mostem

- A mnie niemiecki socjal daje poczucie bezpieczeństwa – mówi 45-letnia Anna**, freelancerka i tłumaczka. – Dlaczego? Wiem, że ani ja, ani moje dzieci nie wylądujemy pod mostem.

- A co się stanie, gdy nagle stracisz pracę? – pytam.

- Mam prawo do zasiłku ALG II, potocznie zwanego Harz 4 – wyjaśnia Anna. – Państwo opłaciłoby mi mieszkanie, rachunki za prąd, wodę i ogrzewanie oraz ubezpieczenie zdrowotne. Dostałabym też 401 euro na życie. A gdybym nie miała partnera, to o 45 euro więcej. Oraz na każde dziecko, w zależności od wieku, od 283 do 373 euro dodatkowo.

Ale są tu pewne ograniczenia: czynsz za mieszkanie nie może przekraczać wyznaczonego przez urząd limitu. W Berlinie jest to około 440 euro, ale w Monachium – 640 euro. Limit dotyczy powierzchni: jedna osoba nie może mieć mieszkania większego niż 50 m². Dlatego jeszcze do niedawna wymagano od pobierających zasiłek, by przeprowadzali się do mniejszych i tańszych nieruchomości.

Czynsz za mieszkanie nie może przekraczać wyznaczonego przez urząd limitu. W Berlinie jest to około 440 euro, ale w Monachium - 640 euro (fot. Pixabay)

- Dziś mieszkania w Berlinie są potwornie drogie. Przykładowo w mojej kamienicy, która należy do miasta, jedni płacą za 100 m² i trzy pokoje 770 euro, bo umowę zawarli jeszcze w 2006 roku. Inni, z nowszą umową, za 110 m² odprowadzają 1200 euro. A może być i dwa razy więcej, jeśli kamienica jest w prywatnych rękach – wylicza Anna. I dodaje, że na pewno łatwiej jest pozbierać się po utracie pracy osobom na etacie: – Jeśli dostaną wypowiedzenie, państwo wypłaca im przez półtora roku od 60 do 80 procent pensji netto.

Anna tłumaczy mi, że w Niemczech wolny strzelec nie ma specjalnych przywilejów. Może poza Socjalną Kasą Twórców (Künstlersozialkasse - KSK), do której ona próbuje się dostać, ale przez skomplikowaną biurokrację ten proces trwa – i może ciągnąć się latami. Ale i tak warto. Gdyby została przyjęta do KSK, mniej płaciłaby z własnej kieszeni za ubezpieczenie zdrowotne,  pielęgnacyjne czy emerytalne. Dziś przy samozatrudnieniu najniższa składka dla osób osiągających dochód minimum tysiąc euro wynosi około 200 euro. Najwyższa zaś, przy zarobkach od 4 000 euro, ponad 800 euro. Gdyby Anna dostała się do KSK, Kasa pokrywałaby ponad 70 procent tych wydatków. Jak to wygląda? Wysyła się do KSK prognozę dochodów na dany rok. Na tej podstawie Kasa wylicza wysokość składki – powiedzmy na 500 euro. Wtedy twórca odprowadza 100 euro, a pozostałe 400 KSK.

- Co jeszcze cenisz w niemieckim socjalu? – dopytuję Annę.

- Co miesiąc dostaję zasiłek na dwójkę dzieci, razem około 440 euro. – Anna mówi o Kindergeld, odpowiedniku polskiego 500+. – W Berlinie, gdzie mieszkamy, przedszkole i szkoła są za darmo. Za szkolne obiady i świetlicę do godziny 16 nic nie płacę. Jedynie za posiłki w przedszkolu córki, ale niewiele, 23 euro miesięcznie. W tych placówkach są tak świetne warunki, tak doskonali pedagodzy, że moje dzieci je uwielbiają. W ramach ubezpieczenia zdrowotnego mamy dostęp do służby zdrowia na wysokim poziomie. Leki dla dzieci na receptę są za darmo, dla dorosłych – za symboliczną opłatą. Czy czegoś mi brakuje? Chyba tylko więcej wolnego czasu! Chciałabym też, by ruszyły już szkoły i przedszkola. Przez pandemię muszę siedzieć nad projektami po nocach. W ciągu dnia dzieci są przecież w domu.

