
Z roku na rok rośnie liczba prowadzonych postępowań sądowych w sprawach błędów medycznych. Według danych Prokuratury Krajowej w 2018 roku prokuratury skierowały do sądu 153 sprawy o błędy medyczne, w 2021 już 195. Liczby nie są duże, ale procentowy wzrost – widoczny.
Zupełnie mnie to nie dziwi, że coraz więcej osób ma odwagę walczyć w sądzie o swoje prawa.
Odwagę?
Ludzie mieli zakorzenione w głowach, że szpital to ogromna instytucja, za którą stoi sztab ludzi, profesjonalna obsługa prawna. Wychodzili z założenia, że "co ja się będę kopał z koniem", "tracił nerwy i pieniądze". Druga sprawa – bardzo często pacjenci tłumaczyli personel medyczny, nawet w przypadkach oczywistych błędów. "Na pewno chciał dobrze", "jak to: pozywać lekarza?", bo przecież lekarz to autorytet, pielęgniarka to świętość. Po trzecie, obawiali się – i niekiedy wciąż się obawiają – że może się zdarzyć, iż kiedyś na tego lekarza jeszcze trafią, i co wtedy? Ludzie boją się odwetu!
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Naprawdę?
Znam takie przypadki, rzadkie, bo rzadkie, ale jednak. Na przykład po wytoczeniu powództwa przez mojego klienta lekarz publicznej przychodni powiedział, że nie będzie go obsługiwał, a dokładnie: "że pacjent ma wypier***ać".
Za co pana klient go pozwał?
Za wadliwe dobranie leków i wadliwe dawkowanie – to jedne z najczęstszych błędów medycznych, które są podstawą do walki o odszkodowanie. Pacjent dostał nieżytu żołądka, krwawił z przewodu pokarmowego. Dochodził do siebie z miesiąc.
W innym przypadku lekarz leczył antybiotykami uczulenie. Pierwszy nie zadziałał, to przepisał kolejny, a potem kolejny, itd. Kompletnie zdewastował człowiekowi system odpornościowy. Lekarz był oburzony zarzutami, tłumaczył się, że leczył zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą.
Obecnie prowadzę trudną sprawę przeciwko pracownikom jednego z uniwersytetów medycznych. Klientka również długo się wahała przed złożeniem pozwu.
Dlaczego?
Bała się, że środowisko lekarzy z wąskiej specjalizacji stomatologicznej – bo u niej chodziło o problem tego typu – jest bardzo małe. Na tyle małe, że wszyscy się znają i nikt nie będzie chciał jej już potem leczyć. Ostatecznie trafiła pod opiekę specjalistów z drugiego końca Polski.
Jaki błąd zdaniem pańskiej klientki popełnili lekarze?
Ta 30-letnia kobieta miała wadę szczęki – szczęka była nierówna, co skutkowało różnymi napięciami. Zrobiono jej operację, po zabiegu coś "chrupnęło". Poczuła potworny ból, nie mogła już szczęki zamknąć. Podjęto pewne środki zaradcze, ale od tamtej pory minęły trzy lata, a ona nadal nie doszła do siebie. Nic gęstszego niż jogurt nie jest w stanie zjeść, ma problem z ugryzieniem bułki. Podczas kontroli u innego lekarza okazało się, że doszło najprawdopodobniej do uszkodzenia szczęki, o którym pacjentka nie wiedziała i nie było ono leczone.
Częściej swoich praw dochodzą dziś stosunkowo ludzie młodzi? Czy wiek nie gra tu roli?
Największą zmianę widzę w tzw. pokoleniu Z. Oni już nie traktują lekarza jak Boga, tylko jak usługodawcę. I mówią: sprawdzam. Ale – niezależnie od wieku – bardzo pomaga ludziom w podjęciu decyzji dostęp do informacji oraz świadomość prawna.
To znaczy?
Mam obecnie klientkę, 83-letnią. Na początku martwiła się, "co ludzie powiedzą". Jak poczytała w internecie różne historie i porozmawiała ze mną, to uświadomiła sobie, że nie ma nic złego w tym, żeby dochodzić swoich roszczeń, żądać pieniędzy od szpitala za błąd medyczny. Popełnianie błędów jest wpisane w samo wykonywanie zawodu – może się on przydarzyć najlepszym.
