Rozmowa
W Polsce lekarza można pozwać aż na cztery sposoby (Jakub Orzechowski/ Agencja Wyborcza.pl)
W Polsce lekarza można pozwać aż na cztery sposoby (Jakub Orzechowski/ Agencja Wyborcza.pl)

Odezwała się do mnie pani po przeczytaniu mojego wywiadu z prawnikiem reprezentującym w sądzie osoby walczące o odszkodowanie za popełniony przez lekarza lub szpital błąd medyczny. Dlaczego?

Bo mam wrażenie, że jak tylko pojawia się jakaś publikacja na temat błędów w sztuce medycznej, to jest ona pisana z perspektywy pacjenta, rzadko lekarza. O wielu więcej prawników zajmujących się prawem medycznym reprezentuje pacjentów niż lekarzy i szpitale. Można też odnieść wrażenie, że skoro tyle spraw dany pan prawnik wygrywa, to znaczy, że lekarze na każdym kroku popełniają błędy, podchodzą do swojej pracy niedbale. Tymczasem ja w ciągu 15 lat pracy wygrałam 95 proc. spraw.

Jako pełnomocniczka lekarzy lub szpitali?

Dokładnie. Zgadzam się z moimi kolegami po fachu, którzy mówią, że świadomość prawna pacjentów rośnie, a ich oczekiwania wobec lekarzy się zmieniają, co skutkuje tym, że coraz więcej osób nie waha się przed dochodzeniem swoich praw na drodze sądowej. I jest to zmiana na lepsze. Ale musimy pamiętać, że po drugiej stronie też jest człowiek, ze swoimi emocjami, często ograniczeniami, wynikającymi nie z kompetencji czy wiedzy, ale na przykład z tego, jak funkcjonuje system ochrony zdrowia, jak zorganizowana jest praca szpitali. I w końcu z tego, że medycyna to nie nauka ścisła, każdy organizm jest inny, każdy zabieg rodzi ryzyko powikłań.

Polski system ochrony zdrowia nie jest jednak nastawiony na zadośćuczynienie pokrzywdzonemu oraz znalezienie wyjaśnienia, co się stało, że coś poszło nie tak. Jest nastawiony na ukaranie winnego, czyli najczęściej lekarza.

Zobacz wideo

To znaczy?

Po pierwsze, nie ma spójnego systemu prawnego do rozpatrywania błędów medycznych. Lekarza można pozwać aż na cztery sposoby: w drodze procesu cywilnego, zawiadomienia dyscyplinarnego do Izby Lekarskiej, postępowania karnego w postaci prywatnego aktu oskarżenia lub w trybie zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. Lekarz może być także wezwany przed komisję do spraw orzekania o zdarzeniach medycznych.

Po drugie, w Polsce, żeby pacjentowi zostało wypłacone odszkodowanie, musi zostać udowodnione, że lekarz popełnił błąd. Są sprawy przeciwko ubezpieczycielowi szpitala, ale nie zawsze udaje się tą drogą uzyskać odszkodowanie. Bo na przykład ubezpieczyciel w swoim postępowaniu wykazał, że lekarz działał zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej, i pieniądze się nie należą. Co więc robi pacjent? Pozywa lekarza lub szpital.

Niektóre błędy są ewidentne, jak na przykład to, że lekarze pozostawili nożyczki albo gaziki w ciele pacjenta podczas operacji. Czyli nie postąpili zgodnie z procedurą – nie policzyli narzędzi przed zaszyciem pacjenta. I z tym się nie dyskutuje. Ale prowadziłam wiele spraw, w których pacjent doznał szkody i moim zdaniem zasługiwał na odszkodowanie, a jednocześnie lekarz nie popełnił błędu – nie było związku przyczynowo-skutkowego między działaniem lekarza a doznaną szkodą.

Jak to możliwe?