W teorii wszystko wygląda przepięknie

- Czujesz, że masz wsparcie państwa? – pytam Claudię, pastorkę Kościoła ewangelickiego, która po rozwodzie samotnie wychowuje adoptowaną córkę, 18-letnią Marię.

I tak, i nie. To jedna wielka loteria – kręci głową 53-letnia Claudia. – Jeśli mam szczęście, trafiam na urzędników, którzy zetknęli się z chorobą Marii, z FAS (Fetal Alcohol Syndrome – alkoholowy zespół płodowy – przyp. aut.), którzy wiedzą, jakiej pomocy potrzebujemy. Jeśli nie znają tej specyficznej choroby, zaczyna się dramat. FAS nazywany jest chorobą niewidzialną. Maria ma dwie ręce, dwie nogi, poprawnie się wysławia. Niby może wszystko zrobić, a jednak nie. Po prostu pewne funkcje mózgu u niej nie działają: kieruje się impulsywnością, nie rozumie konsekwencji postępowania, ma kłopoty z pamięcią i rozumieniem – by wymienić tylko kilka symptomów. Dlatego często muszę nieświadomym urzędnikom tłumaczyć, na czym ta choroba polega. Nieprzypadkowo Maria ma orzeczoną niepełnosprawność umysłową w 80 procentach.

Jeśli mam szczęście, trafiam na urzędników, którzy zetknęli się z chorobą Marii, którzy wiedzą, jakiej pomocy potrzebujemy (fot. Pexels)

- To jaką pomoc już dostajesz? – dopytuję.

- Przyznano mi bezterminowo zasiłek na dziecko, 219 euro. Dostajemy też 545 euro wsparcia pielęgnacyjnego – wylicza Claudia. – Mogłabym wystąpić o zapomogę socjalną Hartz 4, gdyż Maria skończyła już 18 lat, ale szczerze mówiąc, nie miałam jeszcze czasu. Skupiłam się za to na usługach. Chorzy na FAS potrzebują pomocy nawet w prostych czynnościach codziennego dnia. Trzeba im przypominać, że muszą zjeść posiłek, wziąć leki, motywować rano, by poszli do szkoły czy do pracy. Złożyłam więc do urzędu socjalnego podanie o możliwość skorzystania z tak zwanego budżetu osobistego.

Czym jest budżet osobisty? Marii z jej niepełnosprawnością przysługuje szereg usług, które oferują między innymi kasa chorych, kasa opieki, agencja pracy. Zamiast zwracać się do każdej z nich osobno, Claudia ma jeden "koszyk", do którego może wybrane usługi wrzucić. Wcześniej ustala z urzędnikami cel, któremu mają one służyć.

- Odkąd córka w zeszłym roku ukończyła specjalną szkołę główną, ma możliwość nauki zawodu między innymi lakiernika, malarza, kucharza na warsztatach prowadzonych przez ekumeniczną wspólnotę, przystosowanych dla osób z niepełnosprawnościami. Przez pierwsze dwa tygodnie nie było problemu, ale potem zaczęły się schody. Mijały dwie-trzy godziny zajęć i Maria mówiła, że jest wykończona, nie daje już rady. Opiekunka zawodowa odprowadzała więc córkę codziennie około 13 do domu. Ale na dłuższą metę nie jest w stanie pomagać Marii, dlatego – wracając do "koszyka" świadczeń – wystąpiłam o indywidualnego asystenta, który nie tylko będzie Marię zaprowadzał do pracy i z niej przyprowadzał, ale też towarzyszył jej przez te siedem godzin zajęć. Tak, taka usługa jest dostępna i mam nadzieję, że wkrótce ją dostanę. Przecież chodzi o to, by Maria była w stanie nauczyć się zawodu i mogła kiedyś podjąć pracę – mówi Claudia.