O co chodzi w jej przypadku?
Złamała rękę, a w szpitalu złożyli ją tak, że w tej chwili ma skróconą kość przedramienia i bonusowy staw łokciowy. Pani ma bardzo ograniczoną ruchomość ręki, a jest osobą samotną. Do tej pory była w świetnej formie i nie potrzebowała żadnej pomocy. Nawet okularów nie nosi. Jej sprawa jest w toku, trafiła do ubezpieczyciela szpitala. Pani nie chciała wnosić o odpowiedzialność karną, mimo że błąd był istotny. Ja zresztą najczęściej zniechęcam klientów do procesu karnego.
Dlaczego?
Zawsze zadaję pytanie: czy naprawdę pan/pani chce, żeby ten lekarz stracił prawo do wykonywania zawodu? Żeby zawaliło się czyjeś życie? Uważam, że błąd musi być naprawdę karygodny, żeby wnosić o odpowiedzialność karną. Zresztą moim zdaniem znaczna część błędów medycznych wynika – przynajmniej pośrednio – z wadliwości systemu opieki zdrowotnej. Ale to odrębne, szerokie zagadnienie. Ostateczna decyzja należy do klienta.
Sprawa, którą prowadzę, a która będzie właśnie z powództwa karnego, to przypadek młodego mężczyzny. Trafił do przychodni przyszpitalnej w małej miejscowości na Dolnym Śląsku z bólem brzucha i podbrzusza. Akurat wrócił z Holandii, gdzie pracował. W przychodni stwierdzono, że pewnie tam pił i brał narkotyki, dlatego go boli. Odesłano go do domu. Dobę później zgłosił się do szpitala rejonowego z tak silnym bólem, że ledwo mógł chodzić. Okazało się, że ma zapalenie otrzewnej od wyrostka robaczkowego.
W przychodni zbagatelizowali jego objawy.
Dokładnie. Ale historia się dopiero rozkręca. W szpitalu go zoperowali, kilka dni później wypuścili. Gdy jechał do domu ze swoją partnerką samochodem, nagle poczuł, że robi się pod nim mokro. Okazało się, że rana nie zrosła się w przewidywanym czasie, bo była źle zszyta. Otworzyła się, a wnętrzności ujrzały światło dzienne.
Przerażające!
Jego dziewczyna pracowała w wojsku i mu tę ranę szybko opatrzyła za pomocą narzędzi z wojskowej apteczki. Pojechali do innego szpitala, gdzie lekarze byli przekonani, że facet pobił się z kimś na noże. Naprawili, co dało się naprawić. Niestety, po tej "przygodzie" została mu paskudna blizna, brzuch wygląda jak pogryziony przez dzikie zwierzę – wiem, bo robiłem mu zdjęcia. Chłopak miał wątpliwości, czy wnosić sprawę do sądu, bo bał się, co będzie, jak jeszcze kiedyś trafi przypadkiem do tamtego szpitala. Partnerka go jednak namówiła. Sprawa została zgłoszona do NFZ-u i Rzecznika Praw Pacjenta.
Oprócz wadliwej diagnozy czy błędów w leczeniu jakie są jeszcze częste błędy medyczne?
Można pozwać lekarza za skierowanie na zabieg, który w niczym nie pomógł. A nawet zaszkodził.
Znam sprawę, w której pielęgniarka w ramach antyseptycznego leczenia zapalenia żołądka zleciła pacjentowi przyjmowanie koloidów srebra. Prawdopodobnie naprawdę wierzyła w skuteczność tej metody. Efekt jej stosowania jest jednak taki, że skóra z czasem zmienia kolor na srebrnoszary i bardzo trudno się tego pozbyć. To tzw. srebrzyca. Pacjent wyglądał jak z filmu o Avengersach. Otrzymał odszkodowanie w wysokości 30 tys. zł, ponieważ udowodniono działanie wykraczające poza jakąkolwiek potwierdzoną wiedzę medyczną.
Sprawy o błędy medyczne ciągną się latami.
To prawda. Zdarza się, że pacjent nie dożyje końca procesu. Jednym z powodów jest brak biegłych, czyli lekarzy specjalistów, którzy opiniowaliby w sprawach.
Dlaczego jest ich tak mało?