Sporo jest spraw wynikających z nieodpowiedniej komunikacji między lekarzem a pacjentem. Niby wszystko przed operacją było dogadane, a nagle okazuje się, że nie takiego efektu się pacjent spodziewał. Wychodzi na jaw, że lekarz nie wyjaśnił pacjentowi dokładnie, jakie mogą być efekty zabiegu, skutki uboczne, albo wyjaśnił, ale językiem naukowym, niezrozumiałym dla pacjenta. Jednocześnie operacja została przeprowadzona zgodnie ze sztuką lekarską, co w trakcie procesu potwierdzili biegli sądowi. Więc błąd popełniony nie został.

Pacjenci pozywają lekarzy. Bo nie takiego efektu się pacjent spodziewał (Shutterstock.com) , (Shutterstock.com)

Zdarza się też tak, że lekarze bezpodstawnie pompują oczekiwania pacjentów.

To znaczy?

Mówią na przykład: "Po operacji będzie pan jak nówka sztuka!", do pacjenta, który "nówką sztuką" nie jest od dobrych kilkunastu lat, bo – po pierwsze – nie jest już człowiekiem młodym, po drugie – na przykład przez całe życie ciężko pracował fizycznie. W wyniku operacji kręgosłupa jego stan się polepszył, ale plecy nie przestały go do końca boleć. Pan uznał, że najwyraźniej został popełniony błąd.

Lekarzy nie uczy się wystarczająco, jak z pacjentami rozmawiać, jak dobierać słowa, jak rozwiązywać sytuacje konfliktowe. Zdarzyło mi się usłyszeć od powódki, że prawdopodobnie gdyby usłyszała zwykłe "przepraszam" po operacji i została odpowiednio potraktowana, to nie wniosłaby sprawy do sądu.

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

Co się wydarzyło?

Pani poddała się operacji barku. W wyniku tego zabiegu możliwe jest naruszenie nerwów. Pacjentka została o wszystkim poinformowana, musiała podpisać odpowiednie oświadczenie. W trakcie operacji rzeczywiście doszło do uszkodzenia nerwu splotu barkowego i zamiast kilkutygodniowej rehabilitacji pani musiała rehabilitować się przez kilka miesięcy, odczuwała ból, utrudniało jej to wykonywanie zawodu, a pracowała jako pielęgniarka. Gdy chciała dowiedzieć się więcej na temat tego, co się wydarzyło w trakcie operacji, słyszała tylko: "No ale przecież pani wiedziała, że tak może się stać".

Miała podstawy prawne, żeby wnieść sprawę do sądu? Podpisała przecież oświadczenie. Brak "przepraszam" to chyba trochę za mało?

Miała. Są dwa rodzaje odpowiedzialności, jaką może ponieść lekarz – za błąd w sztuce i za naruszenie praw pacjenta. O naruszeniu praw nie było mowy, ponieważ pani była poinformowana o powikłaniach wynikających z zabiegu. Mogła się jednak ubiegać o zadośćuczynienie za cierpienie, gdyby się okazało, że lekarze nie zauważyli uszkodzenia lub nieprawidłowo na ten fakt zareagowali.

Jak się skończyła ta sprawa?

Rozwiązaliśmy ją ugodowo, choć przed sądem. Od operacji minęło kilka lat, trudno by było udowodnić, że lekarze prawidłowo postąpili po wykryciu uszkodzenia. Dokumentacja była skąpa. 

Z mojego doświadczenia wynika, że tych nieporozumień lub niedomówień między pacjentami a lekarzami jest sporo. Albo żalu, że lekarz nieodpowiednio potraktował pacjenta albo o coś nie dopytał, poświęcił za mało czasu. Andrzej Nawrocki wspomina w wywiadzie, którego pani udzielił, o lekarzu, który kazał pacjentowi – za przeproszeniem – "wypier***ać", bo ten przyszedł do niego na wizytę po tym, jak go pozwał za popełnienie błędu. Doskonale znam takie przypadki, ale od drugiej strony.

