Reportaż
Wieś Setniki, w której mieszkał jeden ze zmarłych (fot. Bartosz Józefiak)
Wieś Setniki, w której mieszkał jeden ze zmarłych (fot. Bartosz Józefiak)

Setniki dochodzą do siebie. Właśnie stąd pochodzi jedna z ofiar. Po pierwszym szoku mieszkańcy powtarzają: jesteśmy bezpieczni. Przez wieś co chwila przejeżdżają policyjne i wojskowe samochody, poboczami chodzą uzbrojeni żołnierze. I z jednej strony ten widok daje poczucie, że ludzie tu sami nie zostali, ale z drugiej zakłóca spokój sennej wsi.  



Rencistka Halina spaceruje po podwórku za PGR-owskimi blokami. – Paskudnie się czujemy, bo to był nasz przyjaciel, ten Bogdan. Matkę tu zostawił, żonę, obie rozpaczają bardzo. Teraz pojechały do prosektorium do Lublina. Pogrzeb u nas ma być, w kościele w Przewodowie. No tragedia, tym bardziej że my tu, proszę pana, jesteśmy jak rodzina. Jeden drugiemu zakupy zrobi, jeden sąsiad coś ugotuje, to się z drugim podzieli, drewno przyniesie. Teraz nawet biega ten facet, Bogdana kolega, drewno im zanosi, oporządza, żeby one już nie musiały się martwić – Halina wskazuje mężczyznę w zielonym polarze uwijającego się na podwórku. – Tu ludzie są dobrzy. 

W Setnikach żyło się spokojnie i Halina wierzy, że spokojnie znów będzie. Nie boi się wcale.  

Proszę pana, ja wierzę, że państwo polskie nas obroni. Nie ma się czego bać. Ja nigdzie się stąd nie ruszam. Dzieci dzwonią, dopytują, ale ja do nich do miasta nie jadę. Mnie tu najlepiej. Co ma być, to i tak będzie. Zresztą,  co my możemy narzekać. Nie daj Chryste Panie, żeby Polskę spotkały takie przejścia, co mają Ukraińcy teraz. Przecież ta rakieta, co spadła, to nie jest ich wina, absolutnie, to wszystko Putina wina. A oni tam w zimnie siedzą, bez światła, wody, gazu, bez niczego. I z małymi dziećmi! Naprawdę, u nas nie jest źle. 

Jeszcze więcej policyjnej obstawy w Przewodowie (fot. Bartosz Józefiak) , Wozy wojskowe kursują w tę i z powrotem (fot. Bartosz Józefiak)

Na strach nie mamy czasu 

Damian z jednej strony powtarza: "Oby tylko w nas odłamek jakiś nie uderzył". Ale zaraz sam się pociesza: "W telewizji mówią przecież, żeby się nie bać". – Te huki, co słyszymy, to są nasze myśliwce. A skoro latają, to jest bezpiecznie. Już w Hrubieszowie uruchomili najnowsze wyrzutnie rakiet, radary – opowiada Damian, choć to niezbyt zgodne z prawdą. – Już nic nie przeleci, w ogóle się nie boję – mówi, jakby chciał sam siebie przekonać. – Ja na swoją głowę myślę, że mogły być wcześniej poderwane myśliwce. A nie poniewczasie, jak już Bogdan zginął. To był superprzyjaciel. Do rodziny miałem iść z kondolencjami, ale mówię – nie, nie wypada na razie, co się będę pchał.  

Damian ma poważniejsze zmartwienia,  niż jakieś rakiety. Na przykład to, że w Polsce trudno dobrą pracę znaleźć, wszystko za minimalną krajową. Nic dziwnego, że jego koledzy się porozjeżdżali do Niemiec albo dalej. Damian został, opiekuje się dziadkiem. Problemy ma więc własne, bardziej przyziemne.  

W biurze firmy Agrocom atmosfera ciężka. To tutaj pracowali obaj mężczyźni, którzy zginęli w wybuchu rakiety.  

– Jeden z panów był magazynierem, drugi jeździł ciągnikiem. Zatrudniamy 22 osoby, wszyscy się znają. Ciężko nam sobie wyobrazić, jak mamy teraz ciągnąć bez nich – opowiada Magda, która pracuje w biurze. 

Tym bardziej, że – jak podkreśla kobieta– ta tragedia mogła spotkać każdego. Rakieta mogła uderzyć w wieś obok, a przecież wszyscy są z tego rejonu. – Na pewno się boimy, nie powiem, że nie. Ale nie wolno dać się zwariować. 

Magda i sąsiedzi w napięciu żyją już od początku wojny. Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że konflikt może przenieść się przez granicę. Ten strach zdążyli już opanować. Aż do teraz. – Tłumaczę sobie, że przecież w razie ataku nie będą szli z rakietami na Setniki. Umówmy się – tu nic takiego nie ma, żeby nas atakować. Ale wie pan, człowiek nie może tak głębiej pomyśleć. Zginęło naszych dwóch pracowników i bardziej to jest teraz nasza troska. Na strach nie mamy czasu.  