Wyliczyła, że córce przydałoby się też około 25 godzin tygodniowo wsparcia w wolnym czasie. Zależy jej, żeby Maria mogła uczestniczyć w życiu społecznym, kiedy ona akurat jest zajęta. – Jestem przecież pastorką, prowadzę nie tylko msze, ale i warsztaty dla kobiet, między innymi o gender, teologii feministycznej, równouprawnieniu, zdrowiu. Chciałabym, aby niezależnie od moich zajęć córka mogła pójść z opiekunem na koncert, na wystawę, ale też by uczyła się z nim samodzielności: zrobiła zakupy, porządek w pokoju czy wstawiła pranie – opowiada Claudia.

Kiedy już wrzuci te usługi do "koszyka", sama zdecyduje, jak wyda pieniądze, które urząd przeleje na jej konto: czy zatrudni osobę prywatną, czy organizację i na ile godzin. Jedyny warunek jest taki, że środki muszą być wydane na świadczenia dla Marii.

- Owszem, taka pomoc kosztuje. Ale czy dla państwa nie jest droższe utrzymywanie bezrobotnej osoby, która z czasem się stacza? Wierz mi, wdrożenie jej do życia w społeczeństwie wyjdzie taniej – podkreśla Claudia.

Nie jestem pozostawiony sam sobie

- A ja mam wrażenie, że urząd pracy walczy o mnie, odkąd rzuciłem gimnazjum w jedenastej klasie – mówi 23-letni Jannik.

Na pierwszym spotkaniu z urzędnikami Jannik dostał opiekuna zawodowego. – Zajęła się mną fajna, młoda dziewczyna – opowiada Jannik. – Powiedziałem jej, że nudzi mnie już nauka i że chcę szybko iść do pracy. Zaproponowała roczne przygotowanie do zawodu w placówce, gdzie uczyłbym się, jak napisać list motywacyjny i CV, odbywał dwutygodniowe praktyki w wybranych przeze mnie zakładach i miał kilka godzin teorii w tygodniu – taką podstawową matmę, angielski i niemiecki. Miałem za to dostawać ponad 200 euro co miesiąc.

- I czego tam się nauczyłeś? – pytam Jannika.

- Po praktykach w biurze podróży, magazynie handlowym i hotelu zrozumiałem, że jednak chcę się dalej uczyć – śmieje się Jannik. – Złożyłem papiery do trzyletniej Wyższej Szkoły Zawodowej, kilkadziesiąt kilometrów od domu rodziców. Musiałem więc się przeprowadzić do innego miasta. Ta sytuacja uprawniała mnie do ubiegania się o bezzwrotne stypendium dla uczniów (Bundes-ausbildungs-förderungs-gesetz – przyp. aut.). Na podstawie moich i rodziców dochodów przyznano mi 500 euro miesięcznie. Mogłem za tę kwotę wynająć całkiem fajne mieszkanie.

- Po praktykach w biurze podróży, magazynie handlowym i hotelu zrozumiałem, że jednak chcę się dalej uczyć - śmieje się Jannik (fot. Pixabay)

Ale podczas pierwszego semestru nauki Jannik zachorował, zdiagnozowano u niego dolegliwości psychiczne. I znów wkroczyła do akcji agencja pracy. Przyznano mu zasiłek i pieniądze na czynsz oraz rachunki w wynajętym mieszkaniu – w sumie ponad 900 euro. Został też wysłany na badania. Lekarz medycyny pracy potwierdził, że Jannik nie nadaje się na tak zwany pierwszy rynek pracy, na którym zatrudniani są zdrowi. Opieką objął go dział rehabilitacji urzędu pracy i skierował na dalsze kształcenie, prowadzone przez stowarzyszenie AAW(Arbeitskreis für Aus- und Weiterbildung) dla młodych i chorych ludzi.