W sądzie pacjenci, często w bardzo mocnych i nacechowanych emocjonalnie słowach, opowiadają o krzywdzie, jaką lekarz im wyrządził, jak bardzo mu nie ufają. Opisują w internecie, czego doświadczyli, podając nazwisko lekarza, dając mu najniższą ocenę, tytułując recenzję "odradzam leczenie się u pana Iksińskiego". Po czym mija pięć dni i zapisują się ponownie do niego na wizytę.

Może nie ma w pobliżu ich miejsca zamieszkania drugiego lekarza tej specjalizacji?

Ja to rozumiem. Ale proszę postawić się na miejscu tego lekarza. Klient mi mówi: pani mecenas, ja nie jestem cyborgiem. Jak mam podejmować kolejne decyzje o leczeniu tego pacjenta, jeśli on już raz mnie pozwał i uważa mnie za fatalnego specjalistę?

Pacjent może nie postawił krzyżyka na lekarzu, po prostu chciał uzyskać odszkodowanie za błąd, jaki popełnił. A błędy zdarzają się każdemu.

Zgadza się, ale nasz system tak nie działa. Bo szuka się winnego, a nie przyczyny błędu.

Więc jak to powinno wyglądać?

Jak w Szwecji, gdzie funkcjonuje system "no fault" [z ang. bez winy - przyp. red.]. Polega on na tym, że w pierwszej kolejności nie szuka się sprawcy, ale weryfikuje się, czy pacjentowi wyrządzona została szkoda. Jeżeli tak było, od razu wypłacane jest odszkodowanie.

'Lekarze mówią: 'Po operacji będzie pan jak nówka sztuka!', do pacjenta, który 'nówką sztuką' nie jest od dobrych kilkunastu lat' (Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)

Dopiero później bada się, jak mogło dojść do zdarzenia, a następnie szuka się rozwiązania, które zminimalizowałoby ryzyko jego powtórzenia w przyszłości. Może lekarz nie dysponował odpowiednim sprzętem? A może był przemęczony, bo były braki w szpitalu i musiał pracować dwa dyżury z rzędu? Może oczywiście być też tak, że temu lekarzowi już zdarzyło się popełniać ten sam błąd w przeszłości i należy go wysłać na dodatkowe szkolenie. A może pacjentowi nie poświęcono wystarczająco dużo czasu i nie miał on możliwości poinformować lekarza o wszystkich swoich dolegliwościach, a lekarz nie zapytał. W skrócie: zawiodła procedura.

W takiej sytuacji lekarz nie czuje się obarczany winą, a pacjent nie obawia się wrócić do niego na leczenie.

Jaki wpływ na lekarzy mają sprawy sądowe o błędy medyczne?

Dla wielu jest to bardzo trudne doświadczenie. Spotkałam się z przypadkami, że lekarze po zakończeniu trudnej i wyczerpującej sprawy rezygnowali z przeprowadzania operacji i przechodzili do dyscyplin niezabiegowych.

Nawet jeśli wygrali?

Nawet. Dochodzili do wniosku, że nie mają już siły brać całej odpowiedzialności na siebie.

Broniłam też lekarza, który miał ogromne poczucie winy w związku z tym, co się wydarzyło wskutek operacji usunięcia pęcherzyka żółciowego. Za każdym razem, jak z nim rozmawiałam, mówił: "myślę o tym i myślę i wciąż nie wiem, co zrobiłem źle". Mimo tych wątpliwości dopuszczał taką możliwość, że popełnił błąd. A był to szanowany chirurg ogólny, z wieloletnim doświadczeniem, który miał na koncie ponad półtora tysiąca udanych operacji usunięcia pęcherzyka żółciowego.

Co się stało?

Na jego stół trafił pacjent, który – jak się okazało podczas sekcji zwłok – miał inny układ narządów wewnętrznych niż większość ludzi. Operacja odbyła się laparoskopem. Lekarz nieprawidłowo zszył przewody żółciowe, doszło do zakażenia, a w konsekwencji do śmierci. Długo walczyliśmy o to, żeby odszkodowanie zostało wypłacone przez ubezpieczyciela, ale ten się bronił. Lekarz nie chciał ciągnąć sprawy, bo był wszystkim bardzo zmęczony i poczuwał się do odpowiedzialności – poszliśmy na ugodę.