Lekarze nie chcą być biegłymi, ponieważ boją się, że środowisko skaże ich na ostracyzm. Jeżeli specjalizacja jest wąska, to często jest tak, że kolega musi opiniować w sprawie kolegi, więc odmawia ze względu na konflikt interesów. Kolejna kwestia – bycie biegłym się nie opłaca ze względów finansowych. Biegły dostaje w stawce podstawowej maksymalnie trochę ponad 34 zł za godzinę, no, chyba że jest profesorem, to wtedy nawet 105 zł.
A w jakich sprawach odradza pan pójście do sądu?
Przede wszystkim w bardzo błahych. Przyszedł do mnie raz pan, któremu dentysta założył plombę i ta plomba mu wypadła. I jest problem, bo dentysta nie chce przyjąć reklamacji. Pytam: a ile ta plomba kosztowała? Pan mówi: 200 zł. Ja na to: więc przyszedł pan tutaj, żeby odzyskać 200 zł i jednocześnie zostawić u mnie 300 zł? Konsultacja trwała pięć minut, więc nie wziąłem od tego człowieka pieniędzy. Poradziłem, żeby powiedział znajomym, że stomatolog jest marny, i napisał mu recenzję w internecie. Ale grzecznie, bez wulgaryzmów, wyłącznie z jego punktu widzenia.
Inny przypadek: mężczyzna leczy się u dermatologa na łojotokowe zapalenie skóry i to leczenie jest nieskuteczne, bo zapalenie nie ustępuje. Mówię, że prawdopodobnie będziemy w stanie wykazać, że lekarz nie dołożył należytej staranności, ale jeśli uda się wywalczyć jakiekolwiek zadośćuczynienie, to będzie ono bardzo niewielkie. Pytam więc człowieka, jak długo się leczy u tego dermatologa. On mówi, że półtora roku. To dlaczego pan nie zmienił lekarza? – dopytuję. Dałem mu namiar na dermatologów, którzy dają sobie doskonale radę z tak podstawowym schorzeniem.
Bardzo trudne do wygrania są sprawy, w których trzeba udowodnić, że to w danym miejscu, na przykład w szpitalu, człowiek zaraził się jakąś chorobą. Prowadziłem jedną taką sprawę i udało się wygrać, ale łatwe to nie było.
Co to była za historia?
Dziewczyna trafiła do aresztu śledczego. Wcześniej często badała sobie krew, była krwiodawczynią. W areszcie również jej krew pobierano. Mówiła, że warunki sanitarne w ambulatorium były tak skandaliczne, że nie zdziwiłaby się, jakby się okazało, że kłują tam kilka osób jedną igłą. Niestety, nie pomyliła się. Okazało się, że zakazili ją wirusem HIV. Dziewczyna miała problemy z narkotykami, więc linia obrony była taka, że prawdopodobnie zakaziła się, korzystając z jednej strzykawki z innymi osobami biorącymi narkotyki. Ale w areszcie była kontrola sanitarna, która wykazała wielokrotne użycie tych samych igieł. Dziewczyna dostała 120 tys. zł zadośćuczynienia, które zostawiła swojemu dziecku, bo krótko po ogłoszeniu wyroku zmarła na AIDS.
Historii związanych ze służbą więzienną jest niestety więcej. Prowadzę właśnie bardzo trudną sprawę mężczyzny, którego w zakładzie karnym leczono na AIDS maścią na zapalenie skóry, przeterminowanym antybiotykiem i paracetamolem. W ciągu kilku miesięcy schudł 30 kg. Do szpitala przewieziono go dopiero, jak jedna z funkcjonariuszek zauważyła, że nie jest już w stanie chodzić, wymiotuje krwią. Okazało się, że ma bardzo poważne powikłania w związku z AIDS. Przeżył, ale zakaźnicy określają to mianem cudu.
Zdarza się, że ludzie sami uważają, że sprawa jest błaha, a okazuje się, że wcale nie jest?
Często. Świetny przykład, bardzo popularny – źle przeprowadzone leczenie kanałowe, które u mojego klienta skończyło się martwicą, a w konsekwencji usunięciem zęba i fragmentu szczęki. Powstał zębodół. Klient mówi: a co ja się będę bił o głupi ząb? Ja na to: a ile pan wyda na implant? 5 tys. zł. A na konsultacje? Kolejne setki złotych. A co z bólem po wszczepieniu implantu? I nagle okazuje się, że zebrało się już 20 tys. zł.