Wieś Setniki (fot. Bartosz Józefiak) , w której mieszkał jeden ze zmarłych (fot. Bartosz Józefiak)

Dzieci bardzo przeżywają  

– Bać to się każdy boi. Przecież to nie jest nawet nasza wojna – denerwuje się Marek. Mieszka w Setnikach, pracował z oboma Bogdanami, którzy zginęli. – Jak to łupło, to różne myśli przychodziły do głowy. Że nas zaatakowano. Że wojna. Moja mama mieszka w Przewodowie, 100 metrów od suszarni zboża, w bloku. Jak uderzyło, to szyby jej poszły na klatce. Myślała, że się blok wali. Prądu nie było na całym osiedlu przez 24 godziny. Wziąłem ją do siebie do mieszkania. Ja najpierw podejrzewałem, że to butla z gazem. Dopiero potem usłyszałem o bombach. Myślę: Jezusie Święty, ale jak bomba? Z pola ją przywieźli? Sąsiad mówi, że z nieba spadła. Jak z nieba? I dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że to z Ukrainy. I wtedy się włączyły te myśli o wojnie. Wiedziałem, że mieszkamy bardzo blisko i jest jakieś zagrożenie. W razie jakby coś się zaczęło, to my jesteśmy na pierwszy ogień. Przecież tu są trzy kilometry do granicy państwa.  

Marek wcześniej tak sobie tej wojny do głowy nie brał. Ale jak tu się zaczynają dziać takie rzeczy, to człowiek ma przemyślenia. Dziwi go, że żaden radar nie zauważył lotu rakiety. Bo przecież jakby zauważył, toby się to tak nie skończyło? 

- Mam córkę, lat 14, bardzo się martwiła, płakała - mówi. - W szkole był psycholog, no ale ona nie pojechała, bo akurat nie podstawili autokaru szkolnego. Syn uczy się w Zamościu, dzwonił, czy nie przyjeżdżać. Mówię: synek, a co to da? Będziemy razem siedzieć i dumać? Nie można panikować.  

Marek ma w pamięci takie groźne sytuacje jedynie z dzieciństwa – stan wojenny i wybuch w Czarnobylu. Teraz znowu mówią o zagrożeniu atomem. Czasy niespokojne.   

Córce powtarzam, że jesteśmy chronieni, że będą teraz radary, więcej obstawy na granicy. Tylko co my zrobimy? Wie pan, ja czasami jadę do Szwajcarii, tam dorabiam przy winach. Koledzy mówili: jakby coś się działo, przyjeżdżaj. No ale nie zostawię matki, domu rodzinnego. Trzeba zostać. Może będzie spokój – kończy Marek. 

"Po której jesteś stronie" 

Przewodów i miejsce zdarzenia odwiedzał Andrzej Duda. Stąd pewnie zwiększona policyjna obstawa.  Zanim się pojawi, zziębnięci dziennikarze przestępując z nogi na nogę, wymieniają się historiami zasłyszanymi od mieszkańców i w szkole. Podobno jeden z mężczyzn, którzy zginęli, bardzo był zaangażowany w pomoc Ukraińcom. Zbierał dla nich podarunki właśnie w tym magazynie, w który rakieta trafiła. Podobno dzieci w szkole pytały dziś nauczycielkę od rosyjskiego: po której jesteś stronie? 

Dzieci wychodzą ze szkoły w Przewodowie. Przebiegają otoczone przez dziennikarzy wprost do szkolnego autobusu (fot. Bartosz Józefiak)

Zniecierpliwione nauczycielki wyglądają pana prezydenta. Chyba podejdzie do szkoły? Podziękuje nam za pracę? W końcu tyle się tu wydarzyło w ostatnich dniach. Co chwilę trzeba było dzieciom tłumaczyć, co się stało. 

- Na początku były wystraszone, na przykład jeden mówi: "Proszę pani, ja na rolkach jeździłem, a tu bomba spadła". Ale teraz już jest dobrze, porozmawiały z psychologiem, uspokoiły się - opowiada nauczycielka. 

O 13.40 rozbrzmiewa ostatni dzwonek. Dzieci odprowadzane są do szkolnego autobusu. Nauczyciele własnymi ciałami zasłaniają je przed dziennikarzami. Fotoreporterzy robią zdjęcia, chłopcy i dziewczynki uśmiechają się i machają zza brudnej szyby.  

Dyrektorka szkoły Ewa Byra opowiada, że z dziećmi, rodzicami i mieszkańcami wsi pracowało trzech psychologów i terapeuta pedagogiczny. Sześcioro uczniów potrzebowało indywidualnych rozmów. Pomoc psychologiczna będzie kontynuowana. 