To nie jest tak, jak może się niektórym wydawać, że lekarze nie przeżywają tego, co się dzieje z ich pacjentami. Gdy ktoś oskarża ich o błąd, analizują – drugi raz, trzeci, dwudziesty – co się wydarzyło, konsultują się z innymi lekarzami. Jakiś dystans do swojej pracy muszą jednak mieć, bo w przeciwnym razie po szóstym niezadowolonym pacjencie rezygnowaliby z wykonywania zawodu.

Pamięta pani sprawę, która wyjątkowo panią poruszyła?

Teraz taką prowadzę – sprawa karna, z urzędu. Otrzymałam ją niestety dopiero po wyroku sądu w pierwszej instancji, który jest dla mnie kompletnie niezrozumiały.

Zobacz wideo

Dlaczego?

Bo sąd uznał, że działanie lekarza było umyślne, czyli lekarz podjął świadomie decyzję, żeby pacjenta nie zbadać, ryzykując tym samym, że ten umrze. Niestety, nie jestem w stanie zdradzić wielu szczegółów, ponieważ sprawa jest w toku.

Proszę nakreślić, o co chodzi.

Na izbę przyjęć trafia pacjent z rozpoznaniem od lekarza prowadzącego umieszczonym w skierowaniu. Lekarz – mój klient – robi wywiad, sprawdza rozpoznanie, ocenia stan pacjenta na podstawie opisanych w skierowaniu objawów i badania fizykalnego. I wdraża leczenie. Pacjent odczuwa ulgę, wraca do domu, gdzie kontynuuje leczenie na to pierwotne rozpoznanie u lekarza prowadzącego. Po dwóch dniach mężczyzna znów trafia na izbę przyjęć, tym razem jest nieprzytomny. Zajmuje się nim inny zespół lekarzy, który podejmuje działania ratujące życie, a następnie przewozi go do innego szpitala, o wyższym stopniu referencyjnym [o wyższym poziomie wyspecjalizowania oddziału - przyp. red.], jednak nie robi żadnych badań obrazowych w celu postawienia diagnozy. Następnego dnia pacjent umiera z zupełnie innego powodu niż ten, z którym zgłosił się do mojego klienta.

Zarzutu nie postawiono lekarzowi prowadzącemu. Ani zespołowi, który przyjął pacjenta za drugim razem, ani też zespołowi z drugiego szpitala. Ale mojemu klientowi. I to zarzut nieprzeprowadzenia badań, co miało skutkować złym rozpoznaniem i w efekcie śmiercią pacjenta. Z opinii autorytetów medycznych wynika, że wykonanie badań przez mojego klienta nie doprowadziłoby do rozpoznania schorzenia będącego przyczyną śmierci. Ale wyrok zapadł.

Mój klient jest wstrząśnięty. Pyta: ale jak to działanie umyślne? Będziemy składać apelację.

Wspomniała pani, że 95 proc. spraw pani wygrała. A te 5 proc.?

W tych pięciu procentach mieszczą się sprawy, w przypadku których szpital czy lekarze ewidentnie narozrabiali.

Na przykład?

Przy wydłużaniu jednej z kończyn doszło do wyłamania stawu. Pacjentka naciskała na szybki tryb leczenia, lekarz na to przystał. A nie powinien. Udało mi się jednak doprowadzić do sytuacji, w której z zasądzonego odszkodowania w wysokości ponad miliona złotych sąd II instancji zszedł do 200 tys.