- Byli tam świetni pedagodzy, psycholodzy, socjolodzy – wspomina Jannik. – Sporo zajęć mieliśmy w terenie: odwiedzaliśmy firmy, które mogły nam zaoferować zatrudnienie, na przykład markety, pocztę, schroniska dla zwierząt. Mieliśmy też trochę teorii z przerwami na relaks i medytację. Razem gotowaliśmy posiłki, jeździliśmy na wycieczki. Nie było tak źle. No, może poza tymi chwilami w ciągu dnia, gdy braliśmy leki. Niektórzy z nas wtedy odpływali, kładli się na podłodze, zapadała cisza.

- Nauczyłeś się tam jakiegoś zawodu? – dopytuję Jannika.

- Nie, wyleciałem. Miałem zbyt dużo nieobecności – opowiada Jannik. – Okazało się, że z moją chorobą psychiczną potrzebuję więcej wsparcia. Niedawno spotkałem się z urzędnikiem agencji pracy. Pokazał mi cztery szkoły w regionie dla młodych ludzi z problemami psychicznymi, gdzie mógłbym nie tylko uczyć się zawodu i pracować, ale i mieszkać przez trzy lata. A wszystko pod opieką pedagogów, psychologów i terapeutów. Może z takim wsparciem uda mi się w końcu zdobyć fachowe wykształcenie i pójść do pracy? Bardzo bym tego już chciał!

Marzę, by wrócić do Polski

- A mój pobyt w Niemczech od początku naznaczony był porażką – wzdycha trzydziestoparoletnia Bożena, krojąc ciasto.

Bożena ma doskonałą pamięć i wszystkie przepisy na wypieki w głowie. A dzień, w którym zajechała z trójką dzieci (16, 6 i 5 lat) i nowym mężem do Nadrenii Północnej-Westfalii, wciąż stoi jej przed oczami. Jakby nie minęło już 730 dni.

Dzień, w którym zajechali do Nadrenii Północnej-Westfalii, wciąż stoi jej przed oczami (fot. Pexels)

- Nasz samochód, wyładowany po brzegi jak statek z kontenerami, zacumował na parkingu przed blokiem – opowiada Bożena. – Na chodniku, ściskając w dłoni pęk kluczy, czekała już na nas mieszkająca tu Polka. Była matką właścicielki mieszkania, której wpłaciliśmy, jeszcze z kraju, kaucję za wynajem. I nie, nie było nam dane odpocząć. Gdy odrętwiali po kilkunastu godzinach podróży powlekliśmy się za nią, marząc o łazience i o łóżku do spania, okazało się, że te klucze z pęku nie pasują do zamków w drzwiach. Bo z powodu długów zamki zostały wymienione przez wierzyciela. To był pierwszy sygnał alarmowy. "Ładnie się zaczyna", pomyślałam.

Gdyby nie ta dobra pamięć, Bożena uwierzyłaby też niemieckim urzędnikom na słowo. "Nie doszły do nas dokumenty od pani", powtarzali. A przecież sama je kopiowała, wkładała w kopertę, zaklejała, kupowała znaczek, wrzucała do żółtej skrzynki zaraz obok sklepu. Jeden raz, drugi, trzeci. Potem wzięła się na sposób i słała polecone.

- Chciałam założyć firmę i zająć się wypiekami – opowiada. – Ale urzędnicy z agencji pracy skierowali mnie do Job Center, które powinno załatwić mi kurs językowy – bez egzaminu na poziomie B1 i z wiedzy o społeczeństwie nie można tu podjąć legalnej pracy. No i wtedy zaczęły się schody.

W Job Center Bożena dostała długą listę dokumentów do złożenia: zarobki męża, jego umowa o pracę, wszystkie operacje na koncie z trzech miesięcy, potwierdzenie zameldowania, szkolne świadectwa dzieci z Polski, zaświadczenia, że tu chodzą do szkoły, decyzja o przyznaniu 660 euro zasiłku na całą trójkę (Kindergeld), informacja o alimentach, a raczej o ich braku. Ale dokumenty do Job Center nie dochodzą. Giną gdzieś po drodze.