Wygrał?
Oczywiście. Sąd nie pozostawił na stomatologu suchej nitki!
Co by pan doradził ludziom, którzy zastanawiają się, czy walczyć o zadośćuczynienie z powodu błędu medycznego?
Przede wszystkim – nie czekajcie za długo! Do roku od chwili, kiedy dowiedzieliśmy się o skutkach zdarzenia medycznego, jednak nie później niż trzy lata od samego zdarzenia, można sprawę przeprowadzić pozasądowo, przed komisją do spraw orzekania o błędach medycznych. Wyjątkiem są sprawy wynikające z popełnienia przestępstwa, wtedy termin wydłuża się do 20 lat.
Wpis, który sprawia, że rusza procedura, kosztuje zaledwie 200 zł. Komisja może orzec zadośćuczynienie nawet do 100 tys. zł. A jeśli doszło do śmierci pacjenta – do 300 tys. zł. W dodatku napisanie wniosku do komisji jest dużo tańsze niż napisanie pozwu do sądu. Niestety, ludzie tak długo zwlekają z podjęciem decyzji, że często jest już po czasie i pozostaje droga sądowa.
Muszę jednak podkreślić, że wiele spraw przeciwko personelowi medycznemu bądź podmiotom leczniczym nie trafia do sądu ani przed komisję, ale rozstrzyga się w ugodach.
Kiedy tak się dzieje?
Jeśli do głosu dojdą empatia i zdrowy rozsądek. W jednym z wrocławskich szpitali podano złe leki pacjentce i doszło do zatrucia. Udało się ją odratować. Szpital przyznał, że doszło do błędu, poinformował pacjentkę, że może wnieść pozew. Jeden z lekarzy – inny niż ten, który kobietę leczył – zaproponował jej nieodpłatną pomoc. Proces odbył się wyłącznie przeciwko ubezpieczycielowi.
Zauważam jednak, że tych ugód jest coraz mniej, a szpitale idą coraz bardziej w zaparte. Mam wrażenie, że to pokłosie zaostrzenia przez rząd polityki karnej wobec lekarzy. Lekarze boją się, że jak przyznają się do błędu, to może ich czekać odpowiedzialność karna.
Czy wpływa do prawników/sądów wiele spraw "covidowych"?
To się zaczyna. Sporo jest jednak roszczeń na wyrost, bo przykładowo ktoś twierdzi, że w szpitalu zarazili go COVID-em.
A to trudno udowodnić.
Dokładnie. Albo że pacjent zmarł w szpitalu, a można go było uratować. Ja nie przyjmuję takich spraw, ponieważ zdaję sobie sprawę, że lekarze działali w ekstremalnych warunkach.
Inaczej jest z tymi z kategorii zignorowanie objawów. Znam panią, która właśnie zastanawia się, czy nie wnieść pozwu. Jej mąż chciał się przetestować na COVID, ale odmówili mu testu. Zaczął źle się czuć, zadzwonił na pogotowie. Nie przyjechali, bo nie uznali objawów za poważne. Pan położył się spać, rano się nie obudził. Zostawił żonę w średnim wieku, z zawodu sprzątaczkę, z dwójką dzieci.
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Czytałam, że w sądach mogą się też pojawić sprawy osób, które przez lockdown i pandemię były pozbawione dostępu do leczenia, co poskutkowało pogorszeniem ich stanu zdrowia.
I to będą sprawy przeciwko Skarbowi Państwa. Nikt się jeszcze do mnie z czymś podobnym nie zgłosił, ale to tylko kwestia czasu. Wystarczy, że pandemia nieco ucichnie.
Ewa Jankowska. Dziennikarka. Redaktorka. W mediach od 2011 roku. W redakcji magazynu Weekend od 2019 roku. Współautorka zbioru reportaży "Przewiew". Jedna z laureatek konkursu "Uzależnienia XXI wieku" organizowanego przez Fundację Inspiratornia. Jeśli chcesz się podzielić ze mną swoją historią, napisz do mnie: ewa.jankowska@agora.pl.