Lekarz z wieloletnim doświadczeniem powtarzał: 'Myślę i myślę i wciąż nie wiem, co zrobiłem źle' (Tomasz Pietrzyk/ Agencja Gazeta) , 'Dobrze, że ludzie mają coraz więcej odwagi, żeby walczyć o swoje. To też mobilizuje lekarzy do poświęcania pacjentom czasu' (Jakub Orzechowski/ Agencja Gazeta)

Do tej grupy spraw zaliczam także ugody, choć w wielu przypadkach – zwłaszcza w tych, w których bardzo trudno udowodnić, że do błędu nie doszło – sama do nich zachęcam. Na ugodę poszliśmy w sprawie wspomnianego zabiegu wycięcia pęcherzyka żółciowego oraz na przykład wtedy, gdy doszło w szpitalu do zakażenia pacjenta wirusem HCV, wywołującym zapalenie wątroby typu C.

Ale co zabawne, zdarzyło mi się wygrać w sprawie, której wygrać nie powinnam.

Dlaczego pani wygrała?

Mówiąc wprost: bo powód przegiął.

Lekarze nieumiejętnie złożyli mu kończynę po drobnym złamaniu, co nie wpływało na funkcjonowanie, ale w początkowym okresie faktycznie mogło powodować ból. Pacjent dochodził zadośćuczynienia za cierpienie. Co chwila dostarczał nowe dowody na schorzenia, które były rzekomo skutkiem wadliwie przeprowadzonego leczenia. Kiedy po ośmiu latach od rozpoczęcia procesu zaczął przekonywać, że z powodu nieudanej operacji musiał zacząć leczyć się psychiatrycznie, sędzia prowadząca sprawę całkowicie oddaliła powództwo, uznając, że pacjent nie był wiarygodny w swoim opisie cierpień.

Od kilku lat coraz bardziej zaostrzane są przepisy dotyczące odpowiedzialności karnej lekarzy. Jaka atmosfera panuje w ich środowisku?

Boją się zajmować trudnymi przypadkami. Bywa, że pacjenci zgłaszają się do szanowanego specjalisty, bo dotychczasowe leczenie nie przyniosło pożądanych rezultatów, i proszą go o pomoc. Ale lekarz wie, że jak podejmie leczenie i nie daj Boże coś pójdzie nie tak, to zostanie posądzony na przykład o przeprowadzanie eksperymentów.

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

Prowadziłam sprawę, w której pacjentka pozwała szpital o błąd w sztuce, po tym jak doszło u niej do naruszenia nerwu podczas operacji z użyciem sprzętu, który nigdy wcześniej w Polsce nie był stosowany. Został dopuszczony do użytku w Europie, więc nie było mowy o żadnych eksperymentach, ale taki zarzut postawiono.

Jaki był wyrok?

Sąd oddalił roszczenie.

Dobrze, że ludzie mają coraz więcej odwagi, żeby walczyć o swoje. To też mobilizuje lekarzy do poświęcania pacjentom czasu i dokładnego wyjaśniania wszelkich kwestii. I sprawia, że nie obiecują gruszek na wierzbie. Jednocześnie mam wrażenie, że coraz więcej pacjentów chce za wszelką cenę wywalczyć jakiekolwiek odszkodowanie. Podkreślam, że w wielu przypadkach ono się należy. Szkoda tylko, że szuka się winnych, a nie sposobu na unikanie kolejnych sytuacji, w których taki błąd można popełnić.

Joanna Nowak-Kubiak. Radczyni prawna, ma ponad 15-letnie doświadczenie w obsłudze sektora ochrony zdrowia, jest autorką komentarzy do ustaw z zakresu ochrony zdrowia, jej Kancelaria Nowak-Kubiak, Hlożek reprezentuje lekarzy i szpitale.

Ewa Jankowska. Dziennikarka. Redaktorka. W mediach od 2011 roku. W redakcji magazynu Weekend od 2019 roku. Współautorka zbioru reportaży "Przewiew". Jedna z laureatek konkursu "Uzależnienia XXI wieku" organizowanego przez Fundację Inspiratornia. Jeśli chcesz się podzielić ze mną swoją historią, napisz do mnie: ewa.jankowska@agora.pl.