
Gillies od samego początku wykazywał nadzwyczajną umiejętność patrzenia na człowieka, nie na jego szpetotę. Ci, którzy go znali, widzieli w nim „człowieka o stalowych nerwach i wielkim sercu", postrzegającego swoich pacjentów jako coś więcej niż tylko numery. D. M. Caldecott Smith, którego brat był pod opieką Gilliesa w Aldershot, zapamiętał lekarza jako osobę „pełną ludzkiej życzliwości". Podobnie twierdził sierżant Reginald Evans, który wyraził zdziwienie, że „zwykli żołnierze otrzymują taką samą opiekę jak oficerowie", i tak napisał o Gilliesie: „Nawet osobiście opatrywał moje rany i odwiedzał mnie w nocy, żeby się przekonać, czy mi wygodnie, chociaż miał roboty po uszy". Evans przypisywał względną normalność swojego dalszego życia udanej pracy rekonstrukcyjnej Gilliesa: „To jemu zawdzięczam wiele ze swojego szczęścia".*
Nie dziwi, że obrażenia twarzy mogły mieć ekstremalny wpływ na stan emocjonalny żołnierza. Chirurg Fred Albee zauważył, że „skutki psychologiczne dla człowieka, który musi iść przez życie, będąc źródłem zgrozy dla samego siebie, a także dla innych, są nie do opisania. Zwrócił uwagę, że oszpecony żołnierz często czuje się „obcy w swoim świecie", i dodał, że to musi być „straszliwe piekło czuć się obcym dla siebie".
Dla pacjentów Gilliesa już sama jego obecność miała uzdrawiającą moc. Często pocieszał rannych swoim charakterystycznym zapewnieniem: „Nie martw się, synku, […] wydobrzejesz, a kiedy z tobą skończymy, będziesz miał równie miłą twarz jak większość z nas". Jego swobodny sposób bycia i poczucie humoru nierzadko przyczyniały się do poprawy nastroju w szpitalnych salach. „Dziękowałem niebiosom za wrodzoną umiejętność obracania w żart zwyczajnych życiowych sytuacji" – zauważył. Za to właśnie pokochali go pacjenci w Aldershot, gdy tam pracował.
Nie wszyscy czuli się w towarzystwie oszpeconych mężczyzn równie swobodnie jak Gillies. Nawet dla doświadczonych przedstawicieli personelu medycznego spotkanie kogoś z obrażeniami twarzy bywało traumatycznym przeżyciem, a ich reakcje mogły jeszcze wzmóc cierpienie pacjenta. Ward Muir, który pracował w Trzecim Londyńskim Szpitalu Ogólnym w dzielnicy Wandsworth, był zdziwiony własną reakcją.
„Nigdy nie czułem żadnego zakłopotania w […] zetknięciu z pacjentem, niezależnie od tego, w jak opłakanym był stanie i jak poniżające było dla niego uzależnienie od mojej opieki, aż do momentu, gdy zetknąłem się z pewnymi ranami twarzy" – wyznał później. Muir wyobrażał sobie każdego żołnierza tak, jak musiał on wyglądać przed wojną – „jako zdrowy i miły okaz angielskiej młodzieży" – co tylko pogarszało sytuację, gdy stał przed tymi „zniszczonymi gargulcami". Bał się, że mógłby mimowolnie „pozwolić dostrzec nieszczęsnej ofierze to, co sam dostrzega: a mianowicie, że jest odrażająca".
Gillies wzbudzał jednak zaufanie zarówno pacjentów, jak i personelu, i to nawet w najbardziej rozpaczliwych sytuacjach. „Przystępował do pracy przy jakimś mężczyźnie, który miał połowę twarzy dosłownie rozerwaną na kawałki, skórę wiszącą w strzępach i kości szczęki rozbite na miazgę, która pod palcami sprawiała wrażenie piasku" – wspominała siostra Black. Jej podziw dla Gilliesa rósł z każdą chwilą, którą z nim spędziła. Chociaż praca była koszmarna, pielęgniarka szybko zdała sobie sprawę z przełomowego znaczenia tego, co robili on i jego zespół. „Wielka wojna, podczas której poświęcono miliony istnień ludzkich, była pośrednio odpowiedzialna za ocalenie milionów innych" – zauważyła trafnie.
Początkowo postępy były jednak powolne i Gillies nie zawsze podzielał wiarę Catherine Black w swoje własne umiejętności. „To była dziwna nowa sztuka i w przeciwieństwie do dzisiejszego studenta, który jest wychowany na nacinaniu małych blizn i stopniowo przechodzi do pojedynczej zajęczej wargi, nas nagle proszono o odtworzenie połowy twarzy" – wspominał później. Ponieważ nie było żadnych podręczników, którymi można by się kierować, ani nauczycieli, z którymi dałoby się skonsultować, Gillies musiał polegać na swojej fantazji, żeby móc wyobrazić sobie rozwiązania stojących przed nim problemów. A jednak sama skala kataklizmu dawała chirurgii plastycznej jedyną w swoim rodzaju okazję do ewoluowania i do tego, by najlepsze praktyki stały się standardem.