- Dlaczego aż tyle papierów? – Bożena kręci głową w zamyśleniu. – Dowiedziałam się, że mogę ubiegać się nie tylko o kurs językowy, ale i o dopłatę do mieszkania oraz na dwójkę dzieci, gdyż były partner zalegał w Polsce z alimentami. Choć twierdzili, że moje pisma do nich nie docierają, to myślę, że próbowali znaleźć na mnie bat. I w końcu im się udało.

Gdy listonosz doręczył list polecony do rąk własnych urzędnika, ten wnikliwie przejrzał papiery. I nie uznał poświadczenia od komornika z Polski, który bez powodzenia próbował ściągnąć zaległe alimenty od ojca córki i syna Bożeny. Mogła więc zapomnieć o dopłacie na dzieci. Stwierdził też, że rachunki za wodę w wynajętym mieszkaniu są dziwnie zawyżone.

- Fakt, Turek, właściciel nieruchomości, podał takie zużycie, jakbyśmy korzystali z basenu, a nie z prysznica. Tak więc Job Center odrzucił wszystkie moje wnioski jednym pociągnięciem długopisu, przy okazji o szkołę językową też. Przez rok jeszcze z nimi walczyłam. Chodziłam z poznaną Polką, która za mnie tłumaczyła, prosiłam córkę, by do nich dzwoniła. Ale nie mam już siły – mówi Bożena.

- A widzisz jakieś plusy życia w Niemczech? – dopytuję.

- Na pewno żyje się spokojniej niż w Polsce – mówi Bożena. – Pensja męża, te kilka tysięcy euro, spokojnie wystarcza dla naszej pięcioosobowej rodziny. Dzieci mają superszkołę, która o nie dba: sprawdza, czy w pandemii mają dostęp do laptopów, a jeśli nie, to rozdaje im tablety. Nauczycielka spotyka się z nimi "na kamerce" w małych grupach, by porozmawiać o ich problemach w czasie izolacji. Doceniam też doskonałą służbę zdrowia. W ramach ubezpieczenia mamy dostęp do nowoczesnych szpitali i świetnych lekarzy. I za nic nie płacimy! Gdy córka złamała nogę, szkoła zapewniła nam na cały dzień taksówkę, a w szpitalu ściągnięto specjalnie dla nas tłumacza. Z kolei gdy syn bał się zabiegu u dentysty, usunięto mu mleczaki pod narkozą. Za friko!

Może więc nie jest aż tak źle? Może z czasem uda się w nowym kraju okrzepnąć?

- Wiem, wiem, muszę się jakoś pozbierać – wzdycha Bożena. – W Polsce umiałam o siebie zadbać, miałam dobrą pracę i siłę przebicia. Ale jak poradzić sobie w obcym kraju, gdzie mam wrażenie, że urzędnicy celowo rzucają mi kłody pod nogi? Proszę ostrzec wszystkich i napisać: Tu wszędzie jest mur. Najchętniej wróciłabym do Polski, ale ani mąż, ani starsza córka nie chcą o tym słyszeć. To zabawne, bo córka za nic nie chciała tu przyjechać. A teraz mówi, że kobietom w Polsce odbiera się prawa i ona nie chce już tam żyć.

Bożena mówi, że w Niemczech na pewno żyje się spokojniej niż w Polsce (fot. Pixabay)

Między nami, kobietami

- Nie, to nie państwo wyszło u nas z propozycją "musimy coś zrobić, by pomóc kobietom" – mówi Silvia Zenzen z federalnego stowarzyszenia Centrum Doradztwa Kryzysowego dla Kobiet (Bundesverband Frauenberatungsstellen und Frauennotrufe - Frauen gegen Gewalt e.V.). – To my, kobiety, wyszłyśmy w latach 70. i 80. na ulice, by walczyć o nasze prawa. Policzyłyśmy, ile nas jest, wymieniłyśmy się doświadczeniami i zaczęłyśmy głośno mówić o przemocy psychicznej, fizycznej i gwałtach. A 30 lat temu zorganizowałyśmy się w profesjonalne struktury i nasze organizacje rozsiały się po całym kraju. Dlatego w Niemczech kobieta szybciej dostanie pomoc od innych kobiet i ich organizacji niż od państwa. W naszym biurze poczuje solidarność i bezpieczeństwo, zobaczy, że jej wierzymy, że nie podważamy jej zeznań, że jesteśmy po jej stronie.

- A jak pomaga samo państwo? – pytam.

- Włącza się, gdy zgłaszamy przestępstwo i dochodzi do działań prawnych. To ono finansuje działający 24 godziny na dobę telefon zaufania, gdzie można się porozumieć w 17 językach. Prowadzi też kampanię o tym, jak reagować na przemoc "Silniejsza/y niż przemoc".

- Współpracujecie?

- Tak, ale to długi i żmudny proces – śmieje się Silvia. – Nasze żądania często działają politykom na nerwy. Dlaczego? Bo na końcu zawsze pojawia się kwestia pieniędzy. Tego, ile państwo chce przeznaczyć na pomoc kobietom. Na szczęście nasz ruch jest na tyle silny, że mówimy im: słuchajcie, potrzebujemy tego i tego. I to wy jesteście za to odpowiedzialni. W ramach tej naszej współpracy prowadzimy też szkolenia dla policjantów. Choć i tak jest dużo lepiej niż kiedyś, to wciąż zdarza się, że policjanci zadają ofiarom gwałtu pytania typu: W co byłaś ubrana? Czy byłaś pijana?, które sugerowałyby, że to zgwałcona ponosi odpowiedzialność za gwałt. Dlatego rekomendujemy kobietom, żeby najpierw kontaktowały się z nami, a dopiero potem zgłaszały przestępstwo na policję.

- To jaka jest sytuacja kobiet w Niemczech? – pytam.

- Co trzecia kobieta doświadczyła u nas przemocy fizycznej, co siódma seksualnej – mówi Silvia. – Ale Niemcy podpisali konwencję stambulską, która chroni kobiety przed przemocą domową. Jeśli kobieta zadzwoni na policję i powie, że została zaatakowana, jej partner musi opuścić dom, czasem nawet na miesiąc. I nie wolno mu się do niego zbliżyć. Jeśli złamie zakaz, może zostać aresztowany. Dla kobiet, które potrzebują schronienia, dostępne są miejsca z noclegiem, pomoc psychologa i terapeuty. Jeśli nie mają za co żyć, staramy się dla nich o zasiłek z socjalu.

- A państwo wspiera organizacje takie jak wasza? – dopytuję.

- Nie do końca – mówi Silvia po namyśle. – Brak nam stabilnego finansowania. Ciągle musimy rozpisywać projekty i podania o granty. Zależymy od zbiórek i dotacji. Tracimy cenny czas na łatanie budżetu. A przecież Niemcy to bogaty kraj! Czyż tak zamożne państwo nie powinno bardziej troszczyć się o tych, którym grunt usunął się spod nóg? Sama widzisz, ile jeszcze jest do zrobienia!

*Za książkę „Bez dachu nad życiem” ("Kein Dach über dem Leben: Biographie eines Obdachlosen") Richard Brox otrzymał nagrodę Open Book Award 2020. Przez 21 tygodni książka była na liście bestsellerów magazynu "Der Spiegel". Dzięki temu sukcesowi Brox wyszedł z bezdomności. Mieszka we wspólnocie mieszkaniowej w Kolonii w Niemczech. Tantiemy ze sprzedaży biografii oraz nagrody pozwalają mu pomagać ludziom, którzy znaleźli się na dnie. Brox prowadzi też bloga z poradami dla bezdomnych.

**Imiona niektórych bohaterów zostały na ich prośbę zmienione.

Joanna Strzałko. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie oraz Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Reporterka i tłumaczka. Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Dużym Formatem", "Charakterami", portalem weekend.gazeta.pl i "Magazynem" Goethe Institut. Publikowała również w "Tygodniku Powszechnym", "Twoim Stylu", "Newsweek Historia", "Polityce". Stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 roku. Mieszka w Niemczech.