- Dzisiaj w szkole mieliśmy 80 procent wszystkich uczniów, 55 dzieci. Oprócz zajęć wspierających ze specjalistami, prowadziliśmy normalne zajęcia dydaktyczne – wyjaśnia dziennikarzom dyrektorka. - Dzieci nie zamykają się w sobie, rozmawiamy o całej sytuacji, tłumaczymy, co się wydarzyło. Mówimy, że to był nieszczęśliwy wypadek. Inaczej tego się nie da wytłumaczyć. 

Ewa Byra uspokaja, że uczniowie nie panikują, bo przecież dobrze wiedzą, że za granicą toczy się konflikt zbrojny. Zresztą zaraz po wybuchu wojny zorganizowała cykl zajęć z poradnią psychologiczno-pedagogiczną na temat lęku i radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych. - Taką widzieliśmy potrzebę. Dzieciom cały czas tłumaczymy, że konflikt trwa, ale my żyjemy w kraju bezpiecznym, nasz kraj nie jest zagrożony. 

Musimy siedzieć 

W Dołhobyczowie, siedzibie gminy, do której należy Przewodów, flagi opuszczone do połowy masztu.  

Andrzej biegnie na pocztę, bo zamykają o 15. Zachowuje optymizm.   

My cały czas myślimy o tym, że już więcej coś takiego się nie przydarzy. Może bardziej będą nas pilnować, jesteśmy w NATO, to na nas nie uderzą? Myśleliśmy na początku, że to prowokacja ruskich, bo są zdesperowani. Albo może że Ukraina chce nas w wojnę wciągnąć. Że jak puszczą ruski pocisk, to NATO się ruszy. Chociaż pretensji do nich mieć nie można, bo oni się bronią tylko. Strach jest, nie powiem. Wczoraj mój szwagier z Bielska dzwoni i pyta: wy się nie boicie? A ja mówię: Józek, a co my możemy zrobić? Ja spakuję walizki i przyjadę do ciebie? Zostawię kury w kurniku, kaczki, psa, kota i jeszcze mamę staruszkę? Musimy siedzieć. 

Andrzej dodaje: – My tu, proszę pana, swoje przeżywamy od pierwszych dni wojny. Ruszyliśmy na granicę pomagać, wozić jedzenie i ciuchy. Te dzieciska płakały, kobiety z całym dorobkiem w reklamówkach, nie wiedziały, gdzie idą. To było minus osiem stopni. O tym, że i nas zaatakują, wtedy nie myślało się wcale. Myśleliśmy, że to się za miesiąc skończy! 

Wieś Dołhobyczów, siedziba gminy, na terenie której spadł pocisk. Flagi przed urzędem gminy opuszczone do połowy masztu na znak żałoby (fot. Bartosz Józefiak)

Anna właśnie zamyka kiosk z gazetami. Zanim pobiegnie do domu, zdąży jeszcze powiedzieć, że szykuje się na wojnę – jak wszyscy jej sąsiedzi. – W tym wybuchu zginął kuzyn mojej przyjaciółki. Pomyśleliśmy, że to jest jakiś początek wojny. A na drugi dzień każdy już swoim życiem już żył – stwierdza. – Ale jaka jest prawda pana zdaniem? Czy to omyłkowo spadło? Czy nas naprawdę Putin zaatakował? Może nie chcą nam prawdy powiedzieć, boby stąd wszyscy pouciekali. Ale powiem panu, ja o uciekaniu nie myślę, bo gdzie? Jak będzie teraz wojna, to już ostatnia. Czy mnie złapie bomba atomowa na końcu Polski, czy w środku, to co za znaczenie. I tak będzie po nas. Dobra, lecę, muszę obiad robić. 

W barze Bajka tematy rozmów raczej luźne – o ostatnich imprezach, o zawiedzionych miłościach. Tylko telewizor wciąż nadaje obrazki z pobliskiego Przewodowa, przypomina o grozie sytuacji.  

Przychodzą dziennikarze, w kółko pytają, czy my się nie boimy. No boimy się, ale co my mamy, proszę pana, zrobić? Uciekać? No przecież trzeba tylko myśleć, że to się zaraz skończy – mówi barmanka zza lady, ale jej mąż wychyla się z zaplecza i przecząco kręci głową – to się szybko nie skończy. 

Bartosz Józefiak. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z Dużym Formatem Gazety Wyborczej, Tygodnikiem Powszechnym, portalem Weekend.Gazeta.pl. Dwukrotnie nominowany do dziennikarskiej Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej w kategorii Najlepsze w Internecie. W sierpniu nakładem Czarnego ukazała się książka Bartka i Wojciecha Góreckiego "Łódź. Miasto po przejściach". Kontakt do autora: bartoszjozefiak42@gmail.com