Wiele lat później Gillies ze zdumieniem spoglądał wstecz na dni spędzone w Aldershot. „Przez cały ten czas – napisał – brnęliśmy w stronę nowych metod i nowych rezultatów bez dobrodziejstwa sulfonamidów, plazmy i penicyliny".
Gillies doświadczał równie wielu porażek jak zwycięstw, a każdy nowy cios wydawał się tak samo dotkliwy jak poprzedni. Szczególnie trudno było mu się pogodzić ze śmiercią szeregowego Williama Henry’ego Younga, zwłaszcza ze względu na rozdzierające serce okoliczności, w jakich ów żołnierz przyjechał do Aldershot.
Young był korpulentnym mężczyzną z podkręconymi wąsami i pyzatymi policzkami, dzięki którym wydawał się młodszy i nie wyglądał na swoje czterdzieści lat. Na początku wojny został postrzelony w udo przez snajpera. Po długiej rekonwalescencji wrócił do służby, ale zaraz padł ofiarą chloru podczas ataku chemicznego wiosną 1915 roku niedaleko miejsca, gdzie Gillies pracował w Belgijskim Szpitalu Polowym.
W wyniku tego incydentu miał upośledzony wzrok. Tamtej zimy Young został wysłany z powrotem na front, nieco na wschód od Foncquevillers w północnej Francji, gdzie niebawem miało spaść na niego kolejne nieszczęście.
Gdy pewnego zimnego i wilgotnego grudniowego poranka, zaledwie kilka dni przed Bożym Narodzeniem, nad okopami pojawił się świt, Young dostrzegł rannego podoficera leżącego sto kilkadziesiąt metrów dalej. Działając bez rozkazu, pod ciężkim ostrzałem nieprzyjaciela, przedostał się przez zasieki z drutu kolczastego i podczołgał się tam, gdzie leżał krwawiący sierżant Walter Allan. Podoficer rozkazał Youngowi wrócić w bezpieczne miejsce, lecz on nie dał się powstrzymać. Zabrał rannego i ruszył z powrotem w stronę okopów. Gdy był już prawie bezpieczny, kula strzaskała mu szczękę, a następna ugodziła go prosto w klatkę piersiową. Inny żołnierz pośpieszył Youngowi na pomoc i razem wciągnęli Allana do okopu, ratując mu życie.
Potem, mimo poważnych obrażeń, Young przeszedł prawie kilometr do pułkowego punktu pomocy medycznej, gdzie go opatrzono. Ostatecznie został ewakuowany do Wielkiej Brytanii i tam w szpitalu w Exeter poddał się kilku operacjom w związku ze strzaskaną szczęką. W tym czasie dowódca plutonu Younga napisał do jego żony Mary: „Jestem pewien, że musi to być dla pani wielka pociecha dowiedzieć się, że odniósł rany, gdy ratował rannego towarzysza. Wszyscy mamy nadzieję, że otrzyma od przełożonych wyrazy uznania, na jakie zasługuje. My darzymy go nieustającym podziwem".
Niedługo po wysłaniu tego listu Armia Brytyjska przyznała Youngowi Krzyż Wiktorii, najwyższe odznaczenie wojskowe. Young napisał do żony ze szpitalnego łóżka: „Jestem oczywiście bardzo dumny z tego wielkiego zaszczytu, zarówno ze względu na siebie, jak i na ciebie oraz dzieciaki".
W Anglii ustanowiono fundusz, żeby wesprzeć Younga i jego rodzinę, gdy ranny wracał do zdrowia. Społeczeństwo dawało hojne datki, toteż zebrano ponad pięćset funtów. Young dostał przepustkę, dzięki czemu mógł wrócić do domu, do Preston, gdzie powitano go jak bohatera. Na stacji kolejowej czekał na niego powóz wysłany przez burmistrza, żeby przywieźć go do ratusza na dalsze uroczystości. W spontanicznym geście podziwu miejscowi ochotnicy z pułku East Lancashire wyprzęgli konie i sami pociągnęli powóz przez wiwatujący tłum, podczas gdy orkiestra grała See the Conquering Hero Comes („Patrz, nadchodzi zwycięski bohater").
Gdy uroczystości dobiegły końca, Young ponownie zajął się swoim leczeniem. Chociaż rana klatki piersiowej nie była poważna, obrażenia twarzy powodowały, że mógł przyjmować pokarm tylko przez rurkę. Postanowiono, że zostanie wysłany do nowego oddziału szpitalnego w Aldershot. Gillies miał pewność, że uda mu się naprawić szczękę Younga, ale operacja nie była pozbawiona ryzyka. Jedno z największych wyzwań, przed którym stał jego zespół, stanowiło podanie narkozy. Obrażenia twarzy często prowadziły do niedrożności dróg oddechowych – albo z powodu opuchlizny języka i gardła, albo utraty mięśni kontrolujących krtań. Jak się przekonali noszowi, sytuacja była szczególnie niebezpieczna, gdy pacjent leżał na plecach, a więc tak jak zwykle podczas narkozy.
Zanim Young przyjechał do Aldershot, Gillies aż za dobrze poznał ten problem. Pewnego razu musiał pomóc anestezjologowi wyciągnąć język pacjenta, żeby odblokować drogi oddechowe, gdy mężczyzna posiniał z braku tlenu. „Umyłem ręce i nadal cyzelowałem przeszczep kostny od dawcy, gdy stan pacjenta znów się pogorszył i ponownie trzeba było pomóc anestezjologowi utrzymać go przy życiu" – napisał Gillies.
Chociaż pewnym rozwiązaniem było umieszczenie pacjenta w pozycji siedzącej, to również stanowiło zagrożenie, bo mogło spowodować spadek ciśnienia krwi. Co gorsza istniało ryzyko, że pacjent może się obudzić w połowie zabiegu.
Gillies pamiętał niejakiego Morrisona, który tak właśnie się zachował. „Było to co najmniej niepokojące, gdy pod koniec operacji zaczął do mnie mówić po francusku i niemiecku – wspominał chirurg. – Starałem się odpowiadać, a także pomagać trzymać go w pozycji wyprostowanej, umieścić jego przeszczep we właściwym położeniu i zaszyć ranę". Dzień nigdy nie mijał bez jakiegoś nowego, nieprzewidzianego wyzwania.
Szeregowy Young niepokoił się nadchodzącą operacją, gdy przyjechał do Szpitala Wojskowego Cambridge. Powiedział Gilliesowi, że źle zniósł chloroform, który zastosowano u niego w przeszłości. Rzeczywiście, chirurdzy wojskowi przekonali się w pierwszych latach wojny, że chloroform, w tamtych czasach powszechny środek znieczulający, może wywoływać migotanie komór, czyli zagrażającą życiu arytmię. Było to szczególnie niebezpiecznie u ludzi takich jak Young, ponieważ jego zdrowie już było nadszarpnięte. Mimo to Gillies dążył do przeprowadzenia operacji, mając – jak zawsze – nadzieję na pomyślny wynik. W dniu zabiegu użył możliwie najmniejszej ilości środka znieczulającego, a jednak Young zapadł w śpiączkę.
Pomimo ponawianych przez Gilliesa prób ocucenia go już nie odzyskał przytomności. Chociaż szeregowy William Henry Young przeżył liczne rany postrzałowe i zatrucie gazem bojowym, zmarł z powodu nagłej niewydolności serca. Zostawił żonę i dziewięcioro małych dzieci.
Gillies był zdruzgotany. Napisał do wdowy po Youngu, zaznaczając, że jest „bardzo nieszczęśliwy" z powodu fatalnego w skutkach wyniku operacji, i ubolewając, że „wydaje się to strasznie okrutne przejść przez wszystko, przez co on przeszedł, i to tak szczęśliwie, a potem umrzeć przez najgorszego pecha". Zapewnił ją, że podjęto wszelkie środki ostrożności.
„Zrobiono dla niego wszystko, co można było zrobić – zaznaczył chirurg – i zbadało go pięciu lekarzy, którzy uczynili wszystko, co w ich mocy". Mimo to ta porażka bardzo go gnębiła. Odtąd priorytetem dla Gilliesa i jego zespołu miało się stać rozwiązanie problemu bezpiecznego podawania narkozy pacjentom z obrażeniami twarzy.
Ciało Younga wyruszyło w ponad trzystukilometrową podróż do Preston, gdzie został pochowany. Przed domem bohatera zgromadziły się tłumy żałobników, żeby zobaczyć trumnę niesioną ulicami na miejscowy cmentarz. Grupa pięćdziesięciu rannych mężczyzn, w tym dwóch z Aldershot, udała się na północ, żeby wziąć udział w pogrzebie. Chociaż Gillies głęboko bolał nad odejściem Younga, konieczność niesienia pomocy przytłaczającej liczbie żołnierzy uniemożliwiła mu złożenie ostatniego hołdu zmarłemu. Niebawem zalew pacjentów przybywających do Aldershot stał się nie do opanowania nawet dla chirurga tak pełnego poświęcenia i tak skupionego na pracy jak Harold Gillies.
*Fragmenty książki "Facemaker. Historia człowieka, który stworzył chirurgię plastyczną" Lindsey Fitzharris, tłumaczenie: Łukasz Müller. Autopromocja: książka do kupienia w formie ebooka w Publio